Sapkowski A. ZIARNO PRAWDY

Czarne punkciki na jasnym , poznaczonym pasmami mg?y tle nieba, poruszaj?c si?, przyci?gn??y uwag? wied?mina. By?o ich wiele.
Ptaki kr??y?y, zataczaj?c wolne, spokojne kr?gi, potem raptownie zni?a?y lot i zaraz zn?w wzlatywa?y w g?r?, bij?c skrzyd?ami. Wied?min obserwowa? ptaki przez d?u?szy czas, ocenia? odleg?o?? i przypuszczalny czas, potrzebny na jej pokonanie, z poprawk? na rze?b? terenu, g?stw? lasu, na g??boko?? i przebieg jaru, kt?ry podejrzewa? na trasie. Wreszcie odrzuci? p?aszcz, o dwie dziurki skr?ci? pas, na ukos przecinaj?cy pier?. G?owica i r?koje?? miecza, przerzuconego przez plecy; wyjrza?y znad prawego barku.
- Nad?o?ymy troch? drogi, P?otka - powiedzia?. - Zjedziemy z traktu: Ptaszyska, jak mi si? zdaje, nie kr??? tam bez przyczyny.
Klacz, rzecz jasna , nie odpowiedzia?a, ale ruszy?a z miejsca, pos?uszna g?osowi, do kt?rego przywyk?a.
- Kto wie, mo?e to jest pad?y ?o? - m?wi? Geralt. - Ale mo?e to nie ?o?. Kto wie?
Jar by? rzeczywi?cie tam, gdzie si? go spodziewa? - w pewnym momencie wied?min z g?ry spojrza? na korony drzew, ciasno wype?niaj?ce rozpadlin?. Zbocza w?wozu by?y jednak ?agodne, a dno suche, bez tarniny, bez gnij?cych pni. Pokona? jar ?atwo; Po drugiej stronie by? brzozowy zagajnik, za nim du?a polana, wrzosowisko i wiatro?om, wyci?gaj?cy w g?r? macki popl?tanych ga??zi i korzeni.
Ptaki, sp?oszone pojawieniem si? je?d?ca , wzbi?y si? wy?ej, zakraka?y dziko, ostro, chrapliwie.
Geralt od razu zobaczy? pierwsze zw?oki - biel baraniego ko?uszka i matowy b??kit sukni wyra?nie odcina?y si? od po???k?ych k?p turzycy.
Drugiego trupa nie widzia?, ale wiedzia?, gdzie le?y - po?o?enie zw?ok zdradza?a pozycja trzech wilk?w, kt?re patrzy?y na je?d?ca spokojnie, przysiad?szy na zadach. Klacz wied?mina parskn??a. Wilki, jak na komend?, bezszelestnie, nie spiesz?c si? potruchta?y w las, co jaki? czas odwracaj?c w stron? przybysza tr?jk?tne g?owy. Geralt zeskoczy? z konia.
Kobieta w ko?uszku i b??kitnej sukni nie mia?a twarzy, gard?a i wi?kszej cz??ci lewego uda. Wied?min min?? j? , nie schylaj?c si?.
M??czyzna le?a? twarz? ku ziemi. Geralt nie odwraca? cia?a, widz?c, ?e i tu wilki i ptaki nie pr??nowa?y. Nie by?o zreszt? potrzeby dok?adniejszego ogl?dania zw?ok-ramiona i plecy we?nianego kubraka pokrywa? czarny, rozga??ziony dese? zaschni?tej krwi. By?o oczywiste, ?e m??czyzna zgin?? od ciosu w kark, za? wilki zmasakrowa?y cia?o dopiero p??niej.
Na szerokim pasie, obok kr?tkiego korda w drewnianej pochwie, m??czyzna nosi? sk?rzan? sakw?. Wied?min zerwa? j?, wyrzuci? kolejno w traw? krzesiwo, kawa?ek kredy, wosk do piecz?towania, gar?? srebrnych monet, sk?adany, w ko?cianej oprawce no?yk do golenia, kr?licze ucho , trzy klucze na k??ku, amulet z fallicznym symbolem. Dwa listy, pisane na p??tnie, zawilg?y od deszczu i rosy, runy rozla?y si?, zamaza?y. Trzeci, na pergaminie, by? r?wnie? zniszczony wilgoci?, ale czytelny. By? to list kredytowy, wystawiony przez krasnoludzki bank w Murivel na kupca o nazwisku Rulle Asper lub Aspen. Suma akredytywy by?a niewielka.
Schylaj?c si?, Geralt uni?s? praw? r?k? m??czyzny. Tak jak si? spodziewa?, miedziany pier?cie?, wrzynaj?cy si? w opuch?y i zsinia?y palec ,nosi? znak cechu p?atnerzy - stylizowany he?m z przy?bic?, dwa skrzy?owane miecze i run? A, wyryt? pod nimi.
Wied?min wr?ci? do trupa kobiety. Kiedy odwraca? cia?o, co? uk?u?o go w palec. By?a to r??a, przypi?ta do sukni. Kwiat zwi?d?, ale nie straci? koloru - p?atki by?y ciemnoniebieskie, prawie granatowe.
Geralt poraz pierwszy w ?yciu widzia? tak? r???. Odwr?ci? cia?o zupe?nie i drgn??.
Na ods?oni?tym, . zdeformowanym karku kobiety wyra?nie wida? by?o ?lady z?b?w. Nie wilczych.
Wied?min cofn?? si? ostro?nie do konia. Nie spuszczaj?c wzroku ze skraju lasu, wspi?? si? na siod?o. Dwukrotnie okr??y? polan?, pochylony, bacznie lustrowa? ziemi?, rozgl?daj?c si?.
- Tak, P?otka- powiedzia? cicho, wstrzymuj?c konia. -Sprawa jasna , cho? nie do ko?ca. P?atnerz i kobieta przyjechali konno, od strony tamtego lasu. Byli ponad wszelk? w?tpliwo?? w drodze z Murivel do domu, bo nikt nie wozi ze sob? d?ugo nie zrealizowanych akredytyw.
Dlaczego jechali t?dy, a nie traktem, nie wiadomo. Ale jechali przez wrzosowisko, bok w bok. I w?wczas, nie wiem dlaczego, oboje zsiedli lub spadli z koni. P?atnerz zgin?? natychmiast. Kobieta bieg?a, potem upad?a i r?wnie? zgin??a, a to co?, co nie zostawi?o ?lad?w, ci?gn??o j? po ziemi, trzymaj?c z?bami za kark. To si? wydarzy?o dwa lub trzy dni temu. Konie rozbieg?y si?, nie b?dziemy ich szuka?.
Klacz, rzecz jasna, nie odpowiedzia?a, prycha?a niespokojnie; reaguj?c na znany sobie ton g?osu.
- To co?, co zabi?o oboje-ci?gn?? Geralt, patrz?c na skraj lasu - nie by?o ani wilko?akiem, ani leszym. Ani jeden, ani drugi nie zostawiliby tyle dla padlino?erc?w. Gdyby tu by?y bagna, powiedzia?bym, ?e to kikimora albo wipper. Ale tu nie ma bagien.
Schyliwszy si?, wied?min odwin?? nieco derk?, przykrywaj?c? bok konia, ods?aniaj?c przytroczony do juk?w drugi miecz, z b?yszcz?cym, ozdobnym jelcem i czarn?, karbowan? r?koje?ci?.
- Tak, P?otka. Nad?o?ymy drogi. Trzeba sprawdzi?, czemu p?atnerz i kobieta jechali przez b?r, a nie traktem. Je?eli b?dziemy oboj?tnie omija? takie wydarzenia, nie zarobimy nawet na owies dla ciebie, prawda, P?otka?
Klacz pos?usznie ruszy?a do przodu, poprzez wiatro?om, ostro?nie przest?puj?c wykroty.
- Chocia? to nie wilko?ak, nie b?dziemy ryzykowa? - ci?gn?? wied?min, wyjmuj?c z torby u siod?a zasuszony bukiecik tojadu i wieszaj?c go przy munsztuku. Klacz parskn??a. Geralt rozsznurowa? nieco kaftan pod szyj?, wydoby? na zewn?trz medalion z wyszczerbion? wilcz? paszcz?. Medalion, zawieszony na srebrnym ?a?cuszku, podrygiwa? w rytm chodu konia, jak rt?? rozb?yskuj?c w promieniach s?o?ca.
Czerwone dach?wki sto?kowatego dachu wie?y dostrzeg? po raz pierwszy ze szczytu wzniesienia, na kt?re wspi?? si?, ?cinaj?c bok zakr?tu niewyra?nej ?cie?ki. Zbocze, poro?ni?te leszczyn?, zatarasowane zesch?ymi ga??ziami, us?ane grubym dywanem ???tych li?ci, nie by?o zbyt bezpieczne dla zjazdu. Wied?min wycofa? si?, ostro?nie zjecha? po pochy?o?ci, wr?ci? na ?cie?k?. Jecha? powoli, co jaki? czas wstrzymywa? konia, zwisaj?c z kulbaki wypatrywa? ?lad?w.
Klacz targn??a ?bem, zar?a?a dziko, zatupa?a, zata?czy?a na ?cie?ce ,wzbijaj?c kurzaw? zesch?ych li?ci. Geralt, oplataj?c szyj? konia lewym ramieniem, d?oni? prawej r?ki, z?o?ywszy palce w Znak Aksji , wodzi? nad ?bem wierzchowca, szepcz?c zakl?cie.
- A? tak ?le? -mrucza? , rozgl?daj?c si? dooko?a, nie zdejmuj?c Znaku. - A? tak? Spokojnie, P?otka, spokojnie. -
Czar szybko podzia?a?, ale szturchni?ta pi?t? klacz ruszy?a z oci?ganiem, t?po, nienaturalnie, trac?c elastyczny rytm chodu. Wied?min zwinnie zeskoczy? na ziemi?, poszed? dalej pieszo, ci?gn?c konia za uzd?. Zobaczy? mur.
Pomi?dzy murem a lasem nie by?o odst?pu, wyra?nej przerwy. M?ode drzewka i krzaki ja?owc?w miesza?y li?cie z bluszczem i dzikim winem, uczepionym kamiennej ?ciany. Geralt zadar? g?ow?. W tym samym momencie poczu?, jak do karku, dra?ni?c, podnosz?c w?osy, przysysa si? i porusza, petzn?c, niewidzialne, mi?kkie stworzonko. Wiedzia?, co to jest.
Kto? patny?.
Odwr?ci? si?, wolno, p?ynnie. P?otka parskn??a, mi??nie na jej szyi zadrga?y, poruszy?y si? pod sk?r?.
Na zboczu wzniesienia, z kt?rego pned chwil? zjecha?, sta?a nieruchomo dziewczyna, wsparta jedn? r?k? o pie? olchy. Jej bia?a, pow??czysta suknia kontrastowa?a z po?yskliw? czerni? d?ugich, rozczochranych w?os?w, spadaj?cych na ramiona. Geraltowi wyda?o si?, ?e si? u?miecha, ale nie by? tego pewien - by?a za daleko.
- Witaj - rzek?, unosz?c d?o? w przyjaznym ge?cie. Zrobi? krok w stron? dziewczyny. Ta, lekko obracaj?c g?ow?, ?ledzi?a jego poruszenia. Twarz mia?a blad?, oczy czarne i ogromne. U?miech - o ile to by? u?miech - znik? z jej twarzy, jak starty ?cierk?. Geralt
Zrobi? jeszcze jeden krok. Li?cie zaszele?ci?y. Dziewczyna zbieg?a po zboczu jak sarna, przemkn??a pomi?dzy krzakami leszczyny, by?a ju? tylko bia?? smug?, gdy znik?a w g??bi lasu. D?uga suknia zdawa?a si? zupe?nie nie ogranicza? swobody jej ruch?w.
Klacz wied?mina zar?a?a j?kliwie, podrywaj?c w g?r? ?eb. Geralt, wci?? patrz?c w kierunku lasu, odruchowo uspokoi? j? Znakiem. Ci?gn?c konia za uzd?, poszed? dalej, powoli, wzd?u? muru, ton?c po pas w?r?d ?opian?w.
Brama, solidna, okuta ?elazem, osadzona na pordzewia?ych zawiasach, opatrzona by?a wielk?, mosi??n? ko?atk?. Po chwili wahania Geralt wyci?gn?? r?k? i dotkn?? za?niedzia?ego k??ka. Odskoczy? natychmiast, bo w tej samej chwili brama rozwar?a si?, skrzypi?c, chrz?szcz?c, rozgarniaj?c na boki k?pki trawy, kamyki i ga??zki. Za bram? nie by?o nikogo - wied?min widzia? tylko pusty dziedziniec, zaniedbany, zaro?ni?ty pokrzyw?.
Wszed?, ci?gn?c konia za sob?. Oszo?omiona Znakiem klacz nie opiera?a si?, ale nogi stawia?a sztywno i niepewnie.
Dziedziniec z trzech stron okolony by? murem i resztkami drewnianych rusztowa?, czwart? stanowi?a fasada pa?acyku, pstrokata osp? poodpadanego tynku, brudnymi zaciekami, girlandami bluszczu.
Okiennice, z kt?rych oblaz?a farba, by?y zamkni?te . Drzwi r?wnie?. Geralt przerzuci? wodze P?otki przez s?upek przy bramie i poszed? wolno w stron? pa?acyku, ?wirow? alejk?, wiod?c? obok niskiej cembrowiny niedu?ej fontanny pe?nej li?ci i ?miecia. W ?rodku fontanny, na fantazyjnym cokole, pr??y? si? i wygina? w g?r? obt?uczony ogon delfina, wykuty z bia?ego kamienia.
Obok fontanny, na czym?, co bardzo dawno temu by?o klombem, r?s? krzak r??y. Niczym, opr?cz koloru kwiat?w, krzak ten nie r??ni? si? od innych krzak?w r??y, jakie przychodzi?o ogl?da? Geraltowi. Kwiaty stanowi?y wyj?tek-mia?y kolor indyga, z lekkim odcieniem purpury na ko?cach niekt?rych p?atk?w. Wied?min dotkn?? jednego, zbli?y? twarz, pow?cha?. Kwiaty mia?y typowy dla r?? zapach, ale nieco bardziej intensywny.
Drzwi pa?acyku - i r?wnocze?nie wszystkie okiennice - otwar?y si? z trzaskiem Geralt raptownie uni?s? g?ow?. Alejk?, zgrzytaj?c ?wirem, p?dzi? prosto na niego potw?r.
Prawa r?ka wied?mina b?yskawicznie pomkn??a do g?ry, ponad prawe rami?, w tym samym momencie lewa targn??a mocno za pas na piersi, przez co r?koje?? miecza sama wskoczy?a do d?oni. Brzeszczot, z sykiem wyskakuj?c z pochwy, opisa? kr?tkie, ?wietliste p??ole i zamar?, wymierzony ostrzem w kierunku szar?uj?cej bestii. Potw?r na widok miecza wyhamowa?, zatrzyma? si?. ?wir prysn?? na wszystkie strony.
Wied?min ani drgn??.
Stw?r by? cz?ekokszta?tny, ubrany w podniszczone, ale dobrego gatunku odzienie, nie pozbawione gustownych, cho? ca?kowicie niefunkcjonalnych ozd?b. Cz?ekokszta?tno?? si?ga?a jednak nie wy?ej ni? przybrudzona kryza kaftana - nad ni? wznosi? si? bowiem olbrzymi, kosmaty jak u nied?wiedzia ?eb z ogromnymi uszami, par? dzikich ?lepi i przera?aj?c? paszcz?, pe?n? krzywych k??w, w kt?rej, niby p?omie?, migota? czerwony oz?r.
- Precz st?d, cz?eku ?miertelny! - rykn?? potw?r, machaj?c ?apami, ale nie ruszaj?c si? z miejsca. - Bo po?r? ci?! Na sztuki rozedr?!
Wied?min nie poruszy? si?, nie opu?ci? miecza.
- G?uchy jeste?? Precz st?d! -wrzasn??o stworzenie, po czym wyda?o z siebie odg?os, b?d?cy czym? po?rednim pomi?dzy kwikiem wieprza a rykiem jelenia-samca. Okiennice we wszystkich oknach zak?apa?y i za?omota?y, strz?saj?c gruz i tynk z parapet?w. Ani wied?min, ani potw?r nie poruszyli si?.
- Umykaj, p?ki? ca?y! - zarycza? stw?r, ale jak gdyby mniej pewnie.
- Bo jak nie, to...
- To co? - przerwa? Geralt.
Potw?r zasapa? gniewnie, przekrzywi? potworn? g?ow?.
- Patrzcie go, jaki ?mia?y - rzek? spokojnie, szczerz?c k?y, ?ypi?c na Geralta przekrwionym ?lepiem. - Opu?? to ?elazo, je?li ?aska. Mo?e nie dotar?o do ciebie, ?e znajdujesz si? na podw?rzu mojego w?asnego domu? A mo?e tam, sk?d pochodzisz, jest zwyczaj wygra?a? gospodarzowi mieczem na jego w?asnym podw?rku?
- Jest - powiedzia? Geralt. - Ale tylko wzgl?dem gospodarzy, kt?rzy witaj? go?ci bawolim rykiem i zapowiedzi? rozrywania na sztuki.
- A, zaraza - podnieci? si? potw?r. - Jeszcze mnie b?dzie obra?a?, przyb??da. Go?? si? znalaz?! Pcha si? na podw?rze, niszczy cudze kwiaty, panoszy si? i my?li, ?e zaraz wynios? chleb i s?l. Tfu!
Stw?r splun??, sapn?? i zamkn?? paszcz?. Dolne k?y pozosta?y na wierzchu, nadaj?c mu wygl?d ody?ca.
- I co? - rzek? wied?min po chwili, opuszczaj?c miecz. - B?dziemy tak sta??
- A co proponujesz? Po?o?y? si?? - prychn?? potw?r. - Schowaj to ?elazo , m?wi?.
Wied?min zr?cznie wsun?? bro? do pochwy na plecach, nie opuszczaj?c r?ki pog?adzi? g?owic?, stercz?c? powy?ej ramienia.
- Wola?bym - powiedzia? - ?eby? nie wykonywa? zbyt gwa?townych ruch?w. Ten miecz zawsze da si? wyj??, i to pr?dzej ni? my?lisz.
- Widzia?em - charkn?? potw?r. - Gdyby nie to, ju? dawno by?by? za bram?, ze ?ladem mojego obcasa na rzyci. Czego tu chcesz? Sk?d si? tu wzi??e??
- Zab??dzi?em - sk?ama? wiedzimin.
- Zab??dzi?e? - powt?rzy? potw?r, wykrzywiaj?c paszcz? w gro?nym grymasie. - No to si? wyb??d?. Za bram?, znaczy si?. Nastaw lewe ucho ku s?o?cu i tak trzymaj , a wnet wr?cisz na trakt. No, na co czekasz?
- Woda tu jest? - spyta? spokojnie Geralt. - Ko? jest spragniony. I ja r?wnie?, je?li ci to specjalnie nie wadzi.
Potw?r przest?pi? z nogi na nog?, podrapa? si? w ucho.
- S?uchaj no, ty - rzek?. - Czy ty si? mnie naprawd? nie boisz?
- A powinienem?
Potw?r rozejrza? si?, chrz?kn??, zamaszy?cie podci?gn?? bufiaste spodnie.
- A, zaraza, co mi tam. Go?? w dom. Niecodziennie trafia si? kto? kto na m?j widok nie ucieka lub nie mdleje. No, dobra. Jeste? strudzony, ale uczciwy w?drowiec, zapraszam ci? do ?rodka. Je?li? jednak zb?j albo z?odziej, ostrzegam - ten dom wykonuje moje rozkazy. Wewn?trz tych mur?w rz?dz? j a!
Uni?s? kosmat? ?ap?. Wszystkie okiennice ponownie zaklekota?y o mur, a w kamiennej gardzieli delfina co? g?ucho zaburcza?o.
- Zapraszam - powt?rzy?.
Geralt nie poruszy? si?, patrz?c na niego badawczo.
- Mieszkasz sam?
- A co ci? obchodzi, z kim mieszkam? - rzek? gniewnie stw?r, rozwieraj?c paszcz?, po czym zarechota? g?o?no. -Aha, rozumiem. Pewnie idzie ci o to, czy mam czterdziestu pacho?k?w, dor?wnuj?cych mi urod?. Nie mam. No to jak, zaraza, korzystasz z zaproszenia danego ze szczerego serca? Je?li nie, to brama jest tam, dok?adnie za twoim ty?kiem!
Geralt sk?oni? si? sztywno.
- Zaproszenie przyjmuj? - rzek? formalnie. - Prawu go?ciny nie uchybi?.
- Dom m?j twoim domem - odrzek? stw?r, r?wnie? formalnie, cho? niedbale. - T?dy, go?ciu. A konia daj tu, ku studni.
Pa?acyk r?wnie? od wewn?trz prosi? si? o gruntowny remont, by?o tu jednakowo? w miar? czysto i porz?dnie. Meble wysz?y zapewne spod r?ki dobrych rzemie?lnik?w, nawet, je?li sta?o si? to bardzo dawno temu . W powietrzu wisia? ostry zapach kurzu. By?o ciemno.
- ?wiat?o! - warkn?? potw?r, a ?uczywo, zatkni?te w ?elazny uchwyt, natychmiast buchn??o p?omieniem i kopciem.
- Nie?le - rzek? wied?min. Potw?r zarechota?.
- Tylko tyle? Zaiste, widz?, ?e byle czym ci? nie zadziwi?. M?wi?em ci, ten dom wykonuje moje rozkazy. T?dy, prosz?. Uwa?aj, schody s? strome. ?wiat?o!
Na schodach potw?r odwr?ci? si?.
- A c?? to dynda ci na szyi, go?ciu! Co to takiego?
- Zobacz.
Stw?r uj?? medalion w ?ap?, podni?s? do oczu, napinaj?c lekko ?a?cuszek na szyi Geralta.
- Nie?adny wyraz twarzy ma to zwierz?. Co to takiego?
- Znak cechowy.
- Aha. Zapewne trudnisz si? wyrobem kaga?c?w.. T?dy, prosz?. ?wiat?o!
?rodek du?ej komnaty, ca?kowicie pozbawionej okien, zajmowa? ogromny, d?bowy st??, ca?kowicie pusty, je?eli nie liczy? wielkiego lichtarza z pozielenia?ego mosi?dzu, pokrytego festonami zastyg?ego wosku. Na kolejn? komend? potwora ?wiece zapali?y si?, zamigota?y, rozja?niaj?c nieco wn?trze.
Jedna ze ?cian komnaty obwieszona by?a broni? - wisia?y tu kompozycje z okr?g?ych tarcz, skrzy?owanych partyzan, rohatyn i gizarm ,ci??kich koncerzy i topor?w. Po?ow? przyleg?ej ?ciany zajmowa?o palenisko olbrzymiego komina, nad kt?rym widnia?y rz?dy ?uszcz?cych si? i oblaz?ych portret?w. ?ciana na wprost wej?cia zape?niona by?a trofeami ?owieckimi - ?opaty ?osi i rosochate rogi jeleni rzuca?y d?ugie cienie na wyszczerzone ?by dzik?w, nied?wiedzi i rysi, na zmierzwione i postrz?pione skrzyd?a wypchanych or??w i jastrz?bi. Centralne, honorowe miejsce zajmowa? pobr?zowia?y , zniszczony, roni?cy paku?y ?eb skalnego smoka. Geralt podszed? bli?ej.
- Upolowa? go m?j dziadunio - powiedzia? potw?r, ciskaj?c w czelu?? paleniska ogromn? k?od?. - To by? chyba ostatni w okolicy, kt?ry da? si? upolowa?. Siadaj, go?ciu. G?odny jeste?, jak mniemam?
- Nie zaprzecz?, gospodarzu.
Potw?r usiad? przy stole, opu?ci? g?ow?, spl?t? na brzuchu kosmate ?apy, przez chwil? co? mamrota?, kr?c?c m?ynka olbrzymimi kciukami, po czym rykn?? z cicha, wal?c ?ap? o st??. P??miski i talerze brz?kn??y cynowo i srebrnie, puchary zadzwoni?y kryszta?owo. Zapachnia?o pieczystym, czosnkiem, majerankiem, ga?k? muszkato?ow?. Geralt nie okaza? zdziwienia.
- Tak - zatar? ?apy potw?r. - To lepsze od s?u?by, nie? Cz?stuj si?, go?ciu. Tu jest pularda, tu szynka z dzika, tu pasztet z... Nie wiem z czego. Z czego?. Tutaj mamy jarz?bki. Nie, zaraza, to kuropatwy. Pomyli?em zakl?cia. Jedz, jedz. To porz?dne, prawdziwe jedzenie, nie obawiaj si?.
- Nie obawiam si?. - Geralt rozerwa? pulard? na dwie cz??ci.
- Zapomnia?em - parskn?? potw?r - ?e? nie z tych strachliwych. Zwa? ci?, na ten przyk?ad, jak?
- Geralt. A ciebie, gospodarzu?
- Nivellen. Ale w okolicy m?wi? na mnie Wyrod albo K?ykacz. I strasz? mn? dzieci - potw?r wla? sobie do gard?a zawarto?? ogromnego pucharu, po czym zatopi? paluchy w pasztecie, wyrywaj?c z misy oko?o po?owy jednym zamachem.
- Strasz? dzieci - powt?rzy? Geralt z pe?nymi ustami. - Pewnie bezpodstawnie
- Najzupe?niej. Twoje zdrowie, Geralt
- I twoje, Nivellen.
- Jak to wino? Zauwa?y?e?, ?e to z winogron; a nie z jab?ek? Ale je??i ci nie smakuje wyczaruj? inne.
- Dzi?kuj?, to jest niez?e. Zdolno?ci magiczne masz wrodzone?
- Nie , mam je od czasu, kiedy mi to wyros?o. Morda, znaczy. Sam nie wiem, sk?d to si? wzi??o, ale dom spe?nia, czego sobie za?ycz?. Nic wielkiego, umiem wyczarowa? ?arcie, picie, odzienie, czyst? po?ciel, gor?c? wod?, myd?o. Byle baba to potrafi i bez czar?w. Otwieram i zamykam okna i drzwi. Zapalam ogie?. Nic wielkiego.
- Zawsze co?. A t?... jak m?wisz, mord?, masz od dawna?
- Od dwunastu lat. .
- Jak to si? sta?o?
- A co ci? to obchodzi? Nalej sobie jeszcze.
- Z ch?ci?. Nic mnie to nie obchodzi, pytam przez ciekawo??.
- Pow?d zrozumia?y i do przyj?cia - za?mia? si? gromko potw?r. - Ale ja go nie przyjm?. Nic ci do tego, i ju?. ?eby jednak cho? cz??ciowo zaspokoi? twoj? ciekawo??, poka?? ci, jak wygl?da?em przedtem. Popatrz no tam, na portrety. Pierwszy, licz?c od kominka, to m?j tatunio . Drugi, jedna zaraza wie, kto. A trzeci, to ja. Widzisz?
Spod kurzu i paj?czyn, z portretu spogl?da? wodnistym spojrzeniem nijaki grubasek o nalanej, smutnej i pryszczatej twarzy. Geralt, kt?remu nieobce by?y sk?onno?ci do schlebiania klientom, rozpowszechnione w?r?d portrecist?w, ze smutkiem pokiwa? g?ow?.
- Widzisz? - powt?rzy? Nivellen, szczerz?c k?y.
- Widz?.
- Kto ty jeste??
- Nie rozumiem.
- Nie rozumiesz? - potw?r uni?s? g?ow?, ?lepia zal?ni?y mu jak u kota. - M?j portret, go?ciu, wisi poza zasi?giem ?wiat?a ?wiec. Ja go widz?, ale ja nie jestem cz?owiekiem. Przynajmniej nie w tej chwili. Cz?owiek, ?eby obejrze? portret, wsta?by, podszed?by bli?ej, zapewne musia?by tak?e wzi?? ?wiecznik. Ty tego nie zrobi?e?. Wniosek jest prosty. Ale ja pytam bez ogr?dek -jeste? cz?owiekiem?
Geralt nie spu?ci? wzroku.
- Je?li tak stawiasz spraw? - odpowiedzia? po chwili milczenia - to niezupe?nie.
- Aha . Nie b?dzie chyba nietaktem, je?eli spytam, kim w takim razie
jeste? ?
- Wied?minem.
- Aha - powt?rzy? Nivellen po chwili. - Je?eli dobrze pami?tam, wied?mini w ciekawy spos?b zarabiaj? na ?ycie. Zabijaj?, za op?at?, r??ne potwory.
- Dobrze pami?tasz.
Znowu zapad?a cisza. P?omyki ?wiec t?tni?y, bi?y w g?r? cienkimi w?sami ognia, l?nity w r?ni?tym krysztale puchar?w, w kaskadach wosku, ?ciekaj?cego po lichtarzu. Nivellen siedzia? nieruchomo, poruszaj?c lekko olbrzymimi uszami.
- Za???my - powiedzia? wreszcie - ?e zd??ysz wyci?gn?? miecz , nim do ciebie doskocz?. Za???my, ?e zd??ysz mnie nawet ci??. Przy moim ciele mnie to nie zatrzyma - zwal? ci? z n?g samym impetem. A potem, to ju? zdecyduj? z?by. Jak my?lisz, wied?minie, kto z nas dwu ma wi?ksze szanse , je?eli dojdzie do przegryzania gardzieli?
Geralt, przytrzymuj?c kciukiem cynowy ko?paczek karafy, nala? sobie wina , wypi? ?yk, odchyli? si? na oparcie krzes?a. Patrzy? na potwora, u?miechaj?c si?, a by? to u?miech wyj?tkowo paskudny.
- Taaak - rzek? przeci?gle Nivellen, d?ubi?c pazurem w k?ciku paszczy. -Trzeba przyzna?, ?e umiesz odpowiedzie? na pytanie, nie u?ywaj?c wielu s??w. Ciekawe, jak sobie poradzisz z nast?pnym, kt?re ci zadam . Kto ci za mnie zap?aci??
- Nikt. Jestem tu przypadkiem.
- Nie ??esz aby?
- Nie mam we zwyczaju ?ga?.
- A co ,masz we zwyczaju? Opowiadano mi o wied?minach. Zapami??em , ?e wied?mini porywaj? male?kie dzieci, kt?re potem karmi? magicznymi zio?ami. Te, kt?re to prze?yj?, same zostaj? wied?minami , czarownikami o nieludzkich zdolno?ciach. Szkoli si? je w zabijaniu, wykorzenia wszelkie ludzkie uczucia i odruchy. Czyni si? z nich potwory, kt?re maj? zabija? inne potwory. S?ysza?em, jak m?wiono, ?e najwy?szy czas, by kto? zacz?? polowa? na wied?min?w. Bo potwor?w jest coraz mniej, a wied?min?w coraz wi?cej. Zjedz kuropatw?, zanim zupe?nie ostygnie.
Nivellen wzi?? z p??miska kuropatw?, ca?? w?o?y? do paszczy i schrupa?, jak sucharek, trzeszcz?c mia?d?onymi w z?bach kostkami.
- Dlaczego nic nie m?wisz? - spyta? niewyra?nie, prze?ykaj?c. - Co z tego, co o was m?wi?, jest prawd??
- Prawie nic.
- A co jest k?amstwem?
- To, ?e potwor?w jest coraz mniej.
- Fakt. Jest ich niema?o - wyszczerzy? k?y Nivellen, - Jeden w?a?nie siedzi przed tob? i zastanawia si?, czy dobrze zrobi?, zapraszaj?c ci?. Od razu nie spodoba? mi si? tw?j znak cechowy, go?ciu.
- Ty nie jeste? ?adnym potworem, Nivellen - rzek? sucho wied?min.
- A, zaraza, to co? nowego. Wi?c, wed?ug ciebie, czym ja jestem ? Kisielem z ?urawiny? Kluczem dzikich g?si, odlatuj?cych na po?udnie w smutny, listopadowy poranek? Nie? Wi?c mo?e cnot?, utracon? u ?r?d?a przez cycat? c?rk? m?ynarza? No, Geralt, powiedz mi, czym jestem . Nie widzisz, ?e a? si? trz?s? z ciekawo?ci?
- Nie jeste? potworem. W przeciwnym razie nie m?g?by? dotyka? tej srebrnej tacy. A ju? w ?adnym wypadku nie wzi??by? do r?ki mojego medalionu.
- Ha! - rykn?? Nivellen tak, ?e p?omyki ?wiec przybra?y na moment pozycj? horyzontaln?. - Dzi? jest najwyra?niej dzie? wyjawiania wielkich, strasznych tajemnic! Zaraz si? dowiem, ?e te uszy wyros?y mi, bo jako dziecko nie lubi?em owsianki na mleku!
- Nie, Nivellen - powiedzia? spokojnie Geralt. - To si? sta?o na skutek rzuconego uroku. Jestem pewien, ?e wiesz, kto nuci? ten urok.
- A je?eli wiem, to co?
- Urok mo?na odczyni?. W wielu wypadkach.
- Ty, jako wied?min, oczywi?cie umiesz odczynia? uroki. W wielu wypadkach?
- Umiem. Chcesz, ?ebym spr?bowa??
- Nie. Nie chc?.
Potw?r otworzy? paszcz? i wywiesi? czerwony oz?r, d?ugi na dwie pi?dzi.
- Zatka?o ci?, co?
- Zatka?o - przyzna? Geralt.
Potw?r zachichota?, rozpar? si? w fotelu.
- Wiedzia?em, ?e ci? zatka - powiedzia?. - Nalej sobie jeszcze, usi?d? wygodnie. Opowiem ci ca?? histori?. Wied?min, czy nie wied?min, dobrze ci patrzy z oczu, a ja mam ochot? pogada?. Nalej sobie.
- Nie ma ju? czego.
- A, zaraza - potw?r chrz?kn??, po czym ponownie ?upn?? ?ap? w st??. Obok dw?ch pustych karafek pojawi? si?, nie wiedzie? sk?d, spory, gliniany g?siorek w wiklinowym koszyku. Nivellen zdar? z?bami woskow? piecz??.
- Jak zapewne zauwa?y?e? - zacz??, nalewaj?c - okolica jest do?? odludna. Do najbli?szych osiedli ludzkich jest kawa? drogi. Bo widzisz, m?j tatunio, a i m?j dziadunio, swojego czasu, nie dawali zbytnich powod?w do mi?o?ci ani s?siadom, ani kupcom, kt?rzy w?drowali traktem. Ka?dy, kto si? tu zawieruszy?, traci? w najlepszym wypadku sw?j maj?tek; je?li tatunio wypatrzy? go z wie?y. A par? bli?szych osad spali?o si?, bo tatunio uzna?, ?e danina p?acona jest opieszale. Ma?o kto lubi? mojego tatunia. Opr?cz mnie, naturalnie. Strasznie p?aka?em, gdy pewnego razu przywieziono na wozie to, co zosta?o z mojego tatunia po ciosie dwur?cznym mieczem. Dziadunio pod?wczas nie zajmowa? si? aktywnym rozbojem, bo od dnia, w kt?rym dosta? po czerepie ?elaznym morgensternem, j?ka? si? okropnie, ?lini? i rzadko kiedy zd??y? w por? do wyg?dki. Pad?o na to, ?e jako spadkobierca, ja musz? przewodzi? dru?ynie.
- M?ody w?wczas by?em - ci?gn?? Nivellen - istny mlekosys, wi?c ch?opcy z dru?yny migiem owin?li mnie sobie dooko?a palca. Dowodzi?em nimi, jak si? domy?lasz, w takim stopniu, w jakim t?usty prosiak mo?e przewodzi? wilczej hordzie. Wnet zacz?li?my robi? rzeczy, na kt?re tatunio, gdyby ?y?, nigdy by nie zezwoli?. Oszcz?dz? ci szczeg???w, przejd? od razu do rzeczy. Pewnego dnia wypu?cili?my si? a? do Gelibolu, pod Mirt, i obrabowali?my ?wi?tyni?. Na domiar z?ego, by?a tam r?wnie? m?oda kap?anka.
- Co to za ?wi?tynia, Nivellen?

********sorry , brak jednej strony na kt?rej Nivellen wyja?nia Geraltowi , jak podpuszczony przez swoj? dru?yne traci dziewictwo gwa?c?c kap?ank? ( kt?ra zreszt? te? traci dziewictwo ) . Kap?anka przed ?mierci? rzuca na Nivellena urok . Ca?a s?u?ba z zamku ucieka przera?ona wygl?dem Nivellena , kradn?c z niego jednocze?nie co si? da . Nivellen wpada w szale?stwo i trwa to do chwili , a? przypadkiem dowiaduje si? , ?e urok mo?e zdj?? tylko mi?o?? . Rospuszcza wi?c po okolicy wie?? , i? mog? do niego przybywa? kobiety i b?dzie on p?aci? im za sp?dzenie z nim czasu , maj?c nadziej? ?e mimo jego mordy kt?ra? si? w nim zakocha i zdejmie urok . Geralt wyra?a podejrzenie , i? Nivellen si?? odbiera? ojcom ich c?rki , na co Nivellen odpowiada : *********************

- Daj spok?j, Geralt - obruszy? si? potw?r. - O czym ty m?wisz? Ojcowie nie posiadali si? z rado?ci, m?wi?em ci, by?em hojny ponad wyobra?enie. A c?rki? Nie widzia?e? ich, jak tu przybyway, w zgrzebnych sukienczynach, z r?koma wy?ugowanymi od prania przygarbione od d?wigania cebr?w . Primula jeszcze po dw?ch tygodniach u mnie mia?a na plecach i udach ?lady rzemenia, jakim ?oi? j? jej rycerski tatu?. A tu u mnie chodzi?y jak ksi??niczki, do r?ki bra?y wy??cznie wachlarz , nawet nie wiedzia?y, gdzie tu jest kuchnia. Stroi?em je i obwiesza?em ?wiecide?kami. Wyczarowywa?em na zawo?anie gor?c? wod? do blaszanej wanny, kt?r? tatunio zrabowa? jeszcze dla mamy w Assengardzie. Wyobra?asz sobie - blaszana wanna! Rzadko kt?ry komes, co ja m?wi?, rzadko kt?ry w?adyka ma u siebie blaszan? wann?. Dla nich to by? dom z bajki, Geralt. A co si? tyczy ?o?a, to... Zaraza, cnota jest w dzisiejszych czasach rzadsza ni? skalny smok. ?adnej nie przymusza?em, Geralt.
- Ale podejrzewa?e?, ?e kto? mi za ciebie zap?aci?. Kto m?g? zap?aci??
- Ten kt?ry zapragn?? reszty mojej piwnicy, a nie mia? wi?cej c?rek - rzek? dobitnie Nivetlen. - Chciwo?? ludzka nie zna graic.
- I nikt inny?
- I nikt inny.
Milczeli obaj, wpatruj?c si? w mrugaj?ce nerwowo p?omyki ?wiec.
- Nivelten , mieszkasz teraz sam ?
- Wied?minie - odpowiedzia? potw?r po chwili zw?oki - my?l? sobie , ?e zasadniczo powinienem zwymy?la? ci? teraz nieprzyzwoitymi s?owy, wzi?? za kark i zrzuci? ze schod?w. Wiesz, za co? Za traktowanie mnie jak p??g??wka. Od samego pocz?tku widz?, jak nadstawiasz ucha, jak zerkasz na drzwi. Dobrze wiesz, ?e nie mieszkam sam. Mam racj??
- Masz. Przepraszam.
- Zaraza z twoimi przeprosinami. Widzia?e? j??
- Tak. W lesie, ko?o bramy. Czy to jest pow?d, dla kt?rego kupcy z c?rkami od pewnego czasu odje?d?aj? st?d z niczym?
- A wi?c i o tym wiedzia?e?? Tak, to jest ten pow?d.
- Pozwolisz, ?e zapytam...
- Nie. Nie pozwol?.
Znowu milczenie.
- C??, twoja wola - rzek? wreszcie wied?min, wstaj?c. - Dzi?ki za go?cin?, gospodarzu. Czas mi w drog?.
- S?usznie - Nivellen wsta? r?wnie?. - Z pewnych wzgl?d?w nie mog? zaofiarowa? ci noclegu w zamku, a do nocowania w tych lasach nie zach?cam . Od czaru, okolica wyludni?a si?, w nocy jest tutaj niedobrze. Powiniene? wr?ci? na trakt przed zmierzchem.
- B?d? mia? to na uwadze, Nivellen. Jeste? pewien, ?e nie potrzebujesz mojej pomocy?
Potw?r spojrza? na niego z ukosa .
- A jeste? pewien, ?e m?g?by? mi pom?c? Da?by? rad? zdj?? to ze mnie?
- Nie tylko o tak? pomoc mi chodzi?o.
- Nie odpowiedzia?e? na moje pytanie. Chocia? , chyba odpowiedzia?e?. Nie da?by?.
Geralt spojrza? mu prosto w oczy.
- Mieli?cie wtedy pecha - powiedzia?. - Ze wszystkich ?wi?ty? w Gelibolu i Dolinie Nimnar wybrali?cie akurat chram Coram Agh Tera, Lwiog?owego Paj?ka. ?eby zdj?? przekle?stwo, rzucone przez kap?ank? Coram Agh Tera, trzeba wiedzy i zdolno?ci, kt?rych ja nie posiadam.
- A kto je posiada?
- Jednak ci? to interesuje? M?wi?e?, ?e dobrze jest, jak jest.
- Jak jest, tak. Ale nie jak mo?e by?. Obawiam si?...
- Czego si? obawiasz?
Potw?r zatrzyma? si? w drzwiach komnaty, odwr?ci?.
- Dosy? mam twoich pyta?, wied?minie, kt?re ci?gle zadajesz, zamiast odpowiada? na moje. Widocznie trzeba ci? odpowiednio pyta? . S?uchaj - od pewnego czasu mam paskudne sny. Mo?e s?owo "potworne" by?oby trafniejsze. Czy s?usznie si? obawiam? Kr?tko, prosz?.
- Czy po takim ?nie, po obudzeniu, nigdy nie mia?e? zab?oconych n?g? Igliwia w po?cieli?
- Nie.
- A czy...
- Nie. Kr?tko, prosz?.
- S?usznie si? obawiasz.
- Czy mo?na temu zaradzi?? Kr?tko, prosz?.
- Nie.
- Nareszcie. Chod?my, odprowadz? ci?.
Na podw?rzu, gdy Geralt poprawia? juki, Nivellen pog?adzi? klacz po nozdrzach, poklepa? po szyi. P?otka, rada pieszczocie, pochyli?a ?eb.
- Lubi? mnie zwierzaki - pochwali? si? potw?r. - I ja te? je lubi?. Moja kotka, ?ar?oczka, chocia? uciek?a z pocz?tku, wr?ci?a potem do mnie. Przez d?ugi czas by?a to jedyna ?ywa istota, jaka towarzyszy?a mi w niedoli. Vereena te?...
Urwa?, wykrzywi? paszcz?. Geralt u?miechn?? si?:
- Te? lubi koty?
- Ptaki - wyszczerzy? z?by Nivellen. - Wyda?em si?, zaraza. A, co mi tam. To nie jest kolejna kupiecka c?rka, Geralt, ani kolejna pr?ba szukania ziarna prawdy w starych baj?dach. To co? powa?nego. Kochamy si?. Je?li si? za?miejesz, strzel? ci? w pysk.
Geralt nie za?mia? si?.
- Twoja Vereena - powiedzia? - to prawdopodobnie rusa?ka. Wiesz o tym?
- Podejrzewam. Szczup?a. Czarna. M?wi rzadko, w j?zyku, kt?rego nie znam. Nie je ludzkiego jad?a. Na ca?e dni znika w lesie, potem wraca. To typowe?
- Mniej wi?cej - wied?min doci?gn?? popr?g. - Pewnie my?lisz, ?e nie wr?ci?aby, gdyby? sta? si? cz?owiekiem?
- Jestem tego pewien. Wies?, jak rusa?ki boj? si? ludzi. Ma?o kto widzia? rusa?k? z bliska. A ja i Vereena... Ech, zaraza. Bywaj, Geralt.
- Bywaj, Nivellen.
Wied?min szturchn?? pi?t? bok klaczy , ruszy? ku bramie. Potw?r cz?apa? u jego boku.
- Geralt?
- S?ucham ci?.
- Nie jestem taki g?upi, jak my?lisz. Przyjecha?e? tu ?ladem kt?rego? z kupc?w, kt?rzy tu ostatnio byli. Co? si? kt?remu? sta?o?
- Tak.
- Ostatni by? tu trzy dni temu. Z c?rk?, nie naj?adniejsz? zreszt?. Kaza?em domowi zamkn?? wszystkie drzwi i okiennice, nie da?em znaku ?ycia. Pokr?cili si? po dziedzi?cu i odjechali. Dziewczyna zerwa?a jedn? r??? z krzewu ciotuni i przypi??a sobie do sukni. Szukaj ich gdzie indziej. Ale uwa?aj, to paskudna okolica. M?wi?em ci, noc? w lesie nie jest najbezpieczniej. S?yszy si? i widzi nie?adne rzeczy.
- Dzi?ki, Nivellen. B?d? pami?ta? o tobie. Kto wie, mo?e znajd? kogo?, kto...
- Mo?e. A mo?e nie. To m?j problem, Geralt, moje ?ycie i moja kara. Nauczy?em si? to znosi?, przyzwyczai?em si?. Jak si? pogorszy, te? si? przyzwyczaj?. A jak si? bardzo pogorszy, nie szukaj nikogo, przyjed? tu sam i sko?cz spraw?. Po wied?mi?sku. Bywaj, Geralt.
Nivellen odwr?ci? si? i ra?no pomaszerowa? w stron? pa?acyku. Nie obejrza? si? ju? ani razu . Okolica by?a odludna, dzika, z?owrogo nieprzyjazna. Geralt nie wr?ci? na trakt przed zmierzchem, nie chcia? nadk?ada? drogi, pojecha? na skr?ty, przez b?r. Noc sp?dzi? na ?ysym szczycie wysokiego wzg?rza, z mieczem na kolanach, przy male?kim ognisku, w kt?re co jaki? czas wrzuca? p?czki tojadu. W ?rodku nocy dostrzeg? daleko w dolinie blask ognia, us?ysza? ob??ka?cze wycia i ?piewy, a tak?e co?, co mog?o by? tylko krzykiem torturowanej kobiety.
Ruszy? tam, ledwie za?wita?o, ale odnalaz? tylko wydeptan? polan? i zw?glone ko?ci w ciep?ym jeszcze popiele. Co?, co siedzia?o w koronie olbrzymiego d?bu, wrzeszczafo i sycza?o. M?g? to by? leszy, ale m?g? te? to by? i zwyk?y ?bik. Wied?min nie zatrzyma? si?, by sprawdzi?. Oko?o po?udnia, gdy poi? P?otk? u ?r?de?ka, klacz zar?a?a przenikliwie, cofn??a si?, szczerz?c ???te z?by i gryz?c munsztuk. Geralt odruchowo uspokoi? j? Znakiem i w?wczas dostrzeg? regularny kr?g, uformowany przez wystaj?ce z mchu czapeczki czerwonawych grzybk?w.
- Prawdziwa histeryczka robi si? z ciebie, P?otka - powiedzia?. - To przecie? zwyczajne czarcie ko?o. Po co te sceny?
Klacz prychn??a, odwracaj?c ku niemu ?eb: Wied?min potar? czo?o, zmarszczy? si?, zamy?li?. Potem jednym skokiem znalaz? si? w siodle, zawr?ci? konia, ruszaj?c szybko z powrotem, po w?asnych ?ladach.
- "Lubi? mnie zwierzaki" - mrukn??: - Przepraszam ci?, koniku. Wychodzi na to, ?e masz wi?cej rozumu ni? ja.
Klacz tuli?a uszy, parska?a, rwa?a podkowami ziemi?, nie chcia?a i??. Geralt nie uspokaja? jej Znakiem - zeskoczy? z kulbaki, przerzuci? wodze przez ?eb konia. Na plecach nie mia? ju? swego starego miecza w pochwie z jaszczurczej sk?ry -jego miejsce zajmowa?a teraz b?yszcz?ca, pi?kna bro? z krzy?owym jelcem i smuk??, dobrze wywa?on? r?koje?ci?, zako?czon? kulist? g?owic? z bia?ego metalu.
Tym razem brama nie otwar?a si? przed nim. By?a otwarta, tak jak j? zostawi?, wyje?d?aj?c.
Us?ysza? ?piew. Nie rozumia? s??w, nie m?g? nawet zidentyfikowa? j?zyka, z kt?rego pochodzi?y: Nie by?o to potrzebne - wied?min zna?, czu? i rozumia? sam? natur?, istot? tego ?piewu, cichego, przenikliwego, rozlewaj?cego si? po ?y?ach fal? mdl?cej, obezw?adniaj?cej grozy. ?piew urwa? si? gwa?townie i wtedy j? zobaczy?.
Przylgn??a do grzbietu delfina w wyschni?tej fontannie, obejmuj?c omsza?y kamie? drobnymi r?kami, tak bia?ymi, ?e wydawa?y si? przezroczyste. Spod burzy spl?tanych, czarnych w?os?w b?yszcza?y, wlepione w niego, ogromne, szeroko rozwarte oczy koloru antracyt?w . Geralt zbli?y? si? powoli, mi?kkim, elastycznym krokiem, id?c p??kolem od strony muru, obok krzewu niebieskich r??. Stworzenie, przyklejone do grzbietu delfina, obraca?o za nim male?k? twarzyczk? o wyrazie nieopisanej t?sknoty, pe?n? uroku, kt?ry sprawi?, ?e wci?? s?ysza?o si? pie??-cho? male?kie, blade usteczka by?y zaci?ni?te i nie dobywa? si? zza nich najmniejszy nawet d?wi?k.
Wied?min zatrzyma? si? w odleg?o?ci dziesi?ciu krok?w. Miecz, powolutku dobywany z czarnej, emaliowanej pochwy, rozjarzy? si? i zal?ni? nad jego g?ow?.
- To srebro - powiedzia?. - Ta klinga jest srebrna.
Blada twarzyczka nie drgn??a, antracytowe oczy nie zmieni?y wyrazu.
- Tak bardzo przypominasz rusa?k? - ci?gn?? spokojnie wied?min - ?e mog?a? zwie?? ka?dego. Tym bardziej, ?e rzadki z ciebie ptaszek, czarnow?osa. Ale konie nigdy si? nie myl?. Rozpoznaj? takie jak ty instynktownie i bezb??dnie. Kim jeste?? My?l?, ?e mul? albo alpem. Zwyczajny wampir nie wyszed?by na s?o?ce.
K?ciki bladych usteczek drgn??y i lekko unios?y si?.
- Przyci?gn?? ci? Nivellen w swojej postaci, prawda? Sny, o kt?rych wspomina?, wywo?ywa?a? ty. Domy?lam si?, co to by?y za sny, i wsp??czuj? mu.
Stworzenie nie poruszy?o si?.
- Lubisz ptaki - ci?gn?? wied?min. - Ale nie przeszkadza ci to przegryza? kark?w ludziom obojga p?ci, co? Zaiste, ty i Nivellen! Pi?kna by by?a z was para, potw?r i wampirzyca, w?adcy le?nego zamku. Zapanowaliby?cie w mig nad ca?? okolic?. Ty, wiecznie spragniona krwi, i on ,tw?j obro?ca , morderca na ka?de zawo?anie , ?lepe narz?dzie . Ale wpierw musia?by sta? si? prawdziwym potworem , a nie cz?owiekiem z potworn? mask? .
Wielkie, czarne oczy zw?zi?y si?,
- Co z nim, czarnow?osa? ?piewa?a?, a wi?c pi?a? krew. Si?gn??a? po ostateczny ?rodek, czyli ?e nie uda?o ci si? zniewoli? jego umys?u. Mam s?uszno???
Czarna g??wka kiwn??a leciutko, prawie niedostrzegalnie, a k?ciki ust unios?y si? jeszcze wy?ej. Male?ka twarzyczka nabra?a upiornego wyrazu.
- Teraz zapewne uwa?asz si? za pani? tego zamku?
Kiwni?cie, tym razem wyra?niejsze.
- Jeste? mula?
Powolny, przecz?cy ruch g?owy. Syk, kt?ry si? rozleg?, m?g? pochodzi? tylko z bladych, koszmarnie u?miechni?tych ust, cho? wied?min nie dostrzeg?, by si? poruszy?y.
- Alp?
Zaprzeczenie.
Wied?min cofn?? si?, mocniej ?cisn?? r?koje?? miecza.
- To znaczy, ?e jeste?...
K?ciki ust zacz?ty unosi? si? wy?ej, coraz wy?ej, wargi rozwar?y si?...
- Bruxa! - krzykn?? wied?min, rzucaj?c si? ku fontannie.
Zza bladych warg b?ysn??y bia?e, ko?czyste k?y. Wampirzyca poderwa?a si?, wygi??a grzbiet jak lampart i wrzasn??a . Fala d?wi?ku uderzy?a w wied?mina jak taran, pozbawiaj?c oddechu, mia?d??c ?ebra, przeszywaj?c uszy i m?zg cierniami b?lu. Lec?c do ty?u, zd??y? jeszcze skrzy?owa? przeguby obu r?k w Znaku Helitropu. Czar w znacznej mierze zamortyzowa? impet, z jakim wyr?n?? plecami o mur, ale i tak pociemnia?o mu w oczach, a resztka powietrza wyrwa?a si? z p?uc wraz z j?kiem .
Na grzbiecie delfina, w kamiennym kr?gu wyschni?tej fontanny, w miejscu, gdzie jeszcze przed chwil? siedzia?a filigranowa dziewczyna w bia?ej sukni, rozp?aszcza? po?yskliwe cielsko ogromny, czarny nietoperz , rozwieraj?c d?ug?, w?sk? paszcz?k?, przepe?nion? z?bami ig?okszta?tnej bieli. B?otniste skrzyd?a rozwin??y si?, za?opota?y bezg?o?nie i stw?r run?? na wied?mina jak be?t wystrzelony z kuszy. Geralt, czuj?c w ustach ?elazisty posmak krwi, krzykn?? zakl?cie, wyrzucaj?c przed siebie d?o? z palcami rozwartymi w Znak Quen. Nietoperz, sycz?c, skr?ci? gwa?townie, chichocz?c wzbi? si? w powietrze i natychmiast spikowa? pionowo w d??, wprost na kark wied?mina. Geralt odskoczy? w bok, ci??, nie trafiaj?c. Nietoperz p?ynnie, z gracj?, kurcz?c jedno skrzyd?o zawr?ci?, okr??y? go i zn?w zaatakowa?, rozwieraj?c bezoki, z?baty pysk. Geralt czeka?, wyci?gaj?c w stron? potwora trzymany obur?cz miecz. W ostatniej chwili skoczy?-nie w bok, lecz do przodu, tn?c na odlew, a? zawy?o powietrze. Nie trafi?. By?o to tak nieoczekiwane, ?e wypad? z rytmu, o u?amek sekundy sp??ni? si? z unikiem. Poczu?, jak szpony bestii rozrywaj? mu policzek, a aksamitnie wilgotne skrzyd?o chlaszcze po karku. Zwin?? si? w miejscu, przeni?s? ci??ar cia?a na praw? nog? i ci?? ostrym zamachem w ty?, ponownie chybiaj?c fantastycznie zwrotnego stwora.
Nietoperz zamacha? skrzyd?ami, wzbi? si?, poszybowa? w stron? fontanny. W momencie, gdy zakrzywione pazury zazgrzyta?y o kamie? cembrowiny, potworny, o?liniony pysk ju? rozmazywa? si?, metamorfowa? , znika?, cho? zjawiaj?ce si? w jego miejscu blade usteczka nadal nie kry?y morderczych k??w. Bruxa zawy?a przeszywaj?co, moduluj?c g?os w makabryczny za?piew, wytrzeszcza?a na wied?mina przepe?nione nienawi?ci? oczy i wrzasn??a znowu.
Uderzenie fali by?o tak pot??ne; ?e prze?ama?o Znak. W oczach Geralta zawirowa?y czarne i czerwone kr?gi, w skroniach i ciemieniu za?omota?o. Poprzez b?l, ?widruj?cy uszy, zacz?? s?ysze? g?osy, zawodzenia, i j?ki, d?wi?ki fletu i oboju, szum wichru. Sk?ra na jego twarzy martwia?a i zi?b?a. Upad? na jedno kolano, potrz?sn?? g?ow?.
Czarny nietoperz bezszelestnie p?yn?? ku niemu, locie rozwieraj?c z?bate szcz?ki. Geralt, cho? oszo?omiony fal? wrzasku - zareagowa? instynktownie. Poderwa? si? z ziemi, b?yskawicznie dopasowuj?c tempo ruch?w do pr?dko?ci lotu potwora wykona? t?y kroki w prz?d,: unik i p??obr?t, a po nich szybki jak my?l, obur?czny cios. Ostrze nie napotka?o oporu. Prawie nie napotka?o. Us?ysza? wrzask, ale tym razem by? to wrzask b?lu, wywo?anego dotkni?ciem srebra.
Bruxa, wyj?c, metamorfowa?a si? na grzbiecie delfina. Na bia?ej sukni,nieco powy?ej lewej piersi, wida? by?o czerwon? plam? pod dra?ni?ciem, nie d?u?szym ni? ma?y palec. Wied?min zgrzytn?? z?bami - ci?cie ,kt?re winno by?o rozpo?owi? besti?, okaza?o si? zadrapaniem
- Krzycz, wampirzyco - warkn??, ocieraj?c krew z policzka - Wywrzeszcz si?. Stra? si?y. A wtedy zetn? ci ?liczn? g??wk?!
- Ty. Os?abniesz pierwszy. Czarownik. Zabij?.
Usta bruxy nie poruszy?y si?, ale wied?min s?ysza? s?owa wyra?nie, rozbrzmiewa?y w jego m?zgu, eksploduj?c, dzwoni?c g?ucho, a pog?osem, jak gdyby spod wody.
- Zobaczymy - wycedzi?, pochylony, id?c w kierunku fontanny.
- Zabij?. Zabij?. Zabij?
- Zobaczymy.
- Vereena!
Nivellen, ze zwieszon? g?ow?, obur?cz uczepiony o?cieinicy, wytoczy? si? z drzwi pa?acyku, Chwiejnym krokiem poszed? w stron? fontanny, niepewnie machaj?c ?apami. Kryz? kaftana plami?a krew.
- Vereena! - rykn?? ponownie.
Bruxa szarpn??a g?ow? w jego kierunku. Geralt, wznosz?c miecz do ci?cia, skoczy? ku niej, ale reakcje wampirzycy by?y znacznie szybsze.
Ostry wrzask, i kolejna fala zbi?a wied?mina z n?g. Run?? na wznak, poszorowa? po ?wirze alejki. Bruxa wygi??a si?, spr??y?a do skoku, k?y w jej ustach zab?ys?y jak zb?jeckie pugina?y. Nivellen, rozczapierzaj?c ?apy jak nied?wied?, spr?bowa? j? chwyci?, ale wrzasn??a mu prosto w paszcz?, odrzucaj?c kilka s??ni do ty?u, na drewniane rusztowanie pod murem, kt?re za?ama?o si? z przenikliwym trzaskiem, grzebi?c go pod stert? drewna.
Geralt ju? by? na nogach, bieg? p??kolem, okr??aj?c dziedziniec, staraj?c si? odci?gn?? uwag? bruxy od Nivellena. Wampirzyca, furkocz?c bia?? sukni?, mkn??a wprost na niego, lekko, jak motyl, ledwo dotykaj?c ziemi. Nie wrzeszcza?a ju?, nie pr?bowa?a metamorfowa?. Wied?min wiedzia?, ?e jest zm?czona. Ale wiedzia? i to, ?e nawet zm?czona jest nadal ?miertelnie niebezpieczna. Za plecami Geralta, Nivellen hurkota? w?r?d desek, rycza?.
Geralt odskoczy? w lewo, otoczy? si? kr?tkim, dezorientuj?cym m?y?cem miecza. Bruxa sun??a ku niemu - bia?o-czarna, rozwiana, straszna. Nie doceni? jej -wrzasn??a w biegu. Nie zd??y? z?o?y? Znaku, polecia? w ty?, r?bn?? plecami o mur, b?l w kr?gos?upie zapromieniowa? a? do czubk?w palc?w, sparali?owa? ramiona, podci?? kolana. Upad? na kl?czki. Bruxa, wyj?c ?piewnie, skoczy?a ku niemu.
- Vereena! - rykn?? Nivellen.
Odwr?ci?a si?. I wtedy Nivellen z rozmachem wbi? jej pomi?dzy piersi z?amany, ostry koniec trzymetrowej ?erdzi. Nie krzykn??a. Westchn??a tylko. Wied?min, s?ysz?c to westchnienie, zadygota?.
Stali - Nivellen, na szeroko rozstawionych nogach, dzier?y? ?erd? obur?cz, blokuj?c jej koniec pod pach?. Bruxa , jak bia?y motyl na szpilce, zawis?a na drugim ko?cu dr?ga, r?wnie? zaciskaj?c na nim obie d?onie.
Wampirzyca westchn??a rozdzieraj?co i nagle napar?a silnie na kot. Geralt zobaczy?, jak na jej plecach, na bia?ej sukni, wykwita czerwona plama, z kt?rej w gejzerze krwi wy?azi, ohydnie i nieprzyzwoicie, u?amany szpic. Nivellen wrzasn??, zrobi? krok do ty?u, potem drugi, potem szybko zacz?? si? cofa?, ale nie puszcza? dr?ga, wlok?c za sob? przebit? brux?. Jeszcze krok i wspar? si? plecami o ?cian? pa?acyku. Koniec ?erdzi, kt?ry trzyma? pod pach?, zazgrzyta? o mur.
Bruxa powoli , jak gdyby pieszczotliwie, przesun??a drobne d?onie wzd?u? dr?ga, wyci?gn??a ramiona na ca?? d?ugo??, uchwyci?a si? mocno ?erdzi i napar?a na ni? ponownie. Ju? przesz?o metr skrwawionego drewna wystawa? jej z plec?w. Oczy mia?a szeroko otwarte, g?ow? odrzucon? do ty?u. Jej westchnienia sta?y si? cz?sts?e, rytmiczn?, przechodz?ce w rz??enie.
Geralt wsta?, ale zafascynowany obrazem nadal nie m?g? zdoby? si? na ?adn? akcj?. Us?ysza? s?owa, g?ucho rozbrzmiewaj?ce wewn?trz czaszki, jak pod sklepieniem zimnego i mokrego lochu.
M?j. Albo niczyj. Kocham ci?. Kocham.
Kolejne, straszne, rozedrgane, d?awi?ce si? krwi? westchnienie. Bruxa szarpn??a si?, przesun??a dalej wzd?u? ?erdzi, wyci?gn??a r?ce. Nivellen zarycza? rozpaczliwie, nie puszczaj?c dr?ga usi?owa? odsun?? wampirzyc? jak najdalej od siebie. Nadaremnie. Przesun??a si? jeszcze bardziej do przodu, chwyci?a go za g?ow?. Zawy? jeszcze przera?liwiej, zaszamota? kosmatym ?bem. Bruxa zn?w przesun??a si? na ?erdzi, przechyli?a g?ow? ku gard?u Nivellena. K?y btysn??y o?lepiaj?c? biel? .
Geralt skoczy?. Skoczy? jak bezwolna, zwolniona spr??yna. Ka?dy ruch, ka?dy krok jaki nale?a?o teraz wykona?, by? jego natur?, by? wyuczony, nieunikniony, automatyczny i ?miertelnie pewny. Trzy szybkie kroki. Trzeci, jak setki takich krok?w przedtem, ko?czy si? na lew? nog?, mocnym, zdecydowanym st?pni?ciem. Skr?t tu?owia, ostre, zamaszyste ci?cie. Zobaczy? jej oczy. Nic ju? nie mog?o si? zmieni?. Us?ysza? g?os. Nic. Krzykn??, by zag?uszy? s?owo, kt?re powtarza?a. Nic nie mog?o. Ci??.
Uderzy? pewnie, jak setki razy przedtem, ?rodkiem brzeszczotu, i natychmiast, kontynuuj?c rytm ruchu, zrobi? czwarty krok i p??obr?t. Klinga, pod koniec p??obrotu ju? wolna, sun??a za nim, b?yszcz?c, wlok?c za sob? wachlarzyk czerwonych kropelek. Kruczoczarne w?osy zafalowa?y, rozwiewaj?c si?, p?yn??y w powietrzu, p?yn??y, p?yn??y, p?yn??y...
G?owa upad?a na ?wir.
Potwor?w jest coraz mniej?
A ja? Czym ja jestem?
Kto krzyczy? Ptaki?
Kobieta w ko?uszku i bt?kitnej sukni?
R??a z Nazairu?
Jak cicho!
Jak pusto. Jaka pustka.
We mnie.
Nivellen, zwini?ty w k??bek, wstrz?sany kurczami i dreszczem, le?a? pod murem pa?acyku, w pokrzywach, obejmuj?c g?ow? ramionami.
- Wsta? - powiedzia? wied?min.
M?ody, przystojny, pot??nie zbudowany m??czyzna o bladej cerze,le??cy pod murem, uni?s? g?ow?, rozejrza? si? dooko?a. Wzrok mia? b??dny. Przetar? oczy knykciami. Spojrza? na swoje d?onie. Obmaca? twarz. J?kn?? cicho, w?o?y? palec do ust, d?ugo wodzi? nim po dzi?s?ach. Znowu z?apa? si? za twarz, i zn?w j?kn??, dotykaj?c czterech krwawych, napuch?ych pr?g na policzku. Zaszlocha?, potem za?mia? si?.
- Geralt! Jak to? Jak to si?... Geralt!
- Wsta? Nivellen. Wsta? i chod?. W jukach mam lekarstwa, s? potrzebne nam obu.
- Ja ju? nie mam... Nie mam? Geralt? Jak to?
Wied?min pom?g? mu wsta?, staraj?c si? nie patrze? na drobne, tak bia?e, ?e a? przezroczyste r?ce, zaci?ni?te na ?erdzi, utkwionej pomi?dzy ma?ymi piersiami, oblepionymi mokr?, czerwon? tkanin?. Nivellen j?kn?? znowu.
- Vereena...
- Nie patrz. Chod?my.
Poszli poprzez dziedziniec, obok krzaku niebieskich r??, podtrzymuj?c jeden drugiego. Nivellen bezustannie obmacywa? sobie twarz woln? r?k?.
- Nie do wiary, Geralt. Po tylu latach? Jak to mo?liwe?
- W ka?dej ba?ni jest ziarno prawdy-rzek? cicho wied?min. - Mi?o?? i krew. Obie maj? pot??n? moc. Magowie i uczeni ?ami? sobie nad tym g?owy od lat, ale nie doszli do niczego, poza tym, ?e...
- ?e co, Geralt?
- Mi?o?? musi by? prawdziwa.