Brzechwa J. WIELKI ALEKSANDER GORDON

1

Z oddalonego pokoju, przez otwarte okna, dobiega?a gra Ewy. Na ulicy przechodnie zatrzymywali si?, zapominali przez chwil? o powszedniej konieczno?ci po?piechu i oddawali si? skradzionemu pr??niactwu, ?eby pos?ucha? chocia?by strz?p?w rozbrzmiewaj?cej muzyki. Naturalno?? gry Ewy sprawia?a wra?enie improwizacji. Na pierwszy plan wybija?a si? melodia ?ywa i bujna, mieni?ca si? szerok? gam? najsubtelniejszych cieniowa?. Ale niewidzialna pianistka urzeka?a te? ulicznych meloman?w plastyczno?ci? polifonii. Pod jej palcami Chopinowska Barkarola tchn??a ?arem po?udniowego nieba i ch?odem wodnych przestrzeni, w?oski romantyzm ??czy? si? z czysto polskim liryzmem. Fortepian zdawa?o si? nie gra?, lecz ?piewa?, zw?aszcza w partiach kantylenowych. W pewnej chwili, gdy przebrzmia?a ?rodkowa cz??? Ballady g-moll, Gordon, kt?ry nigdy nie m?g? s?ucha? jej bez g??bokiego wzruszenia, wychyli? ostatni ?yk kawy i wszed? do pokoju Ewy.

Stoj?c w drzwiach, g?osem patetycznym, jakby ze swojej ostatniej wyuczonej roli, zawo?a?:

- Ewo, jeste? genialna! Zagra?a? to wspaniale, nadzwyczajnie, fantastycznie! S?ysza?em Paderewskiego w Pary?u, ca?a sala wsta?a z miejsc, sta?em ja i kr?l belgijski, ale Paderewski w por?wnaniu z tob? to partacz. Przysi?gam na Szekspira! Niech b?d? statyst? w prowincjonalnym teatrze, je?li na konkursie nie zdob?dziesz pierwszej nagrody. Przepowiadam ci ?wiatow? s?aw?, a ja znam si? na s?awie i potrafi? na ni? polowa? jak my?liwy na kuropatw?. Mo?esz mi zaufa?, uczyni? z ciebie gwiazd? pierwszej wielko?ci.

M?wi?c to poca?owa? j? w czo?o tkliwie, niemal z namaszczeniem.

- C?? za sk?onno?? do przesady - powiedzia?a Ewa przebieraj?c palcami po klawiaturze. - Jeste? niepoprawnym entuzjast?. Ale na tym w?a?nie polega ca?y tw?j urok. Chcia?abym wyr??ni? si? na konkursie, ?eby ci nie sprawi? zawodu. Wiesz chyba, ?e na nikim tak mi nie zale?y, jak na tobie. Inni mnie nie obchodz?. Chocia?... sk?ama?abym, gdybym powiedzia?a, ?e nie pragn? odnie?? sukcesu.

- Musisz! Wierz? w tw?j talent.

- Kobiety na og?? nie s? ??dne s?awy. Ale ty? mi zaszczepi? ten bakcyl, przyznaj?.

- Czeka ci? wyt??ona praca. Ludzie nie zdaj? sobie sprawy, jakiego samozaparcia wymaga kariera artysty. Wszyscy s?dz?, ?e nasze ?ycie sk?ada si? z samych blask?w, oklask?w i francuskiego koniaku, ?e sukcesy spadaj? na nas lekko jak barwne confetti. Ale ty widzisz, ile wysi?ku kosztuje mnie ka?da rola, ty wiesz.

- Mam przed sob? jeszcze p?? roku. ?wicz? przecie? od rana do nocy. Jestem wytrwa?a i uparta.

- Wzi??a? to po mnie. Dlatego te? dziwi mnie, ?e od pewnego czasu nie nazywasz mnie ojcem. Czy s?dzisz, ?e tego nie zauwa?y?em? Nie, Ewo, to nie jest w porz?dku. Przyznasz chyba, ?e traktuj? ci? jak rodzon? c?rk?, je?li nie lepiej.

- C?rk?, c?rk? - rzuci?a Ewa tonem rozdra?nionym, z domieszk? goryczy. - Jeste? despotyczny, samow?adny jak faraon, co jeszcze by?oby do zniesienia. Ale ty jeste? gromow?adny jak Zeus. Wielki Aleksander Gordon! A ja lubi? ci? - doda?a z przekornym u?miechem - kiedy jeste? rozczarowany, zm?czony, lubi? twoje chwile s?abo?ci. Wtedy stajesz si? bardziej ludzki, mniej patetyczny. I masz w sobie bezradno?? ma?ego ch?opca. Takim ci? lubi? najbardziej. Teraz ju? wiesz?

- A ja lubi?, gdy jeste? pogodna, weso?a i mniej uszczypliwa. Masz nazywa? mnie ojcem. ??dam tego!

- Odezwa? si? Zeus rozkazodawca! - zawo?a?a Ewa i uderzy?a w klawisze, wydobywaj?c z nich kilka takt?w zgie?kliwej Wagnerowskiej uwertury.

- Nie mam ochoty na sprzeczki. Wyjdziesz z nastroju i gorzej p?jdzie ci praca. ?egnam ci? patetycznie, despotycznie i jak tam jeszcze? Aha - gromow?adnie. Id? na pr?b?. Gdybym si? sp??ni? - nie czekaj z obiadem.

- Znowu mnie opuszczasz, m?j Koriolanie!

- Ojcze! Masz m?wi? do mnie: ojcze! Jeste? krn?brna i niepoprawna.

Gordon zszed? do podziemnego gara?u, wyprowadzi? swego peugeota i pojecha? do miasta. Zajmowa? z Ew? obszern?, odosobnion? will? na mokotowskiej skarpie, z ogr?dkiem pe?nym bz?w i tulipan?w, ale szczeg?ln? chlub? ich obojga stanowi?o jedno drzewko, kt?re p??n? jesieni? obsypane by?o zachwycaj?c? czerwieni? rajskich jab?uszek.

Wielki Aleksander Gordon!

Tak, Ewa mia?a s?uszno?? nazywaj?c go wielkim. Kt?? z ludzi starszych nie pami?ta jego dawnych g?o?nych kreacji. W roli Edypa wywo?ywa? p?acz na widowni, Zas?yn?? jako kr?l Lear, Uriel Akosta, Natan M?drzec. O jego aktorstwie pisano monografie, Por?wnywano go z Kr?likowskim, Kacza?owem, Garrickiem. Gordon Craig, kt?ry przed wojn? specjalnie przyjecha? do Pary?a na jego go?cinny wyst?p w roli Don Salustia, wpad? za kulisy, ukl?k? i rzek? z emfaz?:

- Gordon sk?ada ho?d Gordonowi.

Kr?lowa rumu?ska podczas swego pobytu w Warszawie, natychmiast po przyje?dzie, wyrazi?a ?yczenie obejrzenia Gordona na scenie. Tego dnia grano "Ryszarda II". Kr?lowa zaprosi?a Gordona do swojej lo?y i ofiarowa?a mu zdj?ty z palca pier?cie? z brylantem. By? to pier?cie? zar?czynowy od kr?la Ferdynanda. Opowiadano p??niej o nieopanowanym wybuchu gniewu kr?lewskiego ma??onka podczas przyj?cia w Belwederze.

Dzia?o si? to przed wielu laty. Ten drobny incydent nabra? rozg?osu. W prasie zagranicznej pisano, ?e w ca?ej tej historii Gordon zachowa? si? jak kr?l, a kr?l jak prowincjonalny aktor.

W istocie, by? to cz?owiek pozbawiony p?ytkiego snobizmu, ?ywi? wstr?t do tak cz?sto spotykanej w sferach teatralnych ma?ostkowo?ci i kaboty?stwa. ?y? postaciami, w kt?re si? wciela?, a? sam sta? si? postaci? z wielkiego repertuaru ?ycia. Umia? by? wyrozumia?y dla ludzkich u?omno?ci i s?abostek, do koleg?w odnosi? si? ?yczliwie, a w przyja?ni okazywa? szczodrobliwo?? uczu?, kt?rej wielu ch?tnie nadu?ywa?o, poczytuj?c j? za s?abo??.

Gordon nie pyszni? si? swoj? wielko?ci?, nie wywy?sza? si?, by? skromny i nigdy nie mia? pewno?ci sukcesu. Nie szuka? s?awy - sama do niego przysz?a. Wiedzia? tylko, ?e zaw?d artysty wymaga nieustannego doskonalenia ?rodk?w wyrazu, szlifowania rzemios?a, zmagania si? z samym sob?, ze skostnieniem warsztatu, z ograniczon? mo?liwo?ci? poznania tego, co w sztuce jest niepoznawalne i wymyka si? spod kontroli racjonalnego my?lenia. Dlatego te? praca jego wykracza?a daleko poza obszar wyznaczonych mu r?l. Studiowa? historyczne ?yciorysy odtwarzanych postaci, obyczaje ich czas?w, t?o spo?eczne i polityczne, stara? si? pozna? ca?y podsk?rny nurt, kt?ry uzasadnia? ludzkie post?powanie. Zg??bia? charaktery, psychologiczne pobudki dzia?ania bohater?w sztuki, klimat epoki i jej wp?yw na przebieg wydarze?. By? ?yw? encyklopedi? wiedzy o teatrze, zna? wszystkie jego tajemnice.

Nie odczuwa? g?odu zaszczyt?w i mo?e w?a?nie dlatego los mu ich nie posk?pi?. Wiele m?wiono o jego zarobkach, o jego zamo?no?ci, chocia? on sam do spraw materialnych nie przywi?zywa? wagi. By? bo?yszczem t?um?w. Egzaltowane wielbicielki nachodzi?y go za kulisami, m?g? si?gn?? po ka?d?, ale nie zale?a?o mu na ?atwej zdobyczy, na przelotnych przygodach. Pragn?? w ?yciu tylko jednego: prostej, prawdziwej mi?o?ci. I tej w?a?nie nie mia?. Tak mu si? przynajmniej zdawa?o. Chcia? by? kochany nie dla swojej s?awy i talentu, ale jak zwyk?y pierwszy lepszy m??czyzna. Jego niepospolito?? fa?szowa?a obraz rzeczywistych uczu? kobiet. Przekonywa? si? o tym niejednokrotnie i zawsze za p??no. By? cz?owiekiem wielkich pasji. Ta pasja przenika?a jego kreacje sceniczne, porywa?a widz?w, ale nigdy nie uda?o mu si? obudzi? r?wnie wielkich uczu? w ?adnej kobiecie, kt?r? kocha?. Nie znalaz? dot?d ani jednej godnej partnerki do odegrania tej najwa?niejszej roli w teatrze jego w?asnego ?ycia. Szuka? szekspirowskiej bohaterki, a znajdowa? subretki z wodewilu. Nie od razu pozna? t? gorzk? prawd?. By? ufny i wielkoduszny w mi?o?ci, mierzy? wszystko miar? w?asnego serca.

Najwi?kszy jego romans trwa? pi?? lat. Kobieta, kt?r? kocha? p?omiennie i wiernie, porzuci?a go bez powodu. W ?wiatowym repertuarze dramatycznym Gordon nie spotka? si? z czym? podobnym. Powiedzia?a pewnego dnia podczas obiadu, tak swobodnie, jakby chodzi?o o zmian? kapelusza:

- Wiesz, Al, postanowi?am od ciebie odej??. D?u?ej ju? nie wytrzymam.

Gordon os?upia?.

- Nikt inny nie wchodzi w gr?, przysi?gam. Jeste? nadzwyczajny, wspania?y, b?d? ci? podziwia?a do ko?ca ?ycia. Ale na to, ?eby ?y? z m??czyzn?, trzeba go po prostu kocha?. Nie przerywaj mi. Wiem, ?e sprawiam ci b?l, a sam? siebie o?mieszam m?wi?c tak po pi?ciu latach. Ponios?a mnie egzaltacja i g?upota. Wmawia?am w siebie, ?e jestem w tobie zakochana. A ty by?e? zawsze taki delikatny, wra?liwy. My?la?am, ?e co? si? we mnie z czasem odmieni. Ale teraz wszystko mnie dra?ni. I ta twoja wieczna pogoda, i uleg?o??, i nieustanna ch?? dogodzenia mi... Nie mog? tego znie??. Rozumiesz? Nie mog?! Wybacz, m?wi? to, co czuj?. Nie wytrzymam ju? d?u?ej ani jednego dnia. Cho?by? mnie zabi?. Ja naprawd? pr?bowa?am si? przem?c. Nie zgodzi?am si? na ma??e?stwo dlatego, ?e ci? nie kocha?am. To znaczy, nie kocha?am a? tak, ?eby spali? za sob? mosty. Pocz?tkowo nie umia?am ci si? oprze?, nie mia?am do?? si?y. Spad?e? na mnie jak Zeus na Led?, przyt?oczy?e? mnie. A ja jestem zwyk??, ma?o skomplikowan? kobiet?, nie mam si? do d?wigania twojego nieba. Nie urodzi?am si? Kariatyd?. Wypu?? mnie ze swojej niewoli. Chc? i musz? od ciebie odej??, chc? ratowa? przed tob? resztki mojego ?ycia.

Po wys?uchaniu tego monologu Gordon przez chwil? milcza? z zaci?ni?t? krtani?. Ziemia usuwa?a mu si? spod n?g. Ka?de s?owo Leny mia?d?y?o go, zniewa?a?o, zadawa?o ?miertelne rany. Ale nie da? tego po sobie pozna?. By? pomimo wszystko i w ka?dej sytuacji wielkim aktorem. Opanowa? si?, wsta? od sto?u i rzek? g?osem, kt?ry widz?w tej sceny m?g?by przej?? dreszczem:

- Wszystko rozumiem. Tak, teraz wszystko rozumiem. Oczywi?cie. Na dwa dni wyjad? z Warszawy, ?eby? mia?a czas na rozwa?enie swojej decyzji, a je?li b?dziesz przy niej trwa?a - na wprowadzenie jej w czyn. W ka?dym razie wszystko, co znajduje si? w tym domu, nale?y do ciebie. Pieni?dze s? w lewej szufladzie biurka. Mo?esz nimi dowolnie dysponowa?. ?egnam ci?... B?d? zdrowa.

Gordon rol? t? odegra? niepor?wnanie. By? wspania?omy?lny, pe?en godno?ci i w miar? tragiczny. Tak jak zapowiedzia? - wyjecha? do Kazimierza, a kiedy wr?ci?, Leny ju? nie zasta?. Przez d?ugi czas nie m?g? odzyska? r?wnowagi. Zacz?? pi?, noce sp?dza? w knajpach z przygodnymi kompanami, sp??nia? si? na pr?by, odrzuca? role.

Okres ten nazwa? p??niej ?artobliwie cytrynowym okresem swojego ?ycia. Wynika?o to st?d, ?e co wiecz?r w Klubie Aktora wypija? p?? litra jarz?biaku pod cytryn? pokrajan? w plasterki i posypan? cukrem. R??ni naci?gacze spo?r?d aktorskiego posp?lstwa czyhali na niego. Gdy tylko wchodzi? do Klubu, jaka? posta? zrywa?a si? od stolika:

- Mistrzu, czy nie m?g?by pan po?yczy? mi st?wy?

Filmowiec Krummel, autor niez?ych kr?tkometra??wek, o kt?rego wzgl?dy zabiega?y m?ode aktorki, pewnego wieczoru ustrzeli? Gordona w szatni. Dzia?a? przez zaskoczenie, gdy? znali si? raczej przelotnie.

- Mistrzu, musi mi pan po?yczy? dwa tysi?ce.

Gordon, obezw?adniony tupetem tego cz?owieka, si?gn?? do kieszeni marynarki i wyj?? dwie pi??setki.

- Prosz?... Nie mam wi?cej przy sobie.

Po trzech dniach w teatrze wezwano Gordona do telefonu. M?wi? Krummel:

- Mistrzu, mam u pana tysi?c z?otych... Kiedy m?g?bym je dosta?? Potrzeba mi do zar?ni?cia.

I tym razem Gordon da? si? sterroryzowa? bezczelno?ci? filmowca.

- Tak... no dobrze... Zostawi? w kopercie u portiera.

Przy jego stoliku w Klubie przewijali si? wykolejeni aktorzy, grafomani, drugorz?dni malarze, poszukuj?cy fundatora. A p??niej licytowali si? mi?dzy sob?, kt?ry z nich celniej go "przygordoni?".

Cytrynowy okres trwa? przesz?o p?? roku. Ale Melpomena czuwa?a nad swoim wybra?cem. Powo?anie artysty okaza?o si? silniejsze ni? rozpacz porzuconego kochanka. Wielki Gordon w sztuce znalaz? ukojenie i graj?c Otella budzi? tak? groz?, ?e m?oda aktorka, wyst?puj?ca w roli Desdemony, zemdla?a na scenie z przera?enia.

Lena po up?ywie roku wysz?a za m?? za podrz?dnego rze?biarza, kt?ry j? maltretowa? i bija? po pijanemu. Gordon raz tylko widzia? j? przelotnie w kawiarni. Z wolna oddala?a si? z jego pami?ci. Podczas wojny Niemcy wywie?li Len? na roboty do Drezna, gdzie zgin??a podczas dywanowego bombardowania tego miasta przez alianckie samoloty. Na wie?? o tym Gordon z zawstydzeniem pomy?la?, ?e gdyby Lena umar?a wtedy, kiedy by?a z nim, cierpia?by mniej ni? wskutek b?lu, kt?ry mu zada?a opuszczaj?c go tak bezlito?nie. Natychmiast jednak zda? sobie spraw?, ?e jej ?mier? odczuwa? jak czasow? tylko nieobecno??. Aktor, kt?ry dziesi?tki razy umiera? na scenie, nie umia? ogarn?? ?wiadomo?ci? ca?ej prawdy o istocie ?mierci, o stanie absolutnego nieistnienia. Czy zreszt? samo s?owo "stan" nie niweluje w jakim? sensie tego poj?cia?

Ale sprawa z Len? nie oznacza?a tylko jednorazowej kl?ski. Mia?a dla Gordona znaczenie o wiele g??bsze, gdy? obna?y?a w ca?ej ostro?ci w?a?ciwy dramat jego ?ycia. On, kt?ry dawa? ludziom nieprzemijaj?ce wzruszenia, kt?ry umia? z genialn? rozrzutno?ci? pokazywa? wielkie nami?tno?ci i uczucia, sam ?y? jak pot?pieniec, nieustannie ?akn?cy i spragniony mi?o?ci. Dopiero Lena sprawi?a, ?e u?wiadomi? sobie w pe?ni t? fataln? prawd?. Nie kocha?a go ?adna kobieta pomimo wszelkich zalet m?skiej urody i charakteru. W chwilach rozczarowa? zastanawia? si? nad sob?, prowadzi?, jak na aktora przysta?o, patetyczny monolog wewn?trzny:

- Czego mi brak? Na czym polega moja u?omno??? Jakie cechy trzeba posiada?, ?eby zyska? uczucie kobiety? Mo?e jestem za ma?o m?ski? Nie, nic podobnego! Mo?e nudny? Przeciwnie. Wszyscy s? zdania, ?e jestem interesuj?cy w rozmowie, atrakcyjny, b?yskotliwy. M?wili mi to m??czy?ni, przyjaciele, osoby obce. Kobiety, z kt?rymi mnie nic nie ??czy?o, zachwyca?y si? moim sposobem bycia, galanteri?, taktem towarzyskim. Talent, inteligencja? Czy?by to mia?o obezw?adnia? kobiece serca? Do licha, jestem za ma?o ob?udny, nie do?? brutalny. One lubi? m??czyzn samolubnych i bezwzgl?dnych. Tego im potrzeba. Gdybym by? kompletnym zerem jak m?? Leny, gdybym ni? poniewiera? jak on, wtedy kocha?aby mnie na pewno. Czernic, ten kiepski aktorzyna, wiecznie cuchn?cy potem, mia? ?on?, kt?ra go ub?stwia?a, a kiedy j? porzuci? - odebra?a sobie ?ycie. Oto zawi?e tajemnice psychiki ludzkiej. Wiemy, kogo kocha? Mickiewicz, ale gdzie? te kobiety, kt?re uszcz??liwi?y go swoj? mi?o?ci?? Kleopatra nie kocha?a Cezara. Napoleon w?ada? kobietami, ale nie zdobywa? ich serc. Alojzja wzgardzi?a Mozartem. ?ona Wiktora Hugo, tego genialnego, subtelnego poety, wola?a abnegata Sainte-Beuve'a. Natalia nie kocha?a Puszkina, skoro potrafi?a przebole? jego ?mier?. Geniusz parali?uje ma?e duszyczki. Geniusz nadaje si? tylko do uwielbiania z daleka. Oto n?dza wielko?ci! "Romea i Juli?", "Pani? Bovary', "Czerwone i czarne", "Cierpienia m?odego Wertera" mogli napisa? tylko ludzie, kt?rym posk?piono w ?yciu mi?o?ci, a byli jej spragnieni tak jak ja. Tylko pospolito?? nie parali?uje wyobra?ni erotycznej kobiet. Potrzebny jest im byle kto, ?eby mog?y nad nim g?rowa?. Dopiero wtedy ubo?uchna szczodrobliwo?? serca zaspokaja ich pr??no??. Dopiero wtedy s? zdolne pokocha?. Dlatego tacy jak ja musz? ponosi? pora?ki.

W pami?ci Gordona przesuwa?y si? r??ne postacie i twarze - teatr cieni. Zawsze, ilekro? ponawia? pr?by obudzenia w kobiecie upragnionego uczucia, przekonywa? si? poniewczasie, ?e by?a to jeszcze jedna bezwarto?ciowa mi?ostka, po kt?rej zostawa? niesmak i pustka.

Up?ywa?y lata, dziesi?tki lat, a on by? wci?? niekochany. I ten niezaspokojony g??d mi?o?ci dodawa? tragizmu jego szekspirowskim kreacjom. S?awa Gordona ros?a, ale mala?a szansa na osi?gni?cie osobistego szcz??cia. By? pasierbem losu i ?ycie przebiega?o mu pomi?dzy aplauzem widowni a samotno?ci? mrocznego gabinetu, gdzie ksi??ki pi?trzy?y si? do sufitu.

I jeszcze to ostatnie rozczarowanie z Izold?. Ta banalna i bezsensowna historia w stylu brukowej powie?ci.

W?a?nie wtedy na horyzoncie pojawi?a si? Ewa. Jemu mia?a wszystko do zawdzi?czenia. Ale i on jej r?wnie?. Dla niego gra?a ulubion? Ballad? g-moll, dla niego pragn??a zdoby? laur na Konkursie Chopinowskim, dla niego stara?a si? stworzy? w domu atmosfer? ciep?a i spokoju. Oboje lubili swoje "angielskie wieczory", kiedy Gordon recytowa? wiersze Poego, Burnsa, Keatsa.

Gordonowie wywodzili si? ze Szkocji. Pradziad Aleksandra, mistrz, kt?ry posiada? sekret produkcji porcelany, uleg? namowom Staszica i wbrew zakazowi w?adz wymkn?? si? potajemnie z Anglii, aby osiedli? si? w Polsce, gdzie za?o?y? pierwsz? fabryk? wyrob?w porcelanowych. Up?yw lat, niedbalstwo spadkobierc?w, kolejne po?ary unicestwi?y jego dzie?o. W rodzinie pozosta? tylko kult dla j?zyka przodk?w, kt?ry piel?gnowano jak rodowy klejnot.

Ewa by?a urodzon? pianistk?. Jej fenomenalna muzykalno?? wprawia?a w podziw. Od dziewi?ciu lat nie rozstawa?a si? z fortepianem. Ol?niewa?a talentem, wra?liwo?ci?, wyczuciem styl?w, wirtuozeri?. Rok sp?dzi?a na studiach pianistycznych w Anglii. Gordon chcia?, aby pozna?a kolebk? jego rodu, a r?wnocze?nie udoskonali?a sw? angielszczyzn?.

Upajali si? muzyk? i poezj?, ?yli teatrem i prac?, mieli wsp?lne upodobania, przylegali do siebie jak pier?cie? do palca.

Przygoda z Ew? sta?a si? w ?yciu Gordona pocz?tkiem nowej ery.

2

W bufecie teatralnym unosi? si? od?r bigosu i piwa. Przy jednym ze stolik?w siedzia?a grupa aktor?w i omawia?a przykry incydent z dnia poprzedniego. Podczas szkolnego przedstawienia "Zemsty" ch?opcy strzelali z procy gwo?dziami w Rejenta i Dyndalskiego.

- Czo?em, koledzy! - zawo?a? Gordon od progu i jego pot??na, masywna posta? przys?oni?a po?ow? niewielkiej salki.

- Witamy mistrza - odezwa?a si? nie?mia?ym g?osem Desdemona.

- M?wi?em ci, ma?a, ?e nie lubi?, kiedy tak do mnie si? zwracasz. Czy chcesz, ?ebym ci? naprawd? udusi? na scenie?

- O, nasz Otello jest dzi? nie w humorze - powiedzia? Czernic i zachichota? ?miechem, kt?ry przypomina? skrzypienie szafy.

- Przeciwnie - rzek? Gordon. - Czuj? si? zadowolony i szcz??liwy. Zw?aszcza kiedy widz? takie ?liczne dziewcz?ta. Pozwolisz, Haneczko, ?e usi?d? przy tobie. Co z pr?b??

- Odwo?ana. Irena ma gryp?. Dzisiaj gramy Brechta. Ca?y repertuar przewr?cony do g?ry nogami.

- Wobec tego mam wolny wiecz?r. P?jd? z Ew? do Filharmonii. Powiadam wam, jak ta dziewczyna gra! Co za talent! W poniedzia?ek zapraszam was do siebie. Urz?dz? jej ma?y prywatny recital.

- A b?dzie koniak? - zapyta? Czernic i g?upio zarechota?.

- B?dzie. Ale dopiero po recitalu. Zacz??by? skrzecze?, a Chopin tego nie lubi. Zreszt? ja r?wnie?. Za ?atwo si? wstawiasz i w dodatku nieefektownie.

- A wie pan, ?e dyrektor ma zamiar odwo?a? przedstawienia szkolne? - rzek?a Desdemona.

- To nies?uszne - powiedzia? Gordon. Pot?piam oczywi?cie strzelanie z procy do aktor?w, ale pomy?lmy, jak zapobiec takim wybrykom. "Zemsta", Fredro - klasyk - bardzo pi?knie. Mo?e jednak sztuka ta nie trafia do m?odocianej widowni? Istota sporu o mur graniczny, sam problem, jest dla nich najzupe?niej obcy. A do zrozumienia materii literackiej, do zrozumienia istotnego pi?kna Fredrowskiego dzie?a smarkateria jeszcze nie dojrza?a. Boy ju? dawno przewidzia?, jak b?dzie odbierana "Zemsta" w czasach, kiedy na widowni zasiadaj? dzieci i wnuki Fredrowskich murarzy, a konflikt s?siedzki dw?ch nie istniej?cych ju? obszarnik?w do ich ?wiadomo?ci nie dotrze. M?wi? to oczywi?cie w uproszczeniu, ale twierdz?, ?e klasycy dla wsp??czesnej m?odzie?y s? niestety za trudni. Wymagaj? wi?kszej dojrza?o?ci artystycznej. Powiada si?, ?e Mickiewicz zb??dzi? pod strzechy. Nic podobnego. To tylko mit. Poka?cie mi ch?opa, kt?ry rozczytuje si? w "Panu Tadeuszu'. Najgenialniejsze dzie?o ?wiata, a dla ludzi nie przygotowanych - pi?a. Oto pow?d, dla kt?rego ch?opcy na przedstawieniu "Zemsty" strzelaj? z procy.

Dyndalski nie chcia? urazi? Gordona, ale nie m?g? powstrzyma? si?, ?eby nie powiedzie?:

- Jeste? tak przesi?kni?ty Szekspirem, ?e ?atw? i b?yskotliw? komedi? Fredry usi?ujesz ponad miar? skomplikowa?. Przypisujesz Fredrze garb, kt?rego nie ma.

- Opowiem wam ?wietn? histori? ? propos - przerwa?a dyskusj? Klodia z przysz?ej premiery "Id?w marcowych". - Bunin i Czechow odwiedzili chorego To?stoja. W pewnej chwili ten z?o?liwy starzec przyci?gn?? do siebie Czechowa, jak gdyby mia? zamiar go uca?owa?, i szepn?? mu do ucha: "Nie znosz? tych pa?skich sztuk. Szekspir pisa? ?le, a pan jeszcze gorzej".

- No-no! Si non e vero, e bene trovato - rzek? Gordon, po?egna? si? z kolegami i wyszed? majestatycznym krokiem, kt?ry wielu aktor?w na pr??no stara?o si? na?ladowa?.

By? niezadowolony z siebie, ?e wda? si? w dyskusj? na temat "Zemsty". Mia? w?tpliwo?ci, czy zosta? w?a?ciwie zrozumiany.

Musz? o tym pom?wi? z Ew? - pomy?la? wychodz?c z teatru. Wsiad? do samochodu, ?eby pojecha? do domu. Ale w tym momencie u?wiadomi? sobie, ?e od rana nosi w sercu jak?? drobn? drzazg?, ?e co? go urazi?o, ale nie pami?ta? co i w jakich okoliczno?ciach powsta? ten niemi?y zgrzyt, kt?ry mu popsu? humor.

Dzie? by? upalny. Po pierwszej po?owie maja, ch?odnej i deszczowej, nagle wybuch?a pe?nia wiosny. W ci?gu jednej nocy zazieleni?y si? drzewa, zakwit?y bzy i czeremchy. Gordon wdycha? rozgrzane, aromatyczne powietrze i poczu? nieodpart? ch?? zanurzenia si? "w zwiewnych nurtach kostrzewy". Zapragn?? zetkni?cia z przyrod?, z zielono?ci?. Pocz?tkowo mia? zamiar pojecha? za miasto ale wtedy sp??ni?by si? na obiad. Wybra? wi?c park ?azienkowski, gdzie nieraz przemierza? samotnie odleg?e aleje i obmy?la? swoje role.

Zaparkowa? w?z na My?liwieckiej i ruszy? w g??b parku. Zatrzyma? si? przez chwil? na mostku nad wod? przygl?da? si? przep?ywaj?cym ?ab?dziom i dziewczynce, kt?ra rzuca?a im kawa?ki bu?ki.

- Jak ci na imi?? - zapyta?.

- Ewa - odrzek?a dziewczynka - i uciek?a przestraszona widokiem ogromnego, starszego pana.

- Ewa - powt?rzy? Gordon. I nagle u?wiadomi? sobie pow?d przykrego uczucia, kt?re mu towarzyszy?o od rana. Tak, to by?o to. Ewa od pewnego czasu przesta?a nazywa? go ojcem. Dlaczego? Przez kilka lat pieszczotliwe s?owo "tatu?" nape?nia?o Gordona ciep?em i dum?. Uczyni? wszystko, co m?g?, ?eby j? przywi?za? do siebie, ?eby stworzy? jej warunki rodzinnego domu. Kocha? j? gor?c? ojcowsk? mi?o?ci?, przeni?s? na ni? wszystkie uczucia zawiedzionego serca! Sta?a si? jego c?rk?, ?renic? oka, skarbem, nad kt?rym czuwa? nieustannie. Dr?a? o jej zdrowie, otacza? najczulsz? opiek?, wychowywa?, kszta?ci?, got?w by? po?wi?ci? dla niej wszystko, nawet s?aw? i scen?. Nikt w ?yciu nie by? mu r?wnie drogi. I nagle co? si? w niej odmieni?o. Przesta?a nazywa? go ojcem. Mo?e w miar? jak dojrzewa?a, zacz??a w g??bi jej duszy budzi? si? t?sknota za prawdziwymi rodzicami, kt?rych nigdy nie zna?a? Za matk?. Tyle s?yszy si? o podobnych wypadkach. Zdarza si?, ?e z wolna narasta wrogo?? w stosunku do przybranych rodzic?w. Przygarni?te dzieci uciekaj? od nich, czyni? poszukiwania, ?yj? nadziej? odnalezienia rodzonej matki lub ojca. Nikt nie jest w stanie wyt?umaczy? tych dziwnych odruch?w instynktu czy te? g?osu krwi.

Gordon czu?, jak serce mu zamiera na sam? my?l, ?e Ewa mog?aby si? od niego odwr?ci?, odej?? do ludzi, kt?rzy si? jej wyrzekli, kt?rych nie zna i nie mo?e kocha?, cho?by si? nawet nagle gdzie? objawili.

Jest jego c?rk?, nosi jego nazwisko, wszystko, co posiada, nale?y do niej. Czy?by znowu mia? ponie?? kl?sk?, tym razem ostateczn? i r?wn? ?mierci?

Nie trwo?y?a go my?l o jej ma??e?stwie. Rozumia?, ?e nie da si? tego unikn??. Wa?na by?a tylko kwestia wyboru. Pragn??, ?eby znalaz?a szcz??cie w mi?o?ci, kt?rego sam nigdy nie zazna?. Byleby tylko nie zniweczy?a jego ojcostwa. Tego przecie? nie mo?e uczyni?, nie mo?e zada? mu takiego ciosu.

Spotka? Ew? przed dziesi?cioma laty. Tak, to by?a najosobliwsza przygoda! ?aden pisarz nie zdo?a?by jej wymy?li?. Napisa?o j? samo ?ycie swoim wiecznym, bajecznym pi?rem.

3

By? niezapomniany rok 1955, w kt?rym wyrugowano bezprawie. Ludzie wyzbyli si? l?ku. Gordon pi?? lat sp?dzi? w oflagu i ka?da my?l o ponownym pozbawieniu wolno?ci nape?nia?a go odraz?. Kiedy koledzy organizowali teatr w obozie je?c?w, odm?wi? swego udzia?u. Jego muza nie mog?a schwyci? oddechu w niewoli. Tak okre?li? swoje stanowisko.

Dlatego te? rok 1955 obudzi? w nim g??d aktywno?ci politycznej i spo?ecznej. Sztuka nie wype?nia?a ju? dostatecznie jego bujnej natury. Zgodzi? si? kandydowa? na pos?a do sejmu, stan?? na czele organizacji aktorskiej, wszed? do zarz?du ZBoWiDu, da? si? pozna? jako dzia?acz i m?wca. Przypomniano sobie jego przesz?o?? rewolucyjn?, kt?r? nie lubi? si? popisywa? ani nie chcia? jej dyskontowa?. Zreszt? tego, ?e ukrywa? spiskowc?w czy organizowa? strajk aktor?w, nie uwa?a? za rzecz godn? uwagi.

Rok 1955 otworzy? tamy. Repertuar teatr?w wzbogaci? si? o nowe sztuki, kt?re dot?d nie mia?y dost?pu do polskich scen. Na afiszach pojawi?y si? nazwiska Sartre'a, Anouilha, Salacrou. Ale talent Gordona wymaga? wi?kszego napi?cia. By? w swoich kreacjach patetyczny i kolosalny, jak Micha? Anio? w rze?bie. Za?miewa? wszystkich, rozsadza? scen?, nie mia? dla siebie godnych partner?w. ?wi?ci? w?a?nie tryumfy w "Mazepie". Takiego Wojewody od czas?w starego Leszczy?skiego w Warszawie nie ogl?dano, tote? bilety na przedstawienie rozchwytywane by?y na miesi?c naprz?d.

Wtedy w?a?nie, pewnego wieczoru, za kulisami zjawi?a si? Izolda. Ojciec jej by? ?piewakiem operowym i wymy?li? dla niej to pretensjonalne imi?, aby uczci? w ten spos?b Wagnera.

Pomys? godny tenora - pomy?la? Gordon.

Izolda pracowa?a w jednej z redakcji Polskiego Radia, gdzie polecono jej opracowa? audycj?: "Godzina z Aleksandrem Gordonem". Przysz?a uzyska? jego zgod? i ustali? wszystkie szczeg??y.

Gordon z w?a?ciw? mu galanteri? powiedzia?:

- Czy si? zgadzam? Musia?bym by? ?lepy jak Homer, ?eby odm?wi? takiej ?licznej dziewczynie.

Ten zdawkowy komplement wywo?a? rumieniec na twarzy Izoldy. Gordon przygl?da? si? jej okiem znawcy. Mia?a du?e, zdziwione oczy w oprawie starannie podczernionych rz?s; usta ?wiadome swego powabu, z lekka prowokuj?ce; prze?liczne. ma?e uszy, i tylko mi?kki, t?po zako?czony nos nadawa? rysom twarzy ledwie dostrzegalny odcie? wulgarno?ci. G?owa osadzona na d?ugiej szyi, nieznacznie uwypuklonej przez powi?kszon? tarczyc?, by?a zachwycaj?co zgrabna. Jej kszta?t podkre?la?y kr?tko obci?te, proste w?osy, spadaj?ce zalotnie na czo?o bez?adn? grzywk?.

- M?j szef powierzy? mi przygotowanie tej audycji. Kiedy mog?abym om?wi? z panem scenariusz? Licz? na pa?sk? pomoc.

Izolda nie tytu?owa?a go mistrzem, co zmniejsza?o dystans pomi?dzy nimi. Nie wiedzia?a nawet, ?e uj??a tym Gordona. Po prostu przyswoi?a sobie m?odzie?owy styl, odrzucaj?cy kult dla uznanych autorytet?w. Traktowa?a Gordona jak zabytek z epoki, kt?ra j? ma?o interesowa?a. By?a na wskro? nowoczesna t? sztuczn? nowoczesno?ci? dziewcz?t ?adnych i zarozumia?ych, ale absolutnie powierzchownych.

- Jak pani redaktor sobie ?yczy - rzek? Gordon z lekk? ironi? w g?osie. - A mo?e pani czuje si? za m?oda, aby wolno by?o tak pani? tytu?owa??

- Z t? m?odo?ci? pan chyba przesadza. Mam ju? sko?czone studia polonistyczne.

- Naprawd?? No c??, bardzo z tym pani do twarzy.

- Pan Gordon - na plan! - rozleg? si? w g?o?niku g?os inspicjenta.

- Przepraszam pani?, musz? i?? na scen?. Mo?emy si? um?wi?. Czy zechcia?aby pani przyj?? do mnie? Powiedzmy - w poniedzia?ek. O dwunastej. Ju? sobie notuj?. B?d? czeka?.

4

Rozmowa toczy?a si? w gabinecie Gordona przy czarnej kawie. Izolda rozgl?da?a si? ciekawie po pokoju.

- Co oznacza ta p?askorze?ba? - zapyta?a wskazuj?c na gipsow? kopi? Nike z Samotraki.

- Nike? A dlaczego bez g?owy? Podoba mi si? ten wschodni pejza?. Baka?owicz? To istnia? taki malarz? A tamci ?o?nierze na biwaku? Fa?at? Niemo?liwe. Przecie? Fa?at malowa? ?nie?ne krajobrazy. Ma pan du?o ?adnych rzeczy. We?my si? jednak do pracy. Prosz? mi opowiedzie? o sobie.

Izolda notowa?a i nie zadaj?c pyta? zda?a si? ca?kowicie na tok opowiadania Gordona:

- ?yciorys m?j nie jest tak bogaty, jak pani s?dzi. Zacz??o si? stereotypowo i banalnie. Reszta by?a dzie?em przypadku. A wi?c matura w Radomiu. Potem szko?a dramatyczna. Mieli?my w rodzinie aktora. On mnie do tego nam?wi?. Powo?anie? Czy ja wiem... Jako ma?y ch?opiec by?em na "Irydionie" w Teatrze Polskim. Wyszed?em pod wielkim wra?eniem, nauczy?em si? sztuki na pami??, odgrywa?em przed lustrem Heliogabala, wyg?asza?em tyrady Eytychiana. Tak, by?o to jakie? wielkie prze?ycie. Po uko?czeniu szko?y dramatycznej tu?a?em si? po teatrach prowincjonalnych. Ci?gle jakie? plajty, ch??d, g??d, dyrekcja nigdy nie mia?a pieni?dzy na wyp?at? ga?. Naprz?d statystowa?em, potem dawano mi niewielkie r?lki. Nazywamy je "ogonami". W Kielcach dochrapa?em si? roli Albina. Ale gra?em ?le, sypa?em si? za ka?dym razem. Miejscowy krytyk zmiesza? mnie z b?otem. Potem by?em w Krakowie. Re?yser przez wyj?tkow? ?yczliwo?? pozwoli? mi zagra? Chocho?a. Tym razem posz?o mi znacznie lepiej. Dosta?em list polecaj?cy do Limanowskiego i dosta?em si? do Reduty. Dopiero tam dopisa?o mi szcz??cie. Tak, to by? czysty przypadek. Niespodziewanie zachorowa? Osterwa, potrzebne by?o nag?e zast?pstwo, a poniewa? akurat nawin??em si? pod r?k?, kto? powiedzia?: "A mo?e Gordon?" I wtedy w?a?nie zagra?em Orl?tko. Zna?em tekst, rola mi jako? le?a?a i odnios?em nieoczekiwany sukces. W teatrze nabrano do mnie zaufania i ju? po roku zaproponowano mi engagement do Rozmaito?ci. Odt?d powodzenie ju? mnie nie opuszcza?o. Wiele mam do zawdzi?czenia Boyowi, kt?ry nie szcz?dzi? mi s??w zach?ty, a nawet uznania. Pami?tam, ?e po latach, w jednej ze swoich recenzji, u?y? okre?lenia "Wielki Aleksander Gordon". I ten superlatyw przylgn?? jako? do mego nazwiska. Ale w rozmowie przed mikrofonem prosz? tego zwrotu unika?. Bardzo tego nie lubi?. Nadmierna koturnowo?? o?miesza. Chcia?bym w odczuciu radios?uchaczy by? takim samym cz?owiekiem jak oni, cz?owiekiem, kt?rego zaw?d sprowadza si? do ?mudnej, codziennej pracy. Trzeba im trud aktora pokaza? we w?a?ciwych proporcjach, bez mit?w, odarty ze z?udze? u?atwionego ?ycia. Praca, nieustaj?ca praca, ogromny wysi?ek psychiczny, napi?cie nerw?w do granic ostatecznego wyczerpania. Oto co powinny zrozumie? szerokie masy radios?uchaczy.

Izolda notowa?a s?owa Gordona, w pewnej chwili jednak nie wytrzyma?a i powiedzia?a sceptycznie:

- Ludzie chyba zdaj? sobie z tego spraw?. Ostatecznie my w Radio te? pracujemy bardzo nerwowo. Mamy kr?tkie terminy, musimy walczy? o miejsce w studio, zmie?ci? si? w limitach czasu i bud?etu. Ale przejd?my teraz do samego programu. Co chcia?by pan zaprezentowa? ze swego repertuaru?

- Rozumiem pani?. Tak, to chyba jest najistotniejsze. Trzeba si? zastanowi?. A wi?c, dajmy na to - scena z "?ywej maski".

- Czyje to?

- Pirandella.

- Nie znam tego utworu.

- Nast?pnie monolog Hamleta. A jeszcze "Ruy Blas", no i - powiedzmy - "Natan M?drzec". A na zako?czenie "Cyd".

- Mo?e poda mi pan nazwiska autor?w.

- Pani tego nie wie? Hugo, Lessing, Corneille...

- Przyznam si? panu, ?e niezbyt lubi? te staromodne dramaty i tragedie. Za du?o w tym retoryki i gadulstwa. Wol? sztuk? nowoczesn?. Prosz? mi wybaczy?, ale nasze pokolenie inaczej prze?ywa nami?tno?ci. Dawny widz lubowa? si? w ekshibicjonizmie. Nasze uczucia s? bardziej uproszczone. Cz?sto zadajemy sobie pytanie, komu to potrzebne?

- Tego was uczono na polonistyce? - zapyta? Gordon. - Jeste?cie sfrustrowani? Wolicie p?yciutkie, blagierskie m?drkowanie Ionesco? O, nie, droga pani! Moda przemija, a prawdziwa sztuka zostaje. Prawdziwej sztuki nie mo?na zablagowa? frazesami. Widzia?em w ?yciu niema?o tych efemerycznych eksperyment?w. Zosta?y z nich trociny. Czy pani czyta?a "Pana Tadeusza"?

- Pan ze mnie kpi... "Pana Tadeusza" przerabiali?my jeszcze w szkole.

- A wi?c pani go nie czyta?a! Niech pani pos?ucha.

Gordon wsta? z fotela, opar? si? o p??k? z ksi??kami i zacz?? recytowa? obszerny fragment z ksi?gi czwartej. Izolda s?ucha?a z szeroko otwartymi oczami, u?miecha?a si? z zaciekawieniem. Gordon wydoby? z poematu wszystkie jego powaby, zmienia? g?os, modulowa? go i po mistrzowsku podkre?la? humor, barw?, muzyk? wiersza. A kiedy przerwa? recytacj?, znowu zapyta?:

- Czy pani to czyta?a?

Izolda, z wypiekami na twarzy, odrzek?a nie?mia?o:

- Nie... tego nie pami?tam. O?mieszy?am si?, prawda?

- Porozmawiamy jeszcze na ten temat. Ale mo?e kiedy indziej. Pani pozwoli, ?e do audycji sam sobie dobior? partner?w. Musz? porozumie? si? z kolegami w teatrze. Pani jest bardzo mi?a, ale te? bardzo m?oda. Prosz? do mnie wpa?? jutro za kulisy. B?d? m?g? poda? pani nazwiska aktor?w.

Spotkania z Izold? odbywa?y si? odt?d cz??ciej. Trwa?y pr?by i nagrywania poszczeg?lnych partii audycji na ta?m?.

Pewnego dnia po pr?bie Gordon zaprosi? Izold? na kolacj?. Siedzieli w przytulnym k?cie sali, z dala od ha?a?liwych saksofon?w, kt?re bardziej przypomina?y uliczny zgie?k ani?eli uporz?dkowan? gr? instrument?w.

Kiedy kelner poda? zam?wione przez Gordona szparagi, Izolda zawo?a?a z rozbrajaj?cym zdziwieniem:

- Co to? Nigdy tego nie jad?am!

Wyda?a si? Gordonowi urocz? dzikusk?. Dyplom uniwersytecki nie by? w stanie pokry? jej ignorancji i m?g? uchodzi? za curiosum naszych nieuwa?nych czas?w. S?uchaj?c s?d?w Izoldy o literaturze, Gordon my?la? z pob?a?liwym u?miechem: Bo?e, jaka ona mi?a! Mentalno?? p?czka rzodkiewki, a ile przy tym wdzi?ku.

Chcia?a uchodzi? za bardzo nowoczesn?, operowa?a frazesami z prasy literackiej i ograniczono?? umys?u podszytego wiatrem stara?a si? ratowa? lekcewa?eniem i pogard? dla spraw, kt?re przekracza?y jej ubo?uchn? wiedz?.

- Proust? Nie mam do niego cierpliwo?ci. Jak pod mikroskopem analizuje najdrobniejsze spostrze?enia i odruchy. Albertyna, owszem. Ale to nie jest lektura dla cz?owieka nowoczesnego. Ja lubi? tempo, tempo! Skr?ty my?lowe, syntetyczne uj?cie zdarze?, prze?y?, charakter?w. Trzeba i?? skacz?c po g?rach, ze szczytu na szczyt. Nie znosz? dreptania w miejscu.

Gordon s?ucha? tego bezmy?lnego szczebiotu i u?wiadamia? sobie nie bez zdziwienia, ?e Izolda coraz bardziej poci?ga go i niepokoi. U?wiadomi? te? sobie, ?e od kilku dni zaprz?ta jego uwag?. Powiedzia? k?ad?c d?o? na jej d?oni:

- Wie pani, coraz cz??ciej o pani my?l?. To ?mieszne, prawda?

- Ja te?. Odk?d pana pozna?am, nie my?l? o nikim innym. Pan jest nadzwyczajny.

Po tych s?owach nast?pi?y zwierzenia:

- Jestem dziewczyn? Krummla. Zna go pan... Ten z filmu. Ale ostatnio przesta?am si? z nim widywa?. Przep?dzi?am go. Przy panu wydaje mi si? p?aski i bezbarwny. Nie chc? go zna?. Nie rozumiem nawet, jak mog?am z nim ?y? przez dwa lata.

- Dlaczego pani mi to opowiada? Przecie? on jest ?onaty. Znam jego ?on?.

- To niewa?ne. Liczy si? tylko pan. Tamto min??o. Pomy?la?am sobie, ?e z takim cz?owiekiem jak pan powinnam by? szczera. Krummel ju? dla mnie nie istnieje.

Audycja wypad?a ?wietnie. Gordon znowu zab?ysn?? wszystkimi barwami swego talentu. Pokaza?, czym mo?e by? g?os, sam g?os. Dla ka?dego fragmentu scenicznego umia? znale?? odr?bn? intonacj?, odr?bny wyraz, jedynie w?a?ciwy i niezr?wnanie trafny. Sukces audycji przypisa? w ca?o?ci Izoldzie. Ale tym razem nie by?a to tylko kurtuazja. Chcia? podarowa? uroczej dziewczynie cz?stk? samego siebie. Zreszt? nazajutrz po audycji pos?a? jej bukiet r?? z podzi?kowaniem.

- Od nikogo dot?d nie dosta?am tak pi?knych kwiat?w - powiedzia?a Izolda. - Pan jest nadzwyczajny.

Gordon telefonowa? do niej co wiecz?r. Prosi?a go o to. Przyje?d?a? pod gmach Radia i odwozi? j? do domu. Izolda mieszka?a z matk? bardzo skromnie i kr?powa?a si? zaprosi? go do siebie. Widywali si? wi?c zazwyczaj na mie?cie.

Powiedzia? do niej pewnego razu z tkliw? poufa?o?ci?:

- Gdybym si? nie obawia? ?mieszno?ci, przyzna?bym si?, ?e jestem w tobie niemal zakochany.

- O jakiej ?mieszno?ci pan m?wi? - zapyta?a Izolda szeroko otwieraj?c oczy i marszcz?c t?po zako?czony nosek.

- Jestem o dwadzie?cia pi?? lat starszy od ciebie. Czy rozumiesz, co to znaczy?

- Absurd. To nic nie znaczy, nic! Uwa?am pana za najwspanialszego m??czyzn? na ?wiecie. I prosz? nie traktowa? mnie jak powierzchownego, g?upiego podlotka. Chc?, ?eby pan by? zakochany we mnie. Przecie? i ja... Czy nic pan nie czuje?

Gordon czu?. Czu? przyp?yw ciep?a, kt?rego ?akn??o jego nienasycone serce.

- Powiedz, Izoldo. czym m?g?bym ci sprawi? przyjemno??? Mo?e masz jakie? pragnienie?

W oczach jej zab?ys?y iskierki dziecinnej niemal przekory:

- Tak, tak! Okropnie lubi? mandarynki. Marz? o mandarynkach.

Nazajutrz Gordon uzyska? po??czenie z Rzymem. W polskiej ambasadzie odezwa? si? kobiecy g?os:

- Kto? Aleksander Gordon? Z teatru Narodowego? Dla pana wszystko. Oczywi?cie. To drobiazg. Ciesz? si?, ?e pana s?ysz?. Wy?lemy jutro. Nie ma za co. Prosz? zg?osi? si? na lotnisko do pilota. Pozdrowi? pana ambasadora? Tak, tak, przeka?? mu. I my pozdrawiamy pana. Doprawdy nie ma za co...

Kiedy Izolda otrzyma?a mandarynki wraz z wi?zank? r??, zadzwoni?a do Gordona:

- Pan jest nadzwyczajny.

W jej niezbyt bogatym s?owniku ten cz?sto powtarzany zwrot mie?ci? w sobie wszystko. Tak przynajmniej rozumia? to Gordon. Po wieczornym spotkaniu pr?bowa? w samochodzie j? poca?owa?. Nie broni?a si?. Ale gdy zbli?y? usta do jej warg, powiedzia?a ?ciszonym. b?agalnym szeptem:

- Nie, niech pan tego nie robi.

Wreszcie jednak nadszed? ?w rozstrzygaj?cy dzie?. Gordon czeka? przed Radiem. By?a pi?ta po po?udniu. Pojechali w kierunku Czarnej Strugi.

- Chc? ci? poca?owa?. Czy dzisiaj pozwolisz?

- Tak - odpowiedzia?a Izolda.

Wtedy Gordon wy??czy? silnik, obj?? j? i przylgn?? do jej warg. Ogarn??o go wzruszenie. Kocha? t? dziwn? dziewczyn?. Jej zduszony, jakby nami?tny g?os dzia?a? na niego podniecaj?co. Ca?owa? j? naprz?d delikatnie i pow?ci?gliwie, gdy jednak po pewnym czasie stara? si? rozchyli? jej wargi, Izolda zacisn??a usta. Nie by?o w niej uleg?o?ci ani poddania si? pieszczocie. Zaciska?a usta opornie i Gordon odczu? to jak co?, czego nie dozna? nigdy, nawet od kobiet, kt?re tylko przelotnie pozostawa?y pod jego urokiem. A ona? Ona przecie? m?wi?a mu, ?e jest nadzwyczajny, sama stworzy?a klimat mi?osnej obietnicy, a teraz uchyla?a si? od poca?unku. Na gor?czkowe wysi?ki Gordona odpowiedzia?a wreszcie jakby z poczuciem winy:

- Nie lubi? inaczej... Nie umiem...

A po chwili doda?a:

- Pan chcia?by wszystko od razu. Tak nie mo?na. Wyjed?my razem. Chce pan?... Pojed?my do Bu?garii. To by?oby takie pi?kne!

Gordon, kt?rego zmrozi?a ozi?b?o?? Izoldy, po tych s?owach znowu poczu? przyp?yw nadziei.

- Godzisz si? na to? Chcesz tego?

- Tak... ?eby nie by?o banalnie. A wie pan, ?e jeszcze nie jad?am obiadu? Jestem g?odna.

Pojechali do restauracji. Izolda jad?a szybko, kaza?a da? sobie wina.

- Mam wolny wiecz?r - rzek? Gordon. Mo?e p?jdziemy na koncert? Gra Ojstrach.

- Ojej, boli mnie z?b - j?kn??a Izolda. - Wypad?a mi dzisiaj plomba. ?mi? od rana, a teraz rozbola? na dobre.

- Mo?e zawie?? ci? do dentysty?

- Nie. Chc? wr?ci? do domu. Przecie? moja mama jest dentystk?.

Wieczorem Gordon odstawi? samoch?d do gara?u i postanowi? przej?? si? po mie?cie. Drzewa nosi?y na sobie z?ote i czerwone pi?tno pa?dziernika. Wcze?nie zapada? zmierzch, robi?o si? ch?odno. Przed kinem Gordon zatrzyma? si? i obejrza? plakat. Wy?wietlano film kryminalny.

- Jean Gabin - przeczyta? Gordon i postanowi? obejrze? tego aktora, kt?rego bardzo ceni?. Spogl?da? na ekran, ale przed oczami ci?gle mia? jeszcze Izold?. My?la? o niej bezustannie... Wspomina? jej zaci?ni?te usta i przenika?o go uczucie goryczy. Wi?c dziewczyna nowoczesna, kt?ra w dodatku ?y?a dwa lata z Krummlem, nie zna smaku poca?unku? Jakie? to smutne!

Po sko?czonym seansie wyszed? z kina. Od roku nie pali?, a teraz podra?ni? go aromat ameryka?skich papieros?w. Rozejrza? si? i zobaczy? z daleka sylwetk? Izoldy. Przebi? si? przez t?um, podszed? bli?ej. Tak, to by?a Izolda. Trzyma?a Krummla pod r?k? i tuli?a twarz do jego ramienia. Gordon dos?ysza? urywki zda?:

- Widzisz, ma?a, jak to jest...

- Nie m?w... P?jdziemy do mnie... Matka wyjecha?a.

Potem widzia?, jak wsiedli do taks?wki i odjechali. A wi?c mia? racj?. O?mieszy? si? przed t? g?upi?, k?amliw? dziewczyn?. Wystrychn??a go na dudka, da? si? nabra? na wyuczone, p?ytkie frazesy. Wielki artysta? Nie! Wielki b?azen! Jeszcze jedna pr?ba, zako?czona sromotn? pora?k?. Ka?da z nich woli swojego Krummla. Oto idea? przeci?tno?ci.

Szed? pieszo do domu, zraniony t? now? zniewag?, zawiedziony, obola?y, pe?en bezgranicznego smutku. Nagle poczu? si? stary, nikomu niepotrzebny. Izolda mia?a s?uszno??. Ca?a jego sztuka, styl gry, tragiczne role - wszystko to by?o zmursza?e, pokryte ple?ni?. ?ycie posz?o naprz?d - bez niego. Pozosta?y wspomnienia i gorycz rozczarowa?. N?dza wielko?ci.

M?y? drobny, jesienny deszcz. Gordon ci??kim krokiem przeci?? plac, id?c w kierunku domu.

Pojedyncze latarnie ?wieci?y tak s?abo, ?e zaledwie dostrzeg? niepozorn? posta? dziewczynki, kt?ra zbli?y?a si? do niego.

- Prosz? pana, kt?ra godzina?

Spojrza? na zegarek.

- Za dziesi?? jedenasta.

- Prosz? pana! Niech pan mnie we?mie do siebie.

- Nie rozumiem! O co ci chodzi?

- Prosz? pana... Ja daj? tak jak ?adna.

Dziewczynka wygl?da?a najwy?ej na lat jedena?cie-dwana?cie. Gordon wzdrygn?? si? na jej s?owa.

- Co ty pleciesz! Ruszaj do domu. Czy mam zawo?a? milicjanta?

- O... Zaraz milicjanta... Niech pan spr?buje... Nie b?dzie pan ?a?owa?.

- S?uchaj, dziecko, id? do domu, radz? ci!

- Ja nie mam domu.

- A gdzie nocujesz?

- R??nie. Na dworcu. P?jd? z panem, dobrze? Nie musi mi pan p?aci?.

Gordon sta? w milczeniu, po czym skr?ci? w boczn? ulic?. Dziewczynka sz?a za nim.

- Odejd?! Powiedzia?em ci.

- Ja umiem, naprawd?... B?dzie pan zadowolony.

Spogl?da?a na niego wzrokiem wystraszonego kundla, kt?ry si? boi, ale jednocze?nie liczy na jaki? k?s.

Gordon rozejrza? si? po pustej ulicy, zastanawia? si? przez chwil?, wreszcie rzek?:

- Dobrze. Chod?!

Szli w milczeniu. Dziewczynka po?piesznie drepta?a, ?eby dor?wna? d?ugim krokom m??czyzny, kt?remu si?ga?a nieco wy?ej pasa.

Gdy znale?li si? w mieszkaniu, Gordon obudzi? swoj? gospodyni? Teres? i kaza? jej przygotowa? kolacj?.

- A to co? - spyta?a mierz?c dziewczynk? podejrzliwym spojrzeniem.

- Znajda. Niech Teresa pu?ci wod? do wanny.

Dziewczynka sta?a onie?mielona. By?a w wytartym, po?atanym sweterku, na nogach mia?a trampki. Brudne r?ce schowa?a za siebie.

- Co to b?dzie? - spyta?a.

- P?jdziesz do ?azienki i wyk?piesz si?. Nie cierpi? brudas?w. Jak ci na imi??

- Ewa.

- Tereso, prosz? j? zabra? i porz?dnie wyszorowa?. A potem niech w?o?y m?j szlafrok. To, co ma na sobie, lepi si? od brudu.

Teresa, kt?ra przywyk?a do niespodzianek i do nieoczekiwanych go?ci, nie dyskutowa?a z Gordonem. Zna?a go z lat przedwojennych, kiedy by?a garderobian? w teatrze. Po powrocie Gordona z niewoli przyjecha?a do niego do ?odzi prosi? o polecenie jej do nowo powsta?ego Teatru Wojska.

- A mo?e zosta?aby pani u mnie, zaj??a si? domem, gospodarstwem? Oboje b?dziemy mieli wygodniejsze ?ycie.

Zosta?a. Powierzy? jej rol? ochmistrzyni i opiekunki. Nauczy?a si? wykonywa? wszelkie jego polecenia, w zamian za co wymaga?a dla siebie biletu na wszystkie premiery. Ca?a ulica wiedzia?a, ?e pracuje u pana artysty, i by?a z tego dumna. ?ycie mia?a nie?atwe, ale nie zamieni?aby go na ?adne inne.

- Ewa, s?ysza?a?, co pan powiedzia?? Chod? si? k?pa?.

Gordon, gdy zosta? sam, usiad? przy biurku i nakr?ci? numer Izoldy.

- To ty, Izoldo? Jak tw?j z?b?

- Dzi?kuj?. Ju? nie boli.

- Masz ochot? ze mn? porozmawia??

- Mo?e nie teraz. Mam go?cia. Nocuje u mnie kole?anka z Radia.

- Czy ta sama, z kt?r? by?a? w kinie?

Nast?pi?o d?ugie milczenie. Gordon, nie czekaj?c na odpowied?, od?o?y? s?uchawk?.

Zadzwoni? tylko po to, ?eby nie mie? sobie nic do wyrzucenia. I ?eby zdemaskowa? k?amstwa Izoldy! Niech wie, ?e nie jest g?upcem. Koniec z Tristanem! Koniec! Koniec!

5

Podczas gdy Ewa by?a w ?azience, Gordon, zag??biony w fotelu, rozpami?tywa? swoje ?yciowe pora?ki. Teraz w?a?nie Izolda. Otacza? j? tak wyszukan? galanteri? i dba?o?ci?, ?e musia?a by? z drewna, je?li nie uleg?a tej romantycznej finezji uczu?. Dostawa?a od niego kwiaty, gdziekolwiek si? znalaz?a - w Krakowie, w Zakopanem, w Ustce. Z niezwyk?? staranno?ci? wynajdywa? dla niej artystyczne drobiazgi, kt?re przyjmowa?a bez wzruszenia. Ka?dego dnia dawa? jej subtelne dowody pami?ci. Ten nieznany ju? dzisiaj styl adoracji powinien by? by? zniewalaj?cy. Ale Izolda, powierzchowna i p?ytka, okaza?a si? nieczu?a na uroki zakochanego Gordona. M?g? jej wybaczy? ignorancj?, zak?amanie, pozerstwo, ale kompletny brak poczucia dobrego smaku i grubosk?rno?? dzikuski, to wszystko, co obna?a?o jej duchow? ordynarno??, otrze?wi?o Gordona i nape?ni?o g??bok? odraz?. Lena wobec Izoldy wyda?a mu si? nieomal Heloiz?. Niech Krummel robi swoje. Przeci?tno?? grawituje ku przeci?tno?ci. Artysta musi odrzuci? od siebie wszelk? ma?o??, ratowa? si? przed ?ci?gni?ciem na dno. Dosy?! Trzeba wykre?li? Izold? z pami?ci!

By?y to jednak tylko my?li bez pokrycia. Up?yn??o du?o czasu, zanim Gordon zdo?a? wyzwoli? si? z n?kaj?cej go t?sknoty i zawiedzionych po??da?.

Teresa przyprowadzi?a Ew? ubran? w jego szlafrok. Dziewczynka mia?a r?kawy zawini?te do ?okci i obiema r?kami podtrzymywa?a po?y, ?eby si? nie zapl?ta? w obszernych fa?dach. Wilgotne jeszcze po umyciu w?osy Teresa zaplot?a jej po bokach w dwa warkoczyki. Dopiero teraz Gordon przyjrza? si? Ewie dok?adnie. Sta?a onie?mielona, a jej zar??owiona twarzyczka wyra?a?a l?k i niepok?j. Tylko wielkie niebieskie oczy spogl?da?y z psi? uleg?o?ci?.

- Tereso, prosz? da? jej kolacj?. Pewno jest g?odna. Ewo, siadaj do sto?u.

Po chwili, kiedy Teresa przynios?a na tacy pieczywo, mas?o i w?dlin?, dziewczynka usiad?a na brzegu krzes?a i ?apczywie zabra?a si? do jedzenia. Jad?a sam chleb, zerkaj?c niepewnie na p??misek.

- We? sobie szynki - powiedzia? Gordon. - Posmaruj chleb mas?em.

- Mo?na?

Nie?mia?o si?gn??a po w?dlin?, spogl?daj?c ukradkiem to na Gordona, to na Teres?.

- Co z ni? zrobimy, prosz? pana? - zapyta?a Teresa.

- Na razie chc? z ni? porozmawia?.

Kiedy zostali sami, Gordon usiad? naprzeciwko Ewy i spogl?da? na ni? z zak?opotaniem. Po raz pierwszy znalaz? si? w podobnej sytuacji.

- No tak... - odezwa? si? wreszcie. - M?w teraz prawd?. Ile masz lat?

- Trzyna?cie.

- Przecie? jeste? jeszcze dziecko.

- Stolarz powiedzia?, ?e jestem doros?a.

- Jaki stolarz?

- Nie powiem.

- Czy to tw?j ojciec?

- Nie. Ja jestem podrzutek. Stolarz mnie wzi?? z Domu Dziecka.

- To tw?j opiekun?

- Opiekun.

Gordon dopiero teraz dostrzeg? si?ce na lewym policzku Ewy.

- A to co? Czy ci? kto bi??

- Nie... Czasami...

- M?w prawd?.

- ?ona stolarza. Ona mnie nie lubi. Jak nie mog? nad??y? z robot?, zaraz mnie bije.

- A co ty u niej robisz?

- Wszystko. Sprz?tam, gotuj?, zmywam.

- Uciek?a? stamt?d?

- Pan tak wypytuje jak na milicji.

- A od kiedy zadajesz si? z m??czyznami?

- O, ju? chyba z p?? roku.

- Chodzisz po ulicy?

- Nie. Dopiero dzisiaj.

- Powiedz mi, kto ci? do tego nam?wi? czy zmusi??

- Nie powiem.

- Dlaczego mnie zaczepi?a??

- Tak sobie.

- Czy chcia?a? w ten spos?b zarobi??

- Pewnie.

- S?uchaj, dziecko, dostaniesz ode mnie dwie?cie z?otych...

- Naprawd??

- Dostaniesz dwie?cie z?otych, je?li powiesz mi ca?? prawd?. Kto ci? napo... To znaczy, kto by? ten pierwszy?

- Stolarz. Powiedzia?, ?e jestem ju? doros?a. I ?e jak go us?ucham, to mi b?dzie u niego dobrze. Tylko ?ebym nic nie gada?a.

- Jak si? ten stolarz nazywa? Gdzie mieszka?

- Nie powiem, nie powiem! Ja tu nie po to przysz?am.

- No dobrze. Jeszcze o tym pom?wimy.

- A nie p?jdziemy do ???ka? Ja panu dogodz?, niech pan spr?buje.

- P?jdziemy do ???ka, ale ka?de osobno. Tereso!

- To pan nie chce? - zapyta?a Ewa ze zdziwieniem.

- Nie ple? g?upstw.

Teresa wesz?a w jedwabnym szlafroku, z papilotami na g?owie. By?a ju? po pi??dziesi?tce, ale uwa?a?a, ?e praca u wielkiego artysty obowi?zuje do dba?o?ci o elegancj? i przyzwoity wygl?d.

- Tereso, prosz? pos?a? Ewie w gabinecie na tapczanie.

- A jutro? - spyta?a Ewa.

- Jutro zastanowi? si?, co z tob? zrobi?. A teraz id? spa?. Dobranoc.

- Chod? - rzek?a Teresa. - S?ysza?a?, co pan powiedzia?? Dostaniesz na noc pomara?cz?. A ja jeszcze musz? upra? tw?j sweter i pocerowa? po?czochy. Koszuli to ona wcale, prosz? pana, nie ma. N?dza i ub?stwo, ?e po?al si? Bo?e. A brudna by?a, jakby wysz?a z b?ota. ?e te? takie dziecko tu?a si? bez opieki. No, chod?, ma?a. Powiedz panu dobranoc.

- Dobranoc.

Gordon w sypialni zamkn?? si? na klucz. Ogarnia?o go przera?enie na my?l, ?e Ewa mog?aby przyj?? w nocy i ponowi? sw? propozycj?. By? g??boko wstrz??ni?ty niedol? dziewczynki, kt?ra dosta?a si? w r?ce jakiej? wyst?pnej pary. Zastanawia? si? nad konieczno?ci? zawiadomienia milicji o bezece?stwie owego opiekuna. Los Ewy przys?oni? mu chwilowo przej?cia z Izold?. Takie to by?o niewa?ne wobec dramatu dziecka, kt?re wymaga?o ratunku i pomocy.

Rano Ewa jeszcze spa?a, kiedy Gordon wyszed? do teatru. Re?yserowa? "Cyda", ale sam w sztuce nie gra?. Dokucza? mu ischias i nie m?g? d?ugo wytrwa? w pozycji stoj?cej. Z pr?by wywo?a? go wo?ny. Dyrektor mia? do niego wa?n? spraw?.

- Panie Aleksandrze, telefon do pana. Z milicji.

Gordon wzi?? s?uchawk?.

- Hallo. Tak, to ja. Na bazarze R??yckiego? Co pan m?wi? Niemo?liwe... Wcale na to nie wygl?da?a... Nie, nazwiska nie znam... Tak, Ewa... Teraz nie mog?, ale za godzin?... Dobrze, przyjad?...

- Co si? sta?o? - zapyta? dyrektor.

- Nic wa?nego. Drobna kradzie? w moim mieszkaniu.

W komisariacie Ewa siedzia?a wyl?kniona jak zaszczute zwierz?tko. Na ?awce le?a? du?y tob??. Gordon pozna? swoje dwa garnitury, serwet?, kryszta?ow? popielniczk?, kilka ?y?eczek. Wszystko to owini?te by?o w koc.

- Nic nie rozumiem. Przecie? w domu jest gosposia. I jak ona zad?wiga?a na Prag? taki tob??...

Podszed? do Ewy.

- Dobre z ciebie zi??ko. Wcze?nie zaczynasz.

Ewa na widok jego wielkiej, korpulentnej postaci cofn??a si? w k?t i zakrywaj?c twarz r?kami zawo?a?a b?agalnym g?osem:

- Prosz? mnie nie bi?!... Prosz? mnie nie bi?!

Spoza rozcapierzonych palc?w wyziera?y du?e niebieskie oczy. ?ez w nich nie by?o, tylko zwierz?cy strach.

- Tu si? nikogo nie bije - powiedzia? autorytatywnie dy?urny podoficer.

- Co z ni? zrobicie? - zapyta? Gordon.

- Przetrzymamy w Izbie Dziecka, a potem przeka?emy do s?du dla nieletnich. Dostanie pan wezwanie na rozpraw?.

Teresa siedzia?a w kuchni zap?akana.

- Taka ma?a i ju? z?odziejka, m?j Bo?e. Usma?y?am jej na ?niadanie jajecznic?, ugotowa?am kakao, a kiedy ma chwil? wysz?am po zakupy, okrad?a dom i uciek?a. Ju? nic z niej nie b?dzie. P?jdzie do poprawczaka, zmarnuje si? do reszty. Zepsucie w narodzie jest, prosz? pana. Nawet nie zauwa?y?am, ?e co? zgin??o. Dopiero jak zadzwonili z milicji, po?apa?am si?, ?e garnitur?w nie ma w szafie. To moja wina. Nie powinnam by?a jej zostawia?.

- Wszystko si? znalaz?o. Nie zd??y?a sprzeda?.

- Szkoda dziecka, oj, szkoda. Nie ma ojca ani matki. Taki kundel bezdomny. A panu przyda?aby si? i ?ona w?asna, i c?reczka. Ci?gle pan tylko sam i sam.

- Dobrze, dobrze, Tereso. Znam to na pami??.

Zjad? obiad, ubra? si? i pojecha? do Wandy. Mia? z ni? romans, kt?ry sprowadza? si? niemal wy??cznie do obop?lnej przyja?ni. Romans bez mi?o?ci i bez nami?tno?ci. Za?y?o?? z domieszk? erotycznego przyzwyczajenia. Opowiedzia? Wandzie przygod? z Ew?.

- ?e te? ty masz zawsze co?, co komplikuje ci ?ycie. Stale przy tobie pl?cz? si? jakie? ciemne postacie. Wszyscy ci? naci?gaj?. A potem taki Krummel chwali si?, ?e ci? strzeli? na dwa tysi?ce.

- Lepsze to, ni? gdybym ja musia? po?ycza? od Krummla. Zyska?em przynajmniej tyle, ?e Krummel b?dzie mnie teraz unika? do ko?ca ?ycia.

M?wi?c to Gordon r?wnocze?nie pomy?la?, ?e Izolda i Krummel bawi? si? jego kosztem i na jego koszt. Ogarn??o go uczucie goryczy i niesmaku. Czym wobec takiego grz?zawiska jest wyst?pek nieszcz?snej Ewy?

W s?dzie Gordon siedzia? ponury i spode ?ba przygl?da? si? ma?ej winowajczyni. Stwierdzi?, ?e skradzione rzeczy nale?a?y do niego. Wszystko, co m?wi?, by?o oskar?eniem trzynastoletniej z?odziejki.

Rozprawa toczy?a si? przed s?dzi? dla nieletnich, kobiet? m?od?, o ciep?ym g?osie i spojrzeniu. Nad?ta mina i obra?ony ton Gordona brzmia? dysonansem na tej sali, gdzie wyczuwa?o si? raczej atmosfer? wsp??czucia ni? pot?pienia. Tote? na ?adnej twarzy Wysokiego S?du odmalowa?o si? zdziwienie, gdy Gordon, dot?d tak surowy, przed zamkni?ciem przewodu wsta? i o?wiadczy?:

- Chc? zaopiekowa? si? tym dzieckiem. Got?w jestem wzi?? na siebie odpowiedzialno?? za los Ewy. postaram si? stworzy? jej odpowiednie warunki, otoczy? j? opiek? i nale?ycie wychowa?. Prosz? S?d o wyznaczenie mnie kuratorem.

Ewa, pe?na rezygnacji, siedzia?a w samochodzie obok Gordona i przygl?da?a si? ciekawie tablicy rozdzielczej. Jechali w milczeniu. Teresa powita?a ich z radosnym podnieceniem.

- Taki jest nasz pan! Widzisz, jaki to cz?owiek? A ty go okrad?a?, niedobre dziecko!

- Ewa zostanie u nas - o?wiadczy? Gordon. - B?dziemy mieli du?o k?opotu, ale musimy si? ni? zaj??. Jestem jej opiekunem s?dowym. Rozumiesz, Ewo? Opiekunem s?dowym.

Gordon wymawia? to z tak? dum?, jakby zosta? co najmniej cz?onkiem Rady Pa?stwa.

- Znowu b?dzie jak u stolarza. Ja nie mog? tak ci??ko pracowa?. Przecie? jestem jeszcze dziecko.

Odezwanie si? Ewy zaskoczy?o Gordona, gdy? u?y?a jego w?asnych s??w.

- Sprytna jeste? - rzek? z u?miechem. - Nie b?j si?, nie b?dziesz mia?a ci??kiej pracy. P?jdziesz do szko?y i zaczniesz si? uczy? tak, jak wszystkie dziewczynki w twoim wieku. Uczy?a? si? w Domu Dziecka?

- Pewnie.

- A u stolarza?

- Mia? mnie posy?a? do szko?y, ale potem ?ona nie pozwoli?a. ?ona stolarza nazywa?a mnie ?mierdz?cym podrzutkiem i bi?a gdzie popad?o. Stolarz jej si? ba?. A jak raz odebra? jej ?elazko, kt?rym chcia?a mnie po pijanemu waln??, to sam oberwa?. Ona jest Helenka, a on Lusiek. Tak do siebie m?wi?.

Gordon poleci? Teresie, ?eby pok?j go?cinny na g?rze urz?dzi?a odpowiednio dla Ewy. Kiedy Teresa wysz?a, posadzi? Ew? obok siebie, pog?aska? j? po twarzy i rzek?:

- Pos?uchaj, nikt nigdy nie podniesie odt?d na ciebie r?ki. Nie potrzebujesz kra??, poniewa? ten dom jest twoim domem. Rozumiesz? Wszystko, co w nim si? znajduje, nale?y do ciebie. To znaczy - do nas obojga. Obsprawi? ci? i ubior? przyzwoicie, ?eby? wygl?da?a jak inne dziewczynki, kt?re maj? rodzic?w.

- A nie b?dzie pan zamyka? przede mn? chleba?

- Postaraj si? mnie zrozumie?. B?d? traktowa? ci? jak w?asne dziecko. Ale ty nawet nie wiesz, jakie powinno by? ?ycie dziecka. Poma?u je poznasz. Oswoisz si?, p?jdziesz do szko?y. Chc?, ?eby ci by?o u mnie dobrze. A teraz pani Teresa p?jdzie z tob? do miasta i kupi ci co trzeba. Zgoda?

- Pan tak m?wi, jakby to by?o naprawd?.

- Nie oszukam ci?, zobaczysz. A o stolarzu zapomnij raz na zawsze. Wyrz?dzi? ci wielk? krzywd?, za kt?r? powinien siedzie? w kryminale. To pod?y cz?owiek. Zapomnij o nim. Od dzisiaj zaczniesz nowe ?ycie. Mo?e mnie z czasem polubisz. Chod?, zaprowadz? ci? do twego pokoju.

6

W Domu Dziecka Gordon dosta? odpisy dokument?w. Figurowa?a w nich jako Ewa Sobota. Nazwisko otrzyma?a zapewne od dnia, w kt?rym j? podrzucono. Rodzice jej byli nieznani. Podano te? Gordonowi personalia i adres ludzi, kt?rzy j? wzi?li na wychowanie. Ludwik Sie?ko - stolarz - oraz jego ?ona Helena.

Zgwa?cenie trzynastoletniej dziewczynki nie mo?e mu uj?? bezkarnie - pomy?la? Gordon.

Wsiad? w samoch?d i pojecha? do Prokuratury. Ale w drodze rozmy?li? si?. Sprawa musia?aby trafi? do s?du. Dyskrecja ludzka jest zawodna, Gordona wszyscy znaj?, plotki ?ciga?yby Ew? przez d?ugie lata. Musia? jej zaoszcz?dzi? przykro?ci i wstydu. Nie, lepiej niech ta ponura historia p?jdzie w niepami??. Sprawiedliwo?? bywa niezgrabna jak s?o?. Karz?c winowajc? mimochodem tratuje ofiar?. Tak sta?oby si? w wypadku Ewy.

Up?ywa?y tygodnie, a dziewczynka nie umia?a przystosowa? si? do nowych warunk?w. Gordon budzi? w niej l?k, w szkole zdradza?a ot?pienie, by?a skryta i dzika.

Teresa, stara panna o niewy?ytych instynktach macierzy?skich, pierwsza pozyska?a zaufanie Ewy. Zabiera?a j? z sob? do miasta i uroczy?cie wprowadza?a w ?wiat swoich znajomo?ci.

W sklepie spo?ywczym, w kiosku "Ruchu", w pralni, u szewca prezentowa?a Ew?:

- To c?rka mistrza.

Albo:

- Pani R??ycka, prosz? popatrze?. C?reczka mistrza Gordona. Przyjecha?a z zagranicy. Podobna, co?

Niebawem ca?a dzielnica, kt?ra zna?a wielkiego aktora i szczyci?a si? tym, ?e zalicza go w poczet swoich mieszka?c?w, komentowa?a pojawienie si? Ewy. Wkr?tce oswojono si? z jej widokiem, przyj?to wersj? Teresy, jakoby Gordon sprowadzi? c?rk? z Anglii. Dziwiono si? jedynie jej nieska?onej polszczy?nie. W szkole nosi?a wprawdzie nazwisko Sobot?wny, ale i tam uznawano j? za c?rk? Gordona. Gdzieniegdzie jeszcze po k?tach plotkowano na ten temat. Wiara w mity kr???ce wok?? ?ycia i obyczaj?w aktor?w nadawa?a wszelkim osobliwym sytuacjom cechy prawdopodobie?stwa.

Od chwili gdy Ewa z nim zamieszka?a, Gordon znowu sta? si? domatorem. Nie odczuwa? ju? samotno?ci tak dotkliwie jak dawniej. Obserwowa? z zaciekawieniem zachowanie dziewczynki, jej pocz?tkow? nieufno?? i ra??cy go u niej spryt kundla. By?o co? irytuj?cego w braku szczero?ci, w wykr?tnych odpowiedziach Ewy, kt?r? przecie? otacza? nieustann? troskliwo?ci? i opiek?. Mo?e nie umia? jeszcze wykrzesa? z siebie dostatecznego ciep?a. Kaza? jej m?wi? do siebie "tatusiu", co brzmia?o nienaturalnie i nie pozbawia?o obco?ci ich wzajemnych stosunk?w,

Prze?om nast?pi? dopiero na pocz?tku zimy.

Pewnej niedzieli Gordon siedzia? za biurkiem w gabinecie i wraz z Ew? przegl?da? jej szkolne zeszyty.

- S?uchaj, dziecko... Przynosisz bardzo z?e stopnie. Tutaj, na przyk?ad, dosta?a? dw?j? za to, ?e piszesz niedbale. Wsz?dzie zna? ?lady brudnych palc?w... Tak nie mo?na. Ja rozumiem, ?e r?ce masz zniszczone ci??k? prac?, ale musisz je cz??ciej my?. Moja c?rka nie mo?e by? brudasem, prawda? Poprawisz si??

- Dobrze, tatu?.

- Masz, daj? ci w prezencie moje wieczne pi?ro. To jest takie pi?ro, kt?rym w zeszycie nie robi si? b??d?w. Ono na pewno nie napisa?oby "burza" przez ?et.

- Dzi?kuj?, tatu?.

W drzwiach ukaza?a si? Teresa.

- Prosz? pana, jaka? kobieta koniecznie chce si? z panem widzie?.

- Co za jedna?

- Powiada, ?e ma bardzo wa?n? spraw? i ?e pan b?dzie wiedzia?, o co chodzi.

- Dobrze, niech wejdzie.

Kobieta mia?a na sobie futro z wytartych ?rebak?w. We?nian? chustk? zgarn??a na ty? g?owy. Niem?oda, ale ?adna jeszcze twarz zdradza?a podniecenie. Na jej widok Ewa zerwa?a si? z fotela i przykucn??a w k?cie gabinetu, trzymaj?c si? kurczowo kotary u okna.

- Prosz?, niech pani siada. Czym mog? s?u?y??

Kobieta odsapn??a, spojrza?a w?adczo na Ew? i rzek?a tonem uk?adnym, ale nie dopuszczaj?cym sprzeciwu:

- Przysz?am po Ewk?. Ona jest moja. Nazywam si? Helena Sie?ko. Ewka, zabieraj si?!

Gordon milcza?.

- Nie mo?e tak by?, prosz? szanownego pana. My?my dziewuch? przez rok ?ywili, ubierali, kosztowa?a nas kup? forsy. Z prawa nale?y do nas. My jeste?my opiekunami. A szanowny pan j? sobie wzi?? i przygada?. Jak?e? tak mo?na? Chod?, Ewka, na co czekasz?

Ewa jak zahipnotyzowana, z przera?eniem w oczach, zacz??a wolno, ledwie poruszaj?c nogami, przesuwa? si? w kierunku fotela.

Wtedy Gordon wsta?, opar? si? ci??ko r?kami o biurko i wydoby? z siebie g?os, kt?rym niekiedy zdawa? si? rozsadza? mury teatru. Teraz g?os ten spad? na kobiet? jak ryk huraganu:

- Precz st?d! Wasze miejsce jest w kryminale! Para ?ajdak?w! Precz! I ?eby mi si? wi?cej na oczy nie pokazywa?, bo zetr? na miazg?! Kanalie pod?e!

Gniew Gordona by? tak straszny, ?e Ewa zatrz?s?a si? z przera?enia. Helena Sie?ko wyba?uszy?a oczy i ty?em wycofywa?a si? ku drzwiom.

- To si? jeszcze zobaczy - odci??a si? p??g?osem od progu.

Gordon wybieg? za ni?.

- Tereso! Prosz? nie wpuszcza? jej tu nigdy!

Po chwili Teresa przybieg?a nios?c szklank? wody. Nie widzia?a jeszcze Gordona w stanie takiego wzburzenia.

- Szkoda nerw?w, prosz? pana. Niech pan po?knie ten proszek. To na uspokojenie. Ju? raz panu dawa?am i pomog?o.

Incydent z ?on? stolarza prze?ama? w Ewie dotychczasow? nieufno??, roz?adowa? w niej kompleks l?ku. Z dnia na dzie? stawa?a si? coraz bardziej swobodna i bezpo?rednia. W miar? jak odzyskiwa?a utracone dzieci?stwo, opada?a z niej skorupa dawnego b?ota, zaciera?y si? w pami?ci krzywdy i niedole, budzi?a si? do ?ycia jej w?a?ciwa natura. I s?owo "tatu?" w ustach Ewy przesta?o razi? sztuczno?ci?, a nawet pewnego dnia zabrzmia?o prawdziwie czule, gdy po przyj?ciu ze szko?y po raz pierwszy z w?asnego impulsu rzuci?a si? Gordonowi na szyj?, wo?aj?c:

- Tatu?ku! Dosta?am dzisiaj pi?tk? z polskiego!

Gordon d?ugo tuli? j? w ramionach i fala ciep?a p?yn??a mu przez serce.

Teresa, kt?ra by?a ?wiadkiem tej sceny, zdecydowa?a si? zdradzi? d?ugo ukrywan? tajemnic?:

- Prosz? pana, musz? co? powiedzie?...

- Tylko nie to! - zawo?a?a Ewa.

- W?a?nie, ?e powiem. Jak pana nie ma w domu, Ewunia ca?ymi godzinami siedzi przy fortepianie i wci?? sobie co? wygrywa. Pos?ucha radia, a potem wygrywa.

Ewa zaczerwieni?a si? i spu?ci?a oczy jak winowajczyni.

- Ja ju? nie b?d?. Naprawd?. I po co to by?o m?wi??

- Tatu? musi o wszystkim wiedzie?.

- S?uchaj, dziecko - rzek? Gordon - a mo?e ty masz zami?owanie do muzyki? Chod?, zagraj mi co?.

- Ja tylko tak sobie brzd?kam.

Gordona zdumia?a muzykalno?? dziewczynki. Zapami?ta?a i zanuci?a mu "Pie?? Solvejgi", a potem jedn? r?k? wygra?a melodi? na fortepianie.

Nazajutrz Gordon zaprosi? na kolacj? znajomego pianist?.

I tak si? zacz??o.

Dzi?ki stosunkom, jeszcze w po?owie roku, Gordon zdo?a? przenie?? Ew? do szko?y muzycznej. Tam ujawni?y si? szybko jej niepospolite zdolno?ci.

Fortepian, kt?ry dot?d sta? bezu?ytecznie, o?ywi? si? i rozbrzmiewa? pod palcami Ewy d?wi?kami gam, pasa?y i fug, przyprawiaj?c Teres? o b?le g?owy.

Gordon kaza? sobie obi? drzwi od gabinetu grub? ok?adzin? izolacyjn?, a mimo to ?wiczenia Ewy przeszkadza?y mu w pracy. Zainstalowa? wi?c w jej pokoju pianino, gdy? fortepianu nie mo?na by?o wnie?? po w?skich schodach. Nad pianinem zawis? portret Gordona z lat jego m?odo?ci, dzie?o Pruszkowskiego. Malarz znakomicie uchwyci? charakter i wyraz twarzy aktora, sugestywne spojrzenie jego oczu, kt?remu ci??kie powieki nadawa?y pozory zm?czenia, ale ca?o?? o?ywia? wydatny orli nos i ledwie dostrzegalny u?miech na zmys?owych, pi?knie zarysowanych ustach. G?adkie policzki i mi?sista broda z ma?ym do?kiem po?rodku zdawa?y si? pulsowa? weso?? gr? mi??ni. By?a to twarz m??czyzny pogodnego, silnego i pe?nego zaborczych nadziei. Po latach bruzdy na czole i worki pod oczami znamionowa?y nie tyle jego wiek, co raczej zawody i rozczarowania. Tylko spojrzenie sta?o si? bardziej przenikliwe i jakby odm?odzone nienasyconym g?odem serca i oczekiwaniem na co?, czego nie bywa.

Ewa obudzi?a w nim nowe, nieznane uczucia. Swoje przypadkowe ojcostwo traktowa? jako wybawienie z upadku. Zdawa? te? sobie spraw?, ?e Ew? uratowa? w ostatniej chwili znad brzegu przepa?ci. Na niej uwiedzenie przez stolarza nie pozostawi?o ?adnego ?ladu. Gordonowi trudno by?o to poj??. Nigdy wi?cej nie porusza? z Ew? tego bolesnego tematu. Sie?k? wspomina?a raczej z sympati?, je?li w og?le go wspomina?a. Up?yw czasu zatar? go w jej pami?ci. Po rozprawie w s?dzie dla nieletnich Gordon zaprowadzi? dziewczynk? do zaprzyja?nionej lekarki. By? to jedyny cz?owiek, kt?ry pozna? ich tajemnic?, Wizja owej pami?tnej nocy, kiedy Ewa zaczepi?a Gordona na ulicy, przenika?a go dreszczem i za ka?dym razem kropelki potu wyst?powa?y mu na g?rnej wardze. Wyobra?a? sobie los dziewczynki, gdyby trafi?a na kogo innego. Tak, on j? ocali? i przez to by?a mu jeszcze bli?sza. A na jego zm?czone serce ojcowskie sentymenty wp?ywa?y uzdrawiaj?co.

Szcz??liwe powi?zanie ich los?w utrwala?o w nich wzajemn? ufno?? i za?y?o??.

W szkole muzycznej zadziwiaj?ce zdolno?ci Ewy budzi?y tak wielkie zainteresowanie, ?e dyrektor nawi?za? kontakt z Konserwatorium i odt?d wytrawni muzycy radzili nad dalszym jej kszta?ceniem. Pi?trzy?y si? trudno?ci formalne, gdy? w gr? wchodzi?a sprawa matury. Po naradzie w Ministerstwie ustalono, ?e Ewa b?dzie przyj?ta do Konserwatorium warunkowo, natomiast matur? zda jako eksternistka. Gordon poruszy? wszystkie mo?liwe spr??yny, ?eby zapewni? dziewczynce najbardziej celowe formy edukacji.

Zna? na wylot stosunki teatralne, wiedzia?, ?e przesadna troska o Ew? wywo?uje w?r?d aktor?w z?o?liwe komentarze. Znajdowa? te? na blatach stolik?w w bufecie swoje karykatury. Jedna z nich przedstawia?a Gordona karmi?cego piersi? niemowl? w powijakach, z kt?rych wystawa?y z jednej strony w?osy uczesane w ko?ski "ogon", a z drugiej strony - pantofelki na szpilkach. Karykatura by?a bardzo zabawna i Gordon bez trudu domy?li? si? jej autora - jednego ze znanych scenograf?w. ?mia? si? razem z innymi, gdy? mia? du?e poczucie humoru. Traktowa? te? pob?a?liwie drobne teatralne intry?ki, zawi?ci i z?o?liwo?ci. Sam zreszt? w spos?b zabawny pr?bowa? odgadywa? kr???ce o nim zjadliwe uwagi.

- Jeste?cie, moi drodzy, fuszerzy. Nie potraficie wymy?li? dowcipnej drwiny. Pami?tacie tyrad? o nosie z "Cyrana de Bergerac"? Ot?? ja nauczy?bym was najlepiej, jak mo?na mnie wy?mia?. A wi?c, powiedzmy: "Gordon dusi Desdemon?, bo z siebie nic ju? wydusi? nie mo?e". Albo: "Ewa to Reduta Gordona, bo musi wysadza?". Ale wam brak wyobra?ni, moi drodzy.

Z k?ta sali wysun?? si? stary Windyga. By? kompletnie zalany, ?ysin? pokrywa?y mu kropelki potu, szed? zataczaj?c si?. Wybe?kota? ochryp?ym g?osem:

- Ty... jeste? stary ?wintuch. Rozumiesz? Stary ?wintuch, kt?ry udaje aposto?a. Ja ci to m?wi?. Mnie oczu nie zamydlisz.

- Zn?w si? upi?e? - powiedzia? ?agodnie Gordon.

- Nie tw?j interes. Ojczulek! Kto ci? nie zna, ten ci uwierzy. Stary lubie?nik... No co? Mo?esz mi da? w mord?. Ty jeste? wielki Gordon, a ja - kompletne zero. Wal, bracie, tobie wolno.

- Odczep si?! Pogadamy, jak wytrze?wiejesz.

Gordon wyszed? z teatru z uczuciem niesmaku. Domy?la? si?, ?e s?owa Windygi by?y echem komentarzy, kt?re kr??y?y za kulisami. Zacz?? si? zastanawia?.

- Dla nich jestem reliktem minionej epoki. Tak jak dla Izoldy. Kim? w rodzaju mamuta. Musz? wi?cej obcowa? z m?odzie??. Tak. Ewa b?dzie moim ??cznikiem. Nie ci z teatru, ale w?a?nie jej kole?anki i koledzy.

W zimie, podczas ?wi?tecznej przerwy, Gordon zabra? Ew? do Zakopanego. Uczy? j? je?dzi? na nartach, odbywali dalekie spacery sankami i pieszo. Ewa z zabiedzonej i wychudzonej dziewczynki stawa?a si? zgrabn?, mi?? panienk?. Nie by?a pi?kna. Mia?a du?e uszy, kt?re zakrywa?a w?osami, wydatne ko?ci policzkowe i cofni?ty nieco podbr?dek. Ale wielkie niebieskie oczy posiada?y tyle wyrazu, ?e zwraca?y na siebie og?ln? uwag?. No i r?ce. C?? to by?y za r?ce! W?ska d?o? o d?ugich palcach i kszta?tnych paznokciach przykuwa?a spojrzenia. Wymowa tych r?k, kiedy nimi gestykulowa?a oszcz?dnie i z wdzi?kiem, ujawnia?a nieomylnie jej harmoni? wewn?trzn?. Ruchy te by?y pe?ne utajonej melodii. W ka?dym razie tak widzia? je Gordon.

Podczas wsp?lnych wycieczek prowadzili d?ugie rozmowy, poznawali si? wzajemnie. Ewa szczeg?lnie polubi?a to, co nazywa?a wieczornymi opowie?ciami. Gordon mia? ?wietn? pami?? i umia? prowadzi? interesuj?ce gaw?dy si?gaj?c do r??nych, nie zwi?zanych ze sob? temat?w. A wi?c by?a to historia wojny troja?skiej, dzieje wypraw polarnych, ?yciorysy Mozarta i Schumanna, obrona Westerplatte. M?wi? o ludzkim bohaterstwie, ale unika? opowie?ci maluj?cych czasy pogardy i okrucie?stwa.

Najwi?cej wzruszy?y Ew? losy Mozarta, ale szczeg?lnie zainteresowa?o j? ?ycie Schumanna.

- Klara Wieck by?a m?odsza ode mnie, kiedy pokocha?a Schumanna. A w moim wieku gra?a ju? na koncertach. M?j Bo?e! Tyle szcz??cia naraz.

Ewa uko?czy?a Konserwatorium z odznaczeniem. Gordon urz?dzi? przyj?cie dla absolwent?w z jej klasy. Bawi? si? razem z m?odzie??, ta?czy? z dziewcz?tami, brylowa? dowcipem, beztrosko dotrzymywa? towarzystwa tej weso?ej gromadzie i czu? si? niemal ich r?wie?nikiem. Byli to m?odzi arty?ci, mieli przed sob? przysz?o?? i niczym nie przypominali fa?szywego m?odzie?owego stylu Izoldy. Gordon wszystkich ich zna?, rozumia? i przyja?ni? si? z nimi na r?wni z Ew?. Tak jak postanowi? wtedy, po incydencie z Windyg?.

Po kolacji Ewa zasiad?a do fortepianu i zagra?a fina? "Karnawa?u" Schumanna.

Pod jej palcami Marsz Zwi?zku Dawida na Filistyn?w zabrzmia? tryumfem ?ycia i m?odo?ci.

Tak zapewne musia?a go gra? Schumannowi jego Klara.

7

By? rok 1961. Niezapomniany dla Gordona. We wrze?niu tego roku zapad?o ostateczne postanowienie s?du, orzekaj?ce przysposobienie Ewy Sobot?wny przez Aleksandra Gordona. Odt?d sta?a si? formalnie jego c?rk? i przybra?a jego nazwisko.

Dla uczczenia tak uroczystego dnia poszli wieczorem na koncert, a potem na kolacj? do Bristolu. Gordon by? wniebowzi?ty i chocia? nie przywi?zywa? zbytniej wagi do urz?dowych formalno?ci, doznawa? satysfakcji, ?e uczucia ojcowskie, kt?re ?ywi? wzgl?dem Ewy, znalaz?y legalne potwierdzenie. Jego pi?kna twarz o wydatnym orlim nosie, ci??kich powiekach i pe?nych wargach nabra?a w ostatnich czasach wyrazu dobrotliwej pogody, a teraz ja?nia?a radosnym uniesieniem.

Kaza? zamrozi? butelk? szampana i w przyp?ywie szczero?ci zacz?? opowiada? Ewie o sobie. O blaskach i cieniach swojego ?ycia. Nie by? skory do zwierze?, ale odk?d przela? na ni? ca?e bogactwo swego serca, pragn??, aby nie mieli przed sob? tajemnic, chcia? pokaza? jej siebie w zarysie najbardziej ludzkim, ze wszystkimi s?abo?ciami. Wierzy?, ?e bardziej przybli?y go do niej jego ma?o?? ni? wielko??.

- Ka?dy m?wi o tobie z zazdro?ci? - zauwa?y?a Ewa - a ty nigdy nie czu?e? si? szcz??liwy. Nie mog? tego poj??.

- Mylisz si?, kochanie. Tak by?o. Odk?d ty jeste? przy mnie, moje ?ycie sta?o si? inne, nabra?o sensu. Widz? przed sob? cel. Sztuka jest tylko ?rodkiem. Z?y ze mnie artysta, skoro szcz??cia musia?em szuka? poza ni?. Znalaz?em je w tobie. To ?mieszne, prawda? Mo?na zrozumie? utajone instynkty macierzy?skie u starej panny, jak nasza Teresa. Ale m??czyzna? W moim wieku? Jest w tym co? z aktorskiego kaboty?stwa. Ale nie warto nad tym si? zastanawia?. Twoje zdrowie, Ewuniu. Byleby? ty by?a szcz??liwa. Bodaj Marmontel powiedzia?, ?e muzyka to jedyna sztuka, kt?ra sama z siebie czerpie upojenie, wszystkie inne po??daj? widz?w. Dlatego ty nie b?dziesz prze?ywa?a takich upadk?w jak ja. Tw?j los u?o?y si? inaczej.

Up?yn?? rok od tej rozmowy, pierwszy recital Ewy w Filharmonii przyni?s? jej ol?niewaj?cy sukces. A potem Gordon uzyska? dla niej stypendium i wys?a? j? do Londynu i Edynburga, miasta, z kt?rego wywodzi? si? jego r?d.

Pisa?a do niego listy pe?ne serdeczno?ci i przywi?zania.

On, wielki tragik, przeszed? tak osobliw? przemian? wewn?trzn?, ?e zapragn?? zagra? rol? Tartuffe'a. Zreszt? jeszcze wcze?niej, specjalnie dla Ewy, zgodzi? si? ku og?lnemu zdumieniu wyst?pi? w "Grubych rybach". Zdaniem niekt?rych starszych recenzent?w prze?cign?? samego Frenkla. Jeden z najwybitniejszych krytyk?w pisa?:

"Kto nie widzia? Gordona, jak gra w wista, jak ta?czy walca i prowadzi kadryla, jak ?piewa owe "Z?ote litery, z?ote litery...", jak zaleca si? do panny i rozwa?a sobie szcz??liwo?? stanu ma??e?skiego - kto tego nie widzia?, powtarzam, ten dobrowolnie zubo?y? swoje ?ycie w spos?b niepowetowany."

R?wnie? na co dzie? w stosunkach Gordona z lud?mi nast?pi?o dostrzegalne dla wszystkich przeobra?enie. Ten nieprzyst?pny dot?d cz?owiek sta? si? towarzyski, pogodny, ch?tnie ?artowa? i weso?ymi dykteryjkami bawi? koleg?w. M?wiono o nim:

- Ewa przenios?a go na r?kach od Szekspira do Ba?uckiego. Pot?ga!

Od Ewy nadszed? list.

"Kochany Ojcze, Aleksandrze Wielki, Wspania?y, Niezr?wnany! Wys?a?e? mnie do Anglii, a tu wszystko dzieje si? na opak. Ucz? moich profesor?w interpretacji Chopina. By?am na recitalu Alfreda Cortot. A potem Cortot przyszed? na m?j koncert. Rozp?ywa? si? w pochwa?ach. Musia?am staruszka podtrzymywa?, ?eby si? nie rozp?yn?? do reszty. Wczoraj wr?ci?am ze Stradfordu. Przyjed?, naucz ich gra? Szekspira! Jad?am ostrygi. Bez ciebie. To okropne! Pozw?l mi wr?ci?, m?j drogi tyranie. Siedz? tu ju? p?? roku jak na zes?aniu. Jeste? wyrodny. Szkoci s? oschli i ?aden mi si? nie podoba. ?wicz? po osiem godzin dziennie. Pozna?am Brittena. By?am na festiwalu muzycznym w Aldeburgh. Fantazja! Po powrocie zagram Ci Brittena. Kocham ci?. Uca?uj moj? drog? Teres?. Twoja Ewa."

Gordon odczyta? ten list Teresie na g?os.

- Drog? Teres? - powt?rzy?a wzruszona stara panna, rozp?aka?a si? i wybieg?a z pokoju.

Po chwili wr?ci?a i o?wiadczy?a stanowczym tonem:

- To grzech wysy?a? dziecko na tyle czasu. Sam?, bez opieki. Jak pan do niej nie pojedzie, to ja pojad?! A je?li inaczej si? nie da, p?jd? pieszo! Zobaczy pan.

W nast?pnym li?cie Ewa pisa?a:

"Najdro?szy, chyba skr?c? pobyt w Londynie. T?skni?. Okropnie chcia?abym ju? wr?ci? do domu. Czuj? si? tu wprawdzie lepiej ni? w Edynburgu. Ubawi?y mnie pomniki Cromwella i kr?la. Pierwszy ?ci?? g?ow? drugiemu, a teraz stoj? naprzeciwko siebie w najwi?kszej zgodzie. Zdawa?o mi si? nawet, ?e jeden z nich wym?wi? s?owo "sorry", Tak wygl?da historia po angielsku. Mia?am recital w naszej ambasadzie. Gra?am Chopina Ballad? g-moll i Fantazj? f-moll, Rondo brillant Webera, Sonat? fortepianow? Bartoka, a na bis - Etiud? As-molt Moszkowskiego. Czy mam si? pochwali?? Nie, to nie by?oby w stylu Gordon?w! W?r?d zaproszonych go?ci spotka?am Leopolda Stokowskiego. Wspomina? obiad u nas i zrazy z kasz?. Utkwi?a mu te? w pami?ci nasza przeja?d?ka do Ob?r, gdzie po raz pierwszy s?ysza? ?piew s?owik?w w plenerze. Dziwne, prawda? Ma zamiar znowu przyjecha? do Polski. Zaproponowa? mi, ?ebym zagra?a z nim koncert Menottiego. Nie wiem, czy mam to traktowa? powa?nie. A mo?e by?a to po prostu galanteria starszego pana? Pomy?l, ?e m?g?by? by? jego synem. A ty ci?gle chcesz imponowa? mi swoim wiekiem. Skoro ju? o tym mowa, mog? Ci zakomunikowa?, ?e zakocha? si? we mnie pewien niem?ody, ale utytu?owany fotograf. Czuj? si? jak ksi??niczka. Przyjed? do mnie. Chocia? na tydzie?. Ca?uj? mocno mather Teres?. A ciebie sto razy mocniej."

Podczas ferii letnich Gordon wystara? si? o paszport, dosta? troch? dewiz i polecia? do Londynu.

Na lotnisku czeka?a na niego Ewa, radca ambasady, korespondent PAP'a oraz przedstawiciel BBC, kt?ry zaproponowa? mu od razu dobrze p?atn? audycj?.

Gordon nie widzia? Ewy od o?miu miesi?cy. Bardzo wydoro?la?a, wy?adnia?a. Mia?a ju? dwadzie?cia dwa lata. Ale najbardziej zachwyca?o Gordona to, ?e m?wi?a pi?knie po angielsku, lepiej ni? on, kt?ry od dziecka piel?gnowa? pieczo?owicie j?zyk swoich przodk?w, a wychowa? si? na Dickensie i Szekspirze. Mia?a ujmuj?cy spos?b bycia, prostot?, swobod?, a nawet pewno?? siebie, kt?rej zawsze brak?o Gordonowi. Po ka?dym przedstawieniu odczuwa? niedosyt, aplauz widowni nie dawa? mu pe?nego zadowolenia.

Powiedzia? do Ewy:

- Zazdroszcz? ci. Je?li ju? musi si? by? odtw?rc?, trzeba by? muzykiem. Sztuka aktorska jest ograniczona.

W powrotnej drodze do Warszawy zatrzymali si? w Pary?u. Gordon oprowadza? Ew? po mie?cie wed?ug swojej marszruty sprzed lat. Cieszy? si?, gdy dziewczyn? zachwyca?y te same place, ulice i zabytki, kt?re na nim wywar?y wra?enie w czasach m?odo?ci. Mieszkali w ma?ym hoteliku na rue St. Andr? des Arts, w sercu dzielnicy ?aci?skiej. Do muze?w Ewa chodzi?a sama, ale za to razem pili wino w piwnicach Epernay, dok?d ich zawi?z? jeden z przyjaci?? Gordona, a po drodze zatrzymali si? w Barbizon, gdzie zwiedzili pracowni? Celnika Rousseau i Milleta. Wieczorami chodzili do teatr?w lub na koncerty. Potem do p??nej nocy przesiadywali na tarasach Caf? du Dome i La Coupole, chocia? Montparnasse nie by? ju? tym, czym dawniej. Tutaj Gordon odczu? najbardziej przemijanie czasu. Wspomina? swoich starych przyjaci?? - Fujit?, van Dongena, modelk? Kiki. Opowiada? Ewie o swoich m?odych latach, o wyblak?ych cieniach przesz?o?ci. Ewa s?ucha?a go z roztargnieniem i nie wiedzie? czemu w k?cikach jej oczu pojawia?y si? ?zy. Kiedy Gordon dostrzega? je ze zdziwieniem i niepokojem, Ewa powtarza?a zawsze to samo:

- Nie dziw si?, prosz?. Jestem taka szcz??liwa!

8

Jest rok 1964. Gordon siedzi na ?awce w ?azienkach i w filmowym skr?cie przebiega my?l? dzieje swojego ?ycia. Min??a ju? godzina, odk?d wyszed? z bufetu teatralnego. Aktorzy przez jaki? czas plotkowali na jego temat.

- S?uchajcie, mam dla was sensacj? - zawo?a? Skoryna, gdy tylko zamkn??y si? drzwi za Gordonem. - Opowiada? mi facet, kt?ry go zna sprzed wojny, wiecie, ten ?ysy literat, co to przychodzi? tu do niego w zesz?ym tygodniu, nie pami?tam, jak si? nazywa... Ot?? opowiada? mi, ?e Gordon nigdy nie mia? ?adnej c?rki. A historia z Ew? to zwyczajna lipa. Nic dziwnego, ?e mistrzunio jest ostatnio taki wesolutki. Poderwa? sobie dziewczyn? i dobra jest. No nie?

- G?upstwa pleciesz - oburzy?a si? stara Wilska. - Ewa mia?a dwana?cie lat, kiedy zjawi?a si? na horyzoncie. Ty tego nie pami?tasz, a ja widzia?am j? jako dziecko. Znalaz? si? odkrywca Ameryki.

Gordon siedzi na ?awce w ?azienkach, orze?wia go ch?odny powiew p?yn?cy od wody, ziele? pachnie ?wie?o?ci?, w powietrzu unosi si? ledwie uchwytna wo? ja?min?w.

- Prosz? pana, kt?ra godzina? - zapyta?a go ta sama dziewczynka, spotkana na mostku.

- Wp?? do trzeciej - rzek? Gordon spojrzawszy na zegarek.

Zerwa? si? z ?awki i szybko ruszy? w kierunku samochodu.

Obiad czeka... Teresa ju? pewno wygl?da przez okno - pomy?la? Gordon, zapuszczaj?c silnik. Gdy zatrzyma? si? przed domem, us?ysza? z daleka d?wi?ki Ballady g-moll. To Ewa gra?a j? zawsze na powitanie ojca, skoro tylko Teresa zawo?a?a z kuchni:

- Panienko! Ju? jest!

Gordon wszed? do pokoju i pog?aska? Ew? po twarzy. Przytrzyma?a jego r?k?, a po chwili poca?owa?a go w sp?d d?oni:

- Pan i w?adca raczy? wr?ci? na obiad - powiedzia?a z zalotnym u?miechem.

Gordon jad? bez apetytu. Natomiast wyj?? z kredensu butelk? czerwonego wina i wypi? dwie szklanki jedn? po drugiej. Nurtowa?a go wci?? ta sama niezno?na my?l. Kiedy sko?czyli deser i Teresa sprz?tn??a ze sto?u, Gordon spojrza? Ewie przenikliwie w oczy i zapyta? staraj?c si? ukry? niepok?j:

- S?uchaj, musisz mi to wyt?umaczy?. Dlaczego przesta?a? nazywa? mnie ojcem? Czy masz mi co? do zarzucenia? Czy m?j stosunek do ciebie jest nie do?? serdeczny? Zawsze by?a? ze mn? szczera. Powiedz otwarcie. Mo?e my?lisz o swoich rodzicach? Jakie masz zamiary? Czy chcia?aby? ich odnale??? Porzucili ci? na ?ask? losu i nigdy si? tob? nie interesowali. Nie ma ich, rozumiesz? Jestem tylko ja. Tylko ja!

Ewa s?ucha?a tej tyrady z wypiekami na twarzy. Pier? jej unosi?a si?, poruszana przy?pieszonym oddechem. Gdy Gordon sko?czy?, dziewczyna zerwa?a si? od sto?u i zacz??a wyrzuca? z siebie bez?adne s?owa:

- Tak, tak! Tylko ty! W twoim rachunku ja si? nie licz?! Nic nie widzisz! Jeste? ?lepy! Dobrze, powiem ci ca?? prawd?. Wstydz? si? tego, ale ci powiem. I niech si? potem dzieje, co chce. Nie my?l? o ?adnych rodzicach. Dla mnie to obcy ludzie. Nie mam z nimi nic wsp?lnego, nie istniej? dla mnie. Obchodzisz mnie tylko ty. Kocham ci?, rozumiesz? Ale nie jak ojca. Kocham ci? jak m??czyzn?. I nikogo innego pr?cz ciebie nie potrafi?abym kocha?. $nisz mi si? po nocach. Mam ci? we krwi, w my?lach, w pragnieniach. Tak, jestem w tobie zakochana do nieprzytomno?ci. A teraz mo?esz mnie nawet zabi?.

Gordon cofn?? si? przera?ony. To, co us?ysza?, spad?o na niego jak grom.

- Milcz! Oszala?a?? - zawo?a?. - Jeste? potworem! Zwyrodnia?ym potworem! Nie zbli?aj si? do mnie!

S?aniaj?c si? przeszed? do gabinetu, zamkn?? drzwi na klucz i osun?? si? bezsilnie na fotel. Krew hucza?a mu w skroniach. Zapada? si? na dno rozpaczy. G??boka ojcowska mi?o?? sta?a si? jedynym sensem jego istnienia, a teraz s?owa Ewy brzmia?y mu w uszach jak szyderstwo i wyzwanie losu. Po dziesi?ciu latach zn?w us?ysze? odg?osy dawnego zbereze?stwa! Wtedy, na ulicy, propozycja Ewy wstrz?sn??a nim. Teraz czu? si? zdruzgotany, zraniony w swojej godno?ci ludzkiej. Siedzia? i my?la?. Przez ca?e ?ycie jego nienasycone serce po??da?o na pr??no mi?o?ci kobiety. I oto wyznanie, kt?rego zawsze tak pragn??, pad?o z ust Ewy. Zniewa?a?o go, obr?ci?o si? w jego ostateczn? kl?sk?.

Z s?siedniego pokoju dobiega?y d?wi?ki Ballady g-moll, ale tym razem pod palcami Ewy brzmia?a ona szczeg?lnie pi?knie i dramatycznie.

Gordon zatka? sobie uszy.

- Ona nie mo?e tu zosta?. Musz? j? wys?a?. Gdziekolwiek... Do Krakowa, do Wroc?awia, wszystko jedno, byle nie s?ysze? tych kazirodczych wynurze?!

My?l?c w ten spos?b Gordon sam przed sob? odgrywa? rol? ze sztuki, kt?r? ?ycie napisa?o jego ???ci? i krwi?.

A tymczasem urwa?y si? d?wi?ki Chopina i Ewa zacz??a bez?adnie, z zaciek?? pasj? wali? w klawiatur?, jak gdyby chcia?a pozrywa? struny, zdemolowa? fortepian.

Gordon otworzy? drzwi:

- Ewa! Chod? tutaj! - zawo?a? szorstko.

Dziewczyna zbli?y?a si? niepewnym krokiem, opar?a si? o framug? i sta?a wysmuk?a, zachwycaj?ca w swojej tragicznej powadze, z oczami pe?nymi ?ez.

- Pos?uchaj uwa?nie tego, co ci powiem. Nie jestem stolarz. Rozumiesz? Nie jestem stolarz Sie?ko!

- Rozumiem... ojcze.

Gordon wsta? i skierowa? si? do wyj?cia.

- Wychodzisz?

- Wychodz?.

- Dok?d?

- Do wszystkich diab??w! Rozumiesz? Do wszystkich diab??w!

Po czym zatrzasn?? za sob? drzwi frontowe z tak? si??, ?e w mieszkaniu o ma?o nie powypada?y szyby.

W powietrzu by?o parno. Niebo si? zachmurzy?o, zacz?? pada? deszcz.

W otwartym oknie sta?a Teresa i macha?a do Gordona parasolem.