?eromski S. PUSZCZA JOD?OWA

Panu Aleksandrowi Janowskiemu wyraz braterskiej czci

W uszach moich trwa szum tw?j, lesie dzieci?stwa i m?odo?ci - cho? tyle ju? lat nie dano mi go s?ysze? na jawie! Przebiegam w marzeniu wynios?e g?ry - ?ysic?, ?ysiec, Strawczan?, Bukow?, Klonow?, Str??n? - g?ry moje domowe - Radostow? i Kamie? - oraz wszystkie dalekie siostrzyce. Nie ja to ju?, cz?owiek dzisiejszy, wci?gam zdrowymi p?ucami tameczne powietrze, kryszta? niewidzialny, niezmierzone, nieskazitelne, przeczyste dobro - zimne, nie skalane oddechem, zgnilizn?, brudem, py?em - lecz kto? inny, kogo ju? dawno nie ma, m?odzieniec, kt?ry niegdy? w mym jestestwie przebywa?. Nieraz mi si? wydaje, ?e go wcale nie by?o, ?e to po prostu jedna ze zmy?lonych figur, kt?re wynajdywa? w nico?ci, tworzy?, kszta?towa? i pokazywa? ludziom za pomoc? pisaniny by?o moj? mani? od dzieci?stwa - ?e to Rafa? albo inny jaki buja? niegdy tamoj po g?rach. Tamten ja, miniony i nie istniej?cy, z broni? na ramieniu, nachyla si? nad burzliw?, kipi?c? wieczy?cie wod? ?r?d?a ?wi?tego Franciszka i przegl?da si? w jego czystej powierzchni, czyste j jak ?za, a?eby ze swego odbicia czyni? wnet przedmiot ba?ni, bohatera, posta? nie istniej?c? a najbardziej bli?ni?, quidam tajemnicze, byt dwunogi, godny wieloaktowego dramatu albo godny epopei w dziesi?ciu pie?niach. Tamten siaduje nad brzegiem wartkiego strumienia, co ze ?r?d?a ?wi?tego Franciszka wybiega, co ?miga w d?? i snuje si? po kamieniach. Tamten wys?ucha?, jaki to puszcza szeroka wydaje g?os za wiatrem przypadaj?cym i odchodz?cym, a mnie o tym przez ca?e moje n?dzne ?ycie podaje wie??.
Znawcy dziej?w ziemi, co jak niedosi?g?e krety bobruj? po warstwicach skorupy, lataj? niczym ptaki po l?dach i morzach przeddziej?w, a skacz? po tysi?cleciach chy?o i pewnie, wmawiaj? we mnie, ?e zburzyszcze na szczycie ?ysicy, os?dzia?e od mch?w, utkane paproci? i kwieciem, ?e kwarzec ?wietlisty od miki i po?yskliwy od g?rskiego kryszta?u, co w szczycie pasma zalega - tai w sobie odgnioty wielkookich rak?w morskich, zagrz?z?ych ongi w piachach tego przed wiekami wybrze?a oceanu p??nocy. Tak jest czy inaczej - niech?e oni zajmuj? si? tymi po?miertnymi rak?w dziejami. Ja ?mierci nienawidz?. Uwielbiam nowe ?ycie tej krainy, cho?by ta jego nowo?? si?ga?a pierwszego porostu trawy morskiej na tym raczym cmentarzu.
Widz? jeszcze dzieci?cymi oczami wielkie raki ?ywe, stwory czarne o formie dziwacznej, strasz?cej wyobra?ni? dzieci?c?, jak sun? po jasnym, gliniastym dnie potoku, co z mej g?ry rodzimej spada w rozp?dach, zakr?tach, p??kolistych obiegach i nag?ych w d?? pop?awach. Soczyste nad nim trawy, kaliny, tarki, wilcze ?yko i bujne ?odygi, wewn?trz puste, wielkimi li??mi nakryte, kt?rych pie? ?yczkiem cienkim obci?gni?ty tak si? ?wietnie nadaje do wci?gania w usta lodowatej wody ze ?r?d?a, wody, co ?upie w z?bach. Zaro?la z brzegu na brzeg przerzucone splataj? si? mi?dzy sob?. Chmiel je obwija, a przetykaj? le?ne maliny. Srokosze w ich g?stwinie kuj? swe dzwonne pie?ni, a zatajona k?dy? kuku?ka bawi si? w chowanego z rozbawion?, z rozigran? dzieci?c? dusz?. Czarne cienie jode? ko?ysz? si? rytmicznym tanem na wiosennej murawie bezmiarem kwiat?w zas?anej. Wielorakobarwne, nakrapiane i pisane motyle lataj? z miejsca na miejsce, jakby szuka?y tego tajnego schowania, gdzie si? kuku?ka ukry?a. Dzwonny szmer ponika wyrywa si? z ?o?yska, chc?c si? do zabawy przy??czy?, lecz ?ywe jego wody, porozdzierane przez g?azy na liczne strumienie, musz? ucieka?, ucieka? w dolin?. Migoc? tam w s?o?cu, mieni? si?, po?yskuj?, b?yszcz?obraz wieczny jedynego prawdziwego szcz??cia, istotnej, niepodzielnej i sko?czonej rado?ci ?ycia. O potