Szymborska W. WIERSZE

Akrobata

Z trapezu na
na trapez, w ciszy po
po nagle zmilk?ym werblu, przez
przez zaskoczone powietrze, szybszy ni?
ni? ci??ar cia?a, kt?re zn?w
zn?w nie zd??y?o spa??.

Sam, Albo jeszcze mniej ni? sam,
mniej, bo u?omny, bo mu brak
brak skrzyde?, brak mu nbardzo,
brak, kt?ry go zmusza
do wstydliwych przefruni?? na nieupierzonej
ju? tylko nagiej uwadze.

Mozolnie lekko,
z cierpliw? zwinno?ci?,
w wyrachowanym natchnieniu. Czy widzisz,
jak on si? czai do lotu, czy wiesz,
jakon spiskuje od s?owy do st?p
przeciw takiemu, jakim jest, czy wiesz, czy widzisz,
jak chytrze si? przez dawny kszta?t przewleka i
?eby pochwyci? w gar?? rozko?ysany ?wiat
nowo zrodzone z siebie wyci?ga ramiona -

pi?kniejsze pansd wszystko w jednej tej
w tej jednej, kt?ra zreszt? ju? min??a, chwili.

ALBUM

Nikt w rodzinie nie umar? z mi?o?ci.
Co tam by?o to by?o, ale nic dla mitu.
Romeowie gru?licy? Julie dyfrerytu?
Niekt?rzy wr?cz do?yli zgrzybia?ej staro?ci.
?adnej ofiary braku odpowiedzi
na list pokropiony ?zami!
Zawsze w ko?cu zjawiali si? s?siedzi
z r??ami i binokularami.
?adnego zaduszenia w stylowej szafie,
kiedy to raptem wraca m?? kochanki!
Nikomu te sznur?wki, mantylki firanki, falbanki
nie przeszkodzi?y wej?? na fotografi?.
I nigdy w duszy piekielnego Boscha!
I nigdy z pistoletem do ogrodu!
(Konali z kul? w czaszce, ale z innego powodu
i na polowych noszach)
Nawet ta, z ekstatycznym kokiem
i oczami podkutymi jak po balu,
odp?yn??a wielkim krwotokiem
nie do ciebie, danserze, i nie z ?alu.
Mo?e kto?, dawniej, przed dagerotypem -
ale z tych, co w albumie, nikt, o ile wiem.
Roz?miesza?y si? smutki, lecia? dzie? za dniem,
a oni, pocieszeni, znikali na gryp?.

Atlantyda

Istnieli albo nie istnieli.
Na wyspie albo nie na wyspie.
Ocean albo nie ocean
po?kn?? ich albo nie.

Czy by?o komu kogo? s?ucha? kogo?
Czy by?o komu walczy? z kim?
Dzia?o si? wszystko albo nic
tam albo nie tam.

Miast siedem sta?o.
Czy na pewno?
Sta? wiecznie chcia?o.
Gdzie dowody?

Nie wymy?lili prochu, nie.

Proch wymy?lili, tak.
Przypuszczalni. W?tpliwi.

Nie wyj?ci z powietrza,
z ognia, z wody, z ziemi.

Nie zawarci w kamieniu
ani w kropli deszczu.

Nie mog?cy na serio
pozowa? do przestr?g.

Meteor spad?.
To nie meteor.
Wulkan wybuchn??.
To nie wulkan.
Kto? wo?a? co?.
Niczego nikt.

Na tej plus minus Atlantydzie.

Ballada

To ballada o zabitej,
Kt?ra nagle z krzes?a wsta?a.

U?o?ona w dobrej wierze,
W ?wietle lampy rzecz si? mia?a.

Ka?dy, kto chcia?, widzie? m?g?.

Kiedy si? zamkn??y drzwi
I zab?jca zbieg? ze schod?w,
Ona wsta?a tak jak ?ywi
Nag?? cisz? obudzeni.

Ona wsta?a, rusza g?ow?
I twardymi jak z pier?cionka
Oczami patrzy po k?tach.

Nie unosi si? w powietrzu,
Ale po zwyk?ej pod?odze,
Po skrzypi?cych deskach st?pa.

Wszystkie po zab?jcach ?lady
Pali w piecu. A? do szcz?tu
Fotografii do imetu
Sznurowad?a z dna szuflady.

Ona nie jest uduszona.
Ona nie jest zastrzelona.
Niewidoczna ?mier? ponios?a.

Mo?e dawa? znaki ?ycia,
P?aka? z r??nych drobnych przyczyn,
Nawet krzycze? z przera?enia
Na widok myszy.
Tak wiele
Jest s?abo?ci i ?mieszno?ci
Nietrudnych do podrobienia.

Ona wsta?a, jak si? wstaje.

Ona chodzi, jak si? chodzi.
Nawet ?piewa czesz?c w?osy,
Kt?re rosn?.

Bez tytu?u

Tak bardzo pozostali sami,
tak bardzo bez jednego s?owa
i w takiej niemi?o?ci, ?e cudu s? godni ?
gromu z wysokiej chmury, obr?cenia w kamie?.
Dwa miliony nak?adu greckiej mitologii,
ale nie ma ratunku dla niego i dla niej.

Gdyby kto? chocia? stan?? w drzwiach,
cokolwiek, cho? na chwil?, zjawi?o si? i znik?o,?
pocieszne, smutne, zewsz?d i znik?d,
budz?ce ?miech albo strach.

Ale nic si? nie zdarzy. ?adne, samo z siebie,
nieprawdopodobie?stwo. Jak w mieszcza?skiej dramie
b?dzie to prawid?owe do ko?ca rozstanie,
nie u?wietnione nawet dziur? w niebie.

Na ?ciany niezachwianym tle,
?a?o?ni jedno dla drugiego,
stoj? naprzeciw lustra, gdzie
nic pr?cz odbicia dorzecznego.

Nic pr?cz odbicia dwojga os?b.
Materia ma si? na baczno?ci.
Jak d?uga i szeroka i wysoka,
na ziemi i na niebie i po bokach
pilnuje przyrodzonych los?w
- jak gdyby sarenki nag?ej w tym pokoju
musia?o run?? Uniwersum.

Cebula

Co innego cebula.
Ona nie ma wn?trzno?ci.
Jest sob? na wskro? cebula
do stopnia cebuliczno?ci.
Cebulasta na zewn?trz,
cebulowa do rdzenia,
mog?aby wejrze? w siebie
cebula bez przera?enia.

W nas obczyzna i dziko??
ledwie sk?r? przykryta,
inferno w nas interny,
anatomia gwa?towna,
a w cebuli cebula,
nie pokretne jelita.
Ona wielekro? naga,
do g??bi itympodobna.

Byt niesprzeczny cebula,
udany cebula tw?r.
W jedej po prostu druga,
w wi?kszej mniejsza zawarta,
a w nast?pnej kolejna,
czyli trzecia i czwarta.
Do?rodkowa fuga.
Echo z?o?one w ch?r.

Cebula, to ja rozumiem:
najnadobniejszy brzuch ?wiata.
Sam si? aureolami
na w?asn? chwa?? oplata.
W nas - t?uszcze, nerwy, ?y?y,
?luzy i sekretno?ci.
I jest nam odm?wiony
idiotyzm doskona?ao?ci.

Chmury

Z opisywaniem chmur
musia?abym si? bardzo ?pieszy? -
ju? po u?amku chwili
przestaj? by? te, zaczynaj? by? inne.

Ich w?a?ciwo?ci? jest
nie powtarza? si? nigdy
w kszta?tach, odcieniach, pozach i uk?adzie.

Nie obci??one pami?ci? o niczym,
unosz? si? bez trudu nad faktami.

Jacy tam z nich ?wiadkowie czegokolwiek -
natychmiast rozwiewaj? si? na wszystkie strony.

W por?wnaniu z chmurami
?ycie wydaje si? ugruntowane,
omal ?e trwa?e i prawie ?e wieczne.

Przy chmurach
nawet kamie? wygl?da jak brat,
na kt?rym mo?na polega?,
a one c??, dalekie i p?oche kuzynki.

Niech sobie ludzie b?d?, je?li chc?,
a potem po kolei ka?de z nich umiera,
im, chmurom nic do tego
wszystkiego
bardzo dziwnego.

Nad ca?ym Twoim ?yciem
i moim, jeszcze nie ca?ym,
paraduj? w przepychu jak paradowa?y.

Nie maj? obowi?zku razem z nami gin??.
Nie musz? by? widziane, ?eby p?yn??.

Chwila

Id? stokiem pag?rka zazielenionego.
Trawa, kwiatuszki w trawie
jak na obrazku dla dzieci.
Niebo zamglone, ju? b??kitniej?ce.
Widok na inne wzg?rza rozlega si? w ciszy.

Jakby tutaj nie by?o ?adnych kambr?w, sylur?w,
ska? warcz?cych na siebie,
wypi?trzonych otch?ani,
?adnych nocy w p?omieniach
i dni w k??bach ciemno?ci.

Jakby nie przesuwa?y si? t?dy niziny
w gor?czkowych malignach,
lodowatych dreszczach.

Jakby tylko gdzie indziej burzy?y si? morza
i rozrywa?y brzegi horyzont?w.

Jest dziewi?ta trzydzie?ci czasu lokalnego.
Wszystko na swoim miejscu i w uk?adnej zgodzie.
W dolince potok ma?y jako potok ma?y.
?cie?ka w postaci ?cie?ki od zawsze do zawsze.
Las pod pozorem lasu na wieki wiek?w i amen,
a w g?rze ptaki w locie w roli ptak?w w locie.

Jak okiem si?gn??, panuje tu chwila.
Jedna z tych ziemskich chwil
proszonych, ?eby trwa?y.

Chwila w Troi

Ma?e dziewczynki
chude i bez wiary,
?e piegi znikn?? z policzk?w,

nie zwracaj?ce niczyjej uwagi,
chodz?ce po powiekach ?wiata,

podobne do tatusia albo do mamusi,
szczerze tym przera?one,

znad talerza,
znad ksi??ki,
sprzed lustra
porywane bywaj? w Troi.

W wielkich szatniach okamgnienia
przeobra?aj? si? w pi?kne Heleny.

Wst?puj? po kr?lewskich schodach
w szumie podziwu i d?ugiego trenu.

Czuj? si? lekkie. Wiedz?, ?e
pi?kno?? to wypoczynek,
?e mowa sensu ust nabiera,
a gesty rze?bi? si? same
w odniechceniu natchnionym.

Twarzyczki ich
warte oprawy pos??w
dumnie stercz? na szyjach
godnych obl??enia.

Bruneci z film?w,
bracia kole?anek,
nauczyciel rysunk?w,
ach, polegn? wszyscy.

Ma?e dziewczynki
z wie?y u?miech?w
patrz? na katastrof?.

Ma?e dziewczynki
r?ce za?amuj?
w upadaj?cym ob??dzie ob?udy.

Ma?e dziewczynki
na tle spustoszenia
w diademie p?on?cego miasta
z kolczykami lamentu powszechnego
w uszach.

Blade i bez jednej ?zy.
Syte widoku. Tryumfalne.
Zasmucone tym tyko,
?e trzeba powr?ci?.

Ma?e dziewczynki
powracaj?ce.

Cie?

M?j cie? jak b?azen za kr?low?.
Kiedy kr?lowa z krzes?a wstanie,
b?azen nastroszy sie na ?cianie
i stuknie w sufit g?upi? g?ow?.

Co mo?e na sw?j spos?b boli
w dwuwymiarowym ?wiecie. Mo?e
b?aznowi ?le na moim dworze
i wola?by si? w innej roli.

Kr?lowa z okna si? wychyli,
a b?azen z okna skoczy w d??.
Tak ka?d? czynno?? podzielili,
ale to nie jest p?? na p??.

Ten prostak wzi?? na siebie gesty,
patos i ca?y jego bezwstyd,
to wszystko, na co nie mam si?
- koron?, ber?o, p?aszcz kr?lewski.

B?d?, ach, lekka w ruchu ramion,
ach, lekka w odwr?ceniu g?owy,
kr?lu, na stacji kolejowej.
Kr?lu, to b?azen o tej porze,
kr?lu, po?o?y sie na torze.

Clochard

W Pary?u, w dzie? poranny a? do zmierzchu,
w Pary?u jak
w Pary?u, kt?ry
(o ?wi?ta naiwno?ci opisu, wspom?? mnie!),
w ogrodzie ko?o kamiennej katedry
(nie zbudowano jej, o nie,
zagrano j? na lutni)
zasn?? w sarkofagowej pozie
clochard, mnich ?wiecki, wyrzeczeniec.

Je?eli nawet mia? co? ? to utraci?,
a utraciwszy, nie pragnie odzyska?.
Nale?y mu si? jeszcze ?o?d za podb?j Galii ?
przebola? ju?, nie stoi o to.
Nie zap?acono mu w pi?tnastym wieku
za pozowanie do lewego ?otra ?
zapomnia?, przesta? czeka? ju?.

Zarabia na czerwone wino
strzy?eniem okolicznych ps?w.
?pi z min? wynalazcy sn?w
do s?o?ca wyroiwszy brod?.

Odkamieniaj? si? szare chimery
(fruwalne, ni??y, ma?pierze i ?mi?ta,
grzaby, znienacki, g?owy samonogie,
wieloractwo, gotyckie allegro vivace)

i przygl?daja mu si? z ciekawo?ci?,
jakiej nie maj? dla nikogo z nas,
roztropny Piotrze,
czynny Michale,
zaradna Ewo,
Barbaro, Klaro.

Czwarta nad ranem

Godzina z nocy na dzie?.
Godzina z boku na bok.
Godzina dla trzydziestoletnich.

Godzina uprz?tni?ta pod kogut?w pianie.
Godzina, kiedy ziemia zapiera nas.
Godzina, kiedy wieje od wygas?ych gwiazd.
Godzina a-czy-po-nas-nic-nie-pozostanie.

Godzina pusta.
G?ucha, czcza.
Dno wszystkich innych godzin.

Nikomu nie jest dobrze o czwartej nad ranem.
Je?li mr?wkom jest dobrze o czwartej nad ranem
- pogratulujmy mr?wkom. I niech przyjdzie pi?ta,
o ile mamy dalej ?y?.

Dnia 16 maja 1973 roku

Jedna z tych wielu dat,
k?re nie m?wi? mi ju? nic.

Dok?d w tym dniu chodzi?am.
co robi?am - nie wiem.

Gdyby w pobli?u pope?niono zbrodni?
- nie mia?abym alibi.

S?o?ce b?ys?o i zgas?o
poza moj? uwag?.
Ziemia si? obr?ci?a
bez wzmianki w notesie.

L?ej by mi by?o my?le?,
?e umar?am na kr?tko,
ni? ?e nic nie pami?tam,
cho? ?y?am bez przerwy.

Nie by?am przecie? duchem,
oddycha?am, jad?am,
stawia?am kroki,
kt?re by?o s?ycha?,
a ?lady moich palc?w
musia?y zosta? na klamkach.

Odbija?am si? w lustrze.
Mia?am na sobie co? w jakim? kolorze.
Na pewno kilku ludzi mnie widzia?o.
Mo?e w tym dniu
znalaz?am rzecz zgubion? wczesniej.
Mo?e zgubi?am znalezion? p??niej.

Wype?nia?y mnie uczucia i wra?enia.
Teraz to wszystko
jak kropki w nawiasie.

Gdzie si? zaszy?am,
Gdzie si? pochowa?am -
to nawet niez?a sztuczka
tak samej sobie zej?c z oczu.
Potrz?sam pami?ci? -
mo?e co? w jej ga??ziach
u?pione od lat
poderwie si? z furkotem.

Nie.
Najwyra?niej za du?o wymagam,
bo a? jednej sekundy.

Do serca w niedziel?

Dzi?kuje ci, serce moje,
?e nie marudzisz, ?e si? uwijasz
Bez pochlebstw, bez nagrody,
Z wrodzonej pilno?ci.

Masz siedemdziesi?t zas?ug na minut?.
Ka?dy tw?j skurcz
Jest jak zepchni?cie ?odzi
Na pe?ne morze
W podr?? dooko?a ?wiata.

Dzi?kuje ci, serce moje,
?e raz po raz
Wyjmujesz mnie z ca?o?ci
Nawet we ?nie osobn?.

Dbasz, ?ebym nie prze?ni?a si? na wylot,
Na wylot,
Do kt?rego skrzyde? nie potrzeba.

Dzi?kuje ci, serce moje,
?e obudzi?am si? znowu
I chocia? jest niedziela, 20 pa?dziernika 2002 dzie? odpoczywania,
Pod ?ebrami
Trwa zwyk?y przed?wi?teczny ruch.

Do zakochanej nieszcz??liwie

Znam ludzi, kt?rym w sercach zgas?o,
lecz m?wi?:ciep?o na i jasno,
i bardzo k?ami?, gdy si? ?miej?

Wiem jak u?o?y? rysy twarzy
by smutku nikt nie zauwa?y?.

Drobne og?oszenia

Ktokolwiek wie, gdzie si? podziewa
Wsp??czucie (wyobra?nia serca)
- niech daje zna?! Niech daje zna?!
Na ca?y g?os niech o tym ?piewa
I ta?czy jakby straci? rozum
Wesel?c si? pod w?t?? brzoz?,
Kt?rej wci?? zbiera si? na p?acz.

Ucz? milczenia
We wszystkich j?zykach
Metoda wpatrywania si?
W gwie?dziste niebo,
W ?uchwy sinantropusa,
W skok pasikonika,
W paznokcie noworodek,
W plankton,
W p?atek ?niegu.

Przywracam do mi?o?ci.
Uwaga! Uwaga!
Na zesz?orocznej trawie
W s?o?cu a? po gard?a
Le?ycie, a wiatr ta?czy
(zesz?oroczny ten
wodzirej waszych w?os?w).
Oferty pod: sen

Potrzeba osoba
Do op?akiwania
Starc?w, kt?rzy w przytu?kach
Umieraj?: prosz?
Kandydowa? bez metryk
I pisemnych zg?osze?.
Papiery b?d? darte
Bez pokwitowania.

Za obietnice m??a mego,
Kt?ry zwodzi? kolorami
Ludnego ?wiata, gwarem jego,
Piosenk? z okna, psem zza ?ciany:
?e nigdy nie b?dziecie sami
W mroku i w ciszy i be tchu
- odpowiada? nie mog?.
Noc, wdowa po Dniu.

Dwie ma?py Bruegla

Tak wygl?da m?j wielki maturalny sen:
siedz? w oknie dwie ma?py przykute ?a?cuchem,
za oknem fruwa niebo
i k?pie si? morze.

Zdaj? z historii ludzi.
J?kam si? i brn?.

Ma?pa, wpatrzona we mnie, ironicznie s?ucha,
druga niby to drzemie -
a kiedy po pytaniu nastaje milczenie,
podpowiada mi
cichym brz?kaniem ?a?cucha.

Dworzec

Nieprzyjazd m?j do miasta N.
odby? si? punktualnie.

Zosta?e? uprzedzony
niewys?anym listem.

Zd??y?e? nie przyj??
w przewidzianej porze.

Poci?g wjecha? na peron trzeci.
Wysiad?o du?o ludzi.

Uchodzi? w t?umie do wyj?cia
brak mojej osoby.

Kilka kobiet zast?pi?o mnie
po?piesznie
w tym po?piechu.

Do jednej podbieg?
kto? nie znany mi,
ale ona rozpozna?a go
natychmiast.

Oboje wymienili
nie nasz poca?unek,
podczas czego zgin??a
nie moja walizka.

Dworzec w mie?cie N.
dobrze zda? egzamin
z istnienia obiektywnego.

Ca?o?? sta?a na swoim miejscu.
Szczeg??y porusza?y si?
po wyznaczonych torach.

Odby?o sie nawet
um?wione spotkanie.

Poza zasi?giem
naszej obecno?ci.

W raju utraconym
prawdopodobie?stwa.

Gdzie indziej.
Gdzie indziej.
Jak te s??wka d?wi?cz?.

Elegia podr??na

Wszystko moje, nic w?asno?ci?,
nie w?asno?ci? dla pami?ci,
a moje dop?ki patrz?.
Ledwie wspomniane, ju? niepewne,
Boginie swoich s??w.

Z miasta Samokow tylko deszcz
i nic pr?cz deszczu.

Pary? od Luwru do paznokcia
bielmem zachodzi.

Z bulwaru Saint-Martin zosta?y schodki
i wiod? do zaniku.

Nic wi?cej ni? p??tora mostu
w Leningradzie mostowym.

Biedna Uppsala
z odrobin? wielkiej katedry.

Nieszcz?sny tancerz sofijski,
cia?o bez twarzy.

Osobno jego twarz bez oczu,
osobno jego oczy bez ?renic,
osobno ?renice kota.

Kaukaski orze? szybuje
nad rekonstrukcj? w?wozu,
z?oto s?o?ca nieszczere
i fa?szywe kamienie.

Wszystko moje, nic w?asno?ci?,
nie w?asno?ci? dla pami?ci,
a moje dop?ki patrz?.

Nieprzebrane, nieobj?te,
a poszczeg?lne a? do w??kna,
ziarnka piasku, kropli wody
- krajobrazy.

Nie uchowam ani ?d?b?a
w jego pe?nej widzialno?ci.

Powitanie z po?egnaniem
w jednym spojrzeniu.

Dla nadmiaru i dla braku
jeden ruch szyi.

Fetysz p?odno?ci z paleolitu

Wielka Matka nie ma twarzy.
Na co Wielkiej Matce twarz.
Twarz nie potrafi wiernie nale?e? do cia?a,
twarz si? naprzykrza cia?u, jest nieboska,
narusza jego uroczyst? jedno??.
Obliczem Wielkiej Matki jest wypuk?y brzuch
z ?lepym p?pkiem po?rodku.

Wielka Matka nie ma st?p.
Na co Wielkiej Matce stopy.
A gdzie? to jej w?drowa?.
A po c?? by mia?a wchodzi? w szczeg??y ?wiata
Ona ju? zasz?a tam, gdzie chcia?a zaj??,
i waruje w pracowniach pod napi?t? sk?r?.

Jet ?wiat? No to i dobrze.
Obfity? Tym lepiej.
Maj? si? dok?d porozbiega? dziatki,
maj? ku czemu wznosi? g?owy? Pi?knie.
Tyle go, ?e istnieje, nawet kiedy ?pi?,
a? do przesady ca?y i prawdziwy?
I zawsze, nawet za plecami, jest?

To du?o, bardzo du?o z jego strony.
Wielka Matka dwie r?czki ledwie ledwie ma,
dwie cienkie, skrzy?owane leniwie na piersiach.
Po c?? by mia?y ?yciu b?ogos??wi?,
obdarowywa? obdarowanego!
Jedyn? ich powinno?ci?
jest podczas ziemi i nieba

wytrwa? na wszelki wypadek,
kt?ry si? nigdy nie zdarzy.
Zygzakiem le?e? na tre?ci.
By? prze?miechem ornamentu.

Listy umar?ych

Czytamy listy umar?ych jak bezradni bogowie,
ale jednak bogowie, bo znamy p??niejsze daty.
Wiemy, kt?re pieni?dze nie zosta?y oddane.
Za kogo pr?dko za m?? powychodzi?y wdowy.
Biedni umarli, za?lepieni umarli,
oszukiwani, omylni, niezgrabnie zapobiegliwi.
Widzimy miny i znaki robione za ich plecami.
?owimy uchem szelest dartych testament?w.
Siedz? przed nami ?mieszni jak na bu?kach z mas?em,
albo rzucaj? si? w pogo? za zwianymi z g??w kapeluszami.
Ich z?y gust, Napoleon, para i elektryczno??,
ich zzab?jcze kuracje na uleczalne choroby,
niem?dra apokalipsa wed?ug ?wi?tego Jana,
fa?szywy raj na ziemi wed?ug ?wi?tego Jana Jakuba...
Obserwujemy w milczeniu ich pionki na szachownicy,
tyle ?e przesuni?te o trzy pola dalej.
Wszystko, co przewidzieli, wypad?o zupe?nie inaczej,
albo troch? inaczej, czyli tak?e zupe?nie inaczej.
Najgorliwsi wpatruj? si? nam ufnie w oczy,
bo wysz?o im z rachunku, ?e ujrz? w nich doskona?o??.

Ma?pa

Wcze?niej ni? ludzie wygnana z raju,
bo oczy mia?a tak zara?liwe,
?e rozgl?daj?c si? po ogr?dku
nawet anio?y gr??y?a w smutku
nieprzewidzianym. Z tego wzgl?du
musia?a, chocia? bez pokornej zgody,
za?o?y? tu na ziemi swje ?wietne rody.
Skoczna, chwytna i baczna, do dzi? gracy? ma
przez y pisan?, z trzeciorz?du.

Czczona w Europie dawnym, z orionem
pche? w srebrnej od ?wi?to?ci grzywie,
s?ucha?a arcymilcz?c frasobliwie,
czego chc? od niej. Ach, nieumierania.
I odchodzi?a chwiej?c rumianym kuperkiem
na znak, ?e nie poleca ani nie zabrania.

W Europie dusz? jej odj?to,
ale przez nieuwag? zostawiono r?ce
i pewien mnich maluj?c ?wi?t?
przyda? jej d?onie w?ziutkie, zwierz?ce.
Musia?a ?wi?ta
?ask? jak orzeszek bra?.

Ciep?? jak noworodek, dr??c? jak staruszek
przewozi?y okr?ty na kr?lewskie dwory.
Skowyta?a wzlatuj?c na z?otym ?a?cuchu
w swoim fraczku markizim w papuzie kolory.
Kasandra. Z czego tu si? ?mia?.

Jadalna w Chinach, stroi na p??misku
miny pieczone albo gotowane.
Ironiczna jak brylant w fa?szywej oprawie.
Podobno ma subtelny smak
jej m?zg, kt?remu czego? brak,
je?eli prochu nie wymy?li?.

W bajkach osamotniona i niepewna
wype?nia wn?trza luster grymasami,
kpi z siebie, czyli daje dobry przyk?ad
nam, o sobie wie wszystko jak uboga krewna,
chocia? si? sobie nie k?aniamy.

Martwa natura z balonikiem

Zamiast powrotu wspomnie?
w czasie umierania
zamawiam sobie powr?t
pogubionych rzeczy.

Oknami, drzwiami parasole,
walizka, r?kawiczki, p?aszcz
zebym mog?a powiedzie?:
Na co mi to wszystko.

Agrafki, grzebie? ten i tamten
r??a z bibu?y sznurek, n??,
?ebym mog?a powiedzie?:
Niczego mi nie zal.

Gdziekowiek jeste?, kluczu,
staraj si? przyby? w por?,
zebym mog?a poiwiedzie?:
Rdza, m?j drogi, rdza.

Spadnie chmura za?wiadcze?
Przepustek i ankiet,
?ebym mog?a powiedzie?:
S?oneczko zachodzi.

Zegarku, wyp?y? z rzeki,
pozw?l si? wzi?? do r?ki,
?ebym mog?a powiedzic?:
Udajesz godzin?.

Znajdzie si? te? balonik
porwany przez wiatr,
?ebym mog?a powiedzie?:
Tutaj nie ma dzieci.

Odfru? w otrarte kno,
odfru? w szeroki ?wiat,
niech kto? zawo?a: O!
?ebym zap?aka? mog?a.

Mi?o?? od pierwszego wejrzenia

Oboje s? przekonani,
?e po??czy?o ich uczucie nag?e.
Pi?kna jest taka pewno??,
ale niepewno?? jest pi?kniejsza.

S?dz?, ?e skoro nie
znali si? wcze?niej,
nic miedy nimi nigdy si? nie dzia?o.
A co na to ulice, schody, korytarze,
na kt?rych mogli si? od dawna mija??

Chcia?abym ich zapyta?,
czy nie pamietaj? -
mo?e w drzwiach obrotowych
kiedy? twarz? w twarz?
jakie? "przepraszam" w ?cisku?
g?os "pomy?ka" w s?uchawce?
- ale znam ich odpowied?.
Nie, nie pamietaj?.

Bardzo by ich zdziwi?o,
?e od d?u?szego ju? czasu
bawi? si? nimi przypadek.

Jeszcze nie ca?kiem got?w
zamieni? si? dla nich w los,
zbli?a? ich i oddala?,
zabiega? im droge
i t?umi?c chichot
odskakiwa? w bok.

By?y znaki, sygna?y,
c?? z tego, ?e nieczytelne.
Mo?e trzy lata temu
albo w zesz?y wtorek
pewien listek przefrun??
z ramienia na rami??
By?o co? zgubionego i podniesionego.
Kto wie, czy ju? nie pi?ka
w zaro?lach dzieci?stwa?

By?y klamki i dzwonki,
na kt?rych zawczasu
dotyk klad? si? na dotyk.
Walizki obok siebie w przechowalni.
By? mo?e pewnej nocy jednakowy sen,
natychmiast po zbudzeniu zamazany.

Ka?dy przecie? pocz?tek
to tylko ci?g dalszy,
a ksi?ga zdarze?
zawsze otwarta w po?owie.

Mi?o?? szcz??liwa

Mi?o?? szcz??liwa. Czy to jest normalne,
czy to powa?ne, czy to po?yteczne -
co ?wiat ma z dwojga ludzi,
kt?rzy nie widz? ?wiata?

Wywy?szeni ku sobie bez ?adnej zas?ugi,
pierwsi lepsi z miliona, ale przekonani,
?e tak sta? si? musia?o - w nagrod? za co?
za nic;
?wiat?o pada znik?d -
dlaczego w?a?nie na tych, a nie na innych?
Czy to obra?a sprawiedliwo??? Tak.
Czy to narusza troskliwie pi?trzone zasady,
str?c? ze szczytu mora?? Narusza i str?ca.

Sp?jrzcie na tych szcz??liwych:
gdyby si? chocia? maskowali troch?,
udawali zgn?bienie krzepi?c tym przyjaci??!
S?uchajcie, jak si? ?miej? - obra?liwie.
Jakim j?zykiem m?wi? - zrozumia?ym na poz?r.
A te ich ceremonie, ceregiele,
wymy?lne obowi?zki wzgl?dem siebie -
wygl?da to na zmow? za plecami ludzko?ci!

Trudno nawet przewidzie?, do czego by dosz?o,
gdyby ich przyk?ad da? si? na?ladowa?.
Na co liczy? by mog?y religie, poezje,
o czym by pami?tano, czego zaniechano.
kto by chcia? zosta? w kr?gu.

Mi?o?? szcz??liwa. Czy to jest konieczne?
Takt i rozs?dek ka?? milcze? o niej
jako skandalu z wysokich sfer ?ycia.
Wspaniale dziatki rodz? si? bez jej pomocy.
Przenigdy nie zdola?aby zaludni? ziemi,
zdarza si? przecie? rzadko.

Niech ludzie nie znaj?cy mi?o?ci szcz??liwej
twierdz?, ?e nigdzie nie ma mi?o?ci szcz??liwej.

Z t? wiar? l?ej im b?dzie i ?y?, i umiera?.

Miniatura ?redniowieczna

Po najziele?szym wzg?rzu,
najkonniejszym orszakiem,
w p?aszczach najjedwabniejszych.

Do zamku o siedmiu wie?ach,
z kt?rych ka?da najwy?sza.

Na przedzie xi???
najpochlebniej niebrzuchaty,
przy xi???ciu xi??na pani
cudnie m?oda, m?odziusie?ka.

Za nimi kilka dw?rek
jak malowanie zaiste
i pa? najpachol?tszy,
a na ramieniu pazia
co? nad wyraz ma?piego
z przenaj?mieszniejszym pyszczkiem
i ogonkiem.

Zaraz potem trzej rycerze,
a kazdy si? dwoi, troi,
i jak kt?ry z min? g?st?
pr?dko inny z min? t?g?,
a jak pod kim rumak gniady,
to najgniadszy moi?ciewy,
a wszystkie kopytkami jakoby muskaj?c
stokrotki najprzydro?niejsze.

Kto zasi? smutny, strudzony,
z dziur? na ?okciu i z zezem,
tego najwyra?niej brak.

Naj?adniejszej te? kwestii
mieszcza?skiej czy kmiecej
pod najlazurowszym niebem.

Szubieniczki nawet tyciej
dla najsokolszego oka
i nic nie rzuca cienia w?tpliwo?ci.

Tak sobie przemile jad?
w tym reali?mie najfeudalniejszym.

On?e wszelako dba? o r?wnowag?:
piek?o dla nich szykowa? na drugim obrazku.
Och, to sie rozumia?o
arcysamo przez si?.

Minuta ciszy po Ludwice Wawrzy?skiej

A ty dok?d,
tam ju? tylko dym i p?omie?!
- Tam jest czworo cudzych dzieci,
id? po nie!

Wi?c, jak to,
tak odwykn?c nagle
od siebie?
od porz?dku dnia i nocy?
od przysz?orocznych ?nieg?w?
od rumie?ca jab?ek?
od ?alu za mi?o?ci?,
kt?rej nigdy dosy??

Nie ?egnaj?ca, nie ?egnana
na pomoc dzieciom biegnie sama,
patrzcie, wynosi je w ramionach,
zapada w ogie? po kolana,
?un? w szalonych w?osach ma.

A chcia?a kupi?
bilet,
wyjecha? na kr?tko,
napisa? list,
okno otworzy? po burzy,
wydepta? scie?k? w lesie,
nadziwi? sie mr?wkom,
zobaczy? jak od wiatru
jezioro si? mru?y.
Minuta ciszy po umar?ych
czasem do p??nej nocy trwa.

Jestem naocznym ?wiadkiem
lotu chmur i ptak?w,
s?ysz?, jak trawa ro?nie
i umiem j? nazwa?,
odczyta?am miliony
drukowancyh znak?w,
wodzi?am teleskopem
po dziwacznych gwiazdach,

tylko nikt mnie dotychczas
nie wzywa? na pomoc
i je?li po?aluj?
li?cia, sukni, wiersza -

Tyle wiemy o sobie,
ile nas sprawdzono.
M?wi? to wam
ze swego nieznanego serca

Monolog dla Kasandry

To ja, Kasandra.
A to jest moje miasto pod popio?em.
A to jest moja laska i wst??ki prorockie.
A to jest moja g?owa pe?na w?tpliwo?ci.

To prawda, tryumfuj?.
Moja racja a? ?un? uderzy?a w niebo.
Tylko prorocy, kt?rym si? nie wierzy,
maj? takie widoki.
Tylko ci, kt?rzy ?le zabrali si? do rzeczy,
i wszystko mog?o spe?ni? si? tak szybko,
jakby nie by?o ich wcale.

Wyra?nie teraz przypominam sobie,
jak ludzie, widz?c mnie, milkli wp?? s?owa.
Rwa? si? ?miech.
Rozplata?y si? r?ce.
Dzieci bieg?y do matki.
Nawet nie zna?am ich nietrwa?ych imion.
A ta piosenka o zielonym listku -
nikt jej nie ko?czy? przy mnie.

Wysz?o na moje.
Tylko ?e z tego nie wynika nic
A to jest moja szatka ogniem osmolona.
A to s? moje prorockie rupiecie.
A to jest moja wykrzywiona twrz.
Twarz, kt?ra nie widzia?a, ?e mog?a by? pi?kna.

Mozaika bizantyjska

T- Ma??onko Teotropio.
- Ma??onku Teodendronie.
- O jak?e? pi?kna, w?skolica moja.
- O jak?e? urodziwy, sinousty m?j.
- Wdzi?cznie? znikoma
pod szat? jak dzwon,
kt?r? zdejmowa?
ha?as na ca?e cesarstwo.

- Wybornie? umartwiony,
m??u m?j i panie,
wzajemny cieniu cienia mego.

- Upodoba?em sobie
w d?oniach pani mej,
jako w suchych palemkach
do opo?czy wpi?tych.

- Ali?ci wznie?? je chcia?a do nieba
i b?aga? dla synaczka naszego lito?ci,
i? nie jest jako my, Teodendronie.

- Wszelki duch, Teotropio.
Jaki? by mia? by?
sp?odzon w godziwym
dostoje?stwie naszym?

- Wyznam?, a ty pos?uchaj.
Grzeszniczka zrodzi?am.
Nagu?ki jak prosi?tko,
a t?usty a ?wawy,
ca?y w fa?dkach przegubkach
przytoczy? si? nam.

- Pyzaty-li?
- Pyzaty.
- ?ar?oczny-li?
- ?ar?oczny.
- Krew-li z mlekiem?
- Ty? rzek?.
- Co na to archimandryta,
m?? przenikliwej gnozy?
Co na to eremitki,
szkielecice ?wi?te?
Jako? im diabl?cego
rozwin?? z jedwabi?

- Wszelako w bo?ej mocy
cud metamorfozy.
Widz?c tedy szpetot?
dzieci?cia onego,
nie zakrzykniesz,
a licha za wcze?nie nie zbudzisz?

- Bli?ni?tami?my w zgrozie.
Prowad?, Teotropio.

Muzeum

S? talerze, ale nie ma apetytu.
S? obr?czki, ale nie m wzajemno?ci
od co najmniej trzystu lat.

Jest wachlarz - gdzie rumie?ce?
S? miecze - gdzie gniew?
I lutnia ani brz?knie o szarej godzinie.

Z braku wieczno?ci zgromadzono
dziesi?? tysi?cy starych rzeczy.
Omsza?y wo?ny drzemie s?odko
zwiesiwszy w?sy nad gablotk?.

Metale, glina, pi?rko ptasie
cichutko tryumfuj? w czasie.
Chichocze tylko szpilka po ?mieszce z Egiptu.

Korona przeczeka?a g?ow?.
Przegra?a d?o? do r?kawicy.
Zwyci??y? prawy but nad nog?.

Co do mnie, ?yj?, prosz? wierzy?.
M?j wy?cig z sukni? nadal trwa.
A jaki ona up?r ma!
A jak by ona chcia?a prze?y?!

Nagrobek

Tu le?y staro?wiecka jak przecinek
autorka paru wierszy. Weczny odpoczynek
raczy?a da? jej ziemia, pomimo ?e trup
nie nale?a? do ?adnej z literackich grup.
Ale tez nic lepszego nie ma na mogile
opr?cz tej rymowanki, ?opianu i sowy.
Przechodniu, wyjmij z teczki m?zg elektronowy
i nad losem Szymborskiej podumaj przez chwil?.

Na wie?y Babel

-

Kt?ra godzina? - Tak, jestem szcz??liwa,
i brak mi tylko dzwoneczka u szyi,
kt?ry by brz?cza? nad tob?, gdy ?pisz.
- Wi?c nie s?ysza?a? burzy? Murem targn?? wiatr,
wie?a ziewn??a jak lew, wielk? bram?
na skrzypi?cych zawiasach. Jak to, zapomnia?e??
Mia??m na sobie zwyk?? szar? sukni?
spnan? na ramieniu. - I natychmiast potem
niebo p?k?o w stub?ysku. Jak?e mog?am wej??,
przecie? nie by?e? sam. - Ujrza?em nagle
kolory sprzed istnienia wzroku. - Szkoda,
?e nie mo?esz mi przyrzec. - Masz s?uszno??,
widocznie to by? sen. - Dlaczego k?amiesz,
dlaczego m?wisz do mnie jej imieniem,
kochasz j? jeszcze? O tak, chcia?bym,
?eby? zosta?a ze mn?. - Nie mam ?alu,
powinnam by?a domy?li? si? tego.
- Wci?? my?lisz o nim? - Ale? ja nie p?acz?.
- I to ju? wszystko? - Nikogo jak ciebie.
- Przynajmniej jeste? szczera. - B?d? spokojny,
wyjad? z tego miasta. B?d? spokojna,
odejd? st?d. - Masz takie pi?kne r?ce.
- To stare dzieje, ostrze przesz?o
nie natruszaj??c ko?ci. - Nie ma za co,
m?j drogi, nie ma za co. - Nie wiem
i nie chc? wiedzie?, kt?ra to godzina

Niekt?rzy lubi? poezj?

Niekt?rzy -
czyli nie wszyscy.
Nawet nie wi?kszo?? wszystkich ale mniejszo??.
Nie licz?c szk??, gdzie si? musi,
i samych poet?w,
b?dzie tych os?b chyba dwie na tysi?c.

Lubi? -
ale lubi si? tak?e ros?? z makaronem,
lubi si? komplementy i kolor niebieski,
lubi si? stary szalik,
lubi si? stawia? na swoim,
lubi si? g?aska? psa.

Poezj? -
Tylko co to takiego poezja.
Niejedna chwiejna odpowied?
na to pytanie ju? pad?a.
A ja nie wiem i nie wiem i trzymam si? tego
Jak zbawiennej por?czy.

Niewinno??

Pocz?ta na materacu z ludzkich w?os?w.
Gerda, Eryka. Mo?e Margareta.
Nie wie, naprawd? nie wie o tym nic.
Ten rodzaj wiadomo?ci nie nadaje si?
ani do udzielenia, ani do przyj?cia.
Greckie Erynie s? zbyt sprawiedliwe.
Dra?ni?aby nas dzisiaj ich ptasia przesada.

Irma. Brygida. Mo?e Fryderyka.
Ma lat dwadzie?cia albo niewiele wi?cej.
Zna trzy j?zyki obce konieczne w podr??ach.
Firma, w kt?rej pracuje, poleca na eksport
najlepsze materace tylko z w??kien sztucznych.
Eksport zbli?a narody.

Berta. Ulryka. Mo?e Hildegarda.
Piekna nie, ale wysoka i szczup?a.
Policzki, szyja, piersi, uda, brzuch
w pe?nym w?a?nie rozkwicie i blasku nowo?ci.
Rado?nie bosa na pla?ach Europy
rozpuszcza jasne w?osy, d?ugie a? do kolan.

Nie radz? ?cina? - powiedzia? jej fryzjer -
raz ?ci?te, ju? tak bujnie nie odrosn? nigdy.
Prosz? mi wierzy?.
To jest rzecz sprawdzona
tausend- und tausendmal.

Pejza?

W pejza?u starego mistrza
drzewa maj? korzenie pod olejn? farb?,
?cie?ka na pewno prowadzi do celu,
sygnatur? z powag? zast?puje ?d?b?o,
jest wiarygodna pi?ta po po?udniu,
maj delikatnie, ale stanowczo wstrzymany,
wi?c i ja przystan??am - ale? tak, drogi m?j,
to ja jestem ta niewiasta pod jesionem.

Przyjrzyj si?, jak daleko odesz?am od ciebie,
jaki mam bia?y czepek i ???t? sp?dnic?,
jak mocno trzymam koszyk, ?eby nie wypa?? z obrazu,
jak paraduj? sobie w cudzym losie
i odpoczywam od ?ywych tajemnic.

Cho?by? zawo?a?, nie us?ysz?,
a cho?bym us?ysza?a, nie odwr?c? si?,
a cho?bym i zrobi?a ten niemo?liwy ruch,
twoja twarz wyda mi si? obca.

Znam ?wiat w promieniu sze?ciu mil.
Znam zio?a i zakl?cia na wszystkie bole?ci.
B?g jeszcze patrzy w czubek mojej g?owy.
Modl? si? jeszcze o nienag?? ?mier?.

Wojna jest kar? a pok?j nagrod?
Zawstydzaj?ce sny pochodz? od szatana.
Mam oczywist? dusz? jak ?liwka ma pestk?.

Nie znam zabawy w serce.
Nie znam nago?ci ojca moich dzieci.
Nie podejrzewam Pie?ni nad pie?niami
o pokr?tny zawi?y brudnopis.
To, co pragn? powiedzie?, jest w gotowych zdaniach.
Nie u?ywam rozpaczy, bo to rzecz nie moja,
a tylko powierzona mi na przechowanie.

Cho?by? zabieg? mi drog?,
Cho?by? zajrza? w oczy,
min? Ci? samym skrajem przepa?ci cie?szej ni? w?os.

Na prawo jest m?j dom, kt?ry znam dooko?a
razem z jego schodkami i wej?ciem do ?rodka,
gdzie dziej? si? historie nie namalowane:
kot skacze na ?aw?,
s?o?ce pada na cynowy dzban,
za sto?em siedzi ko?cisty m??czyzna
i reperuje zegar.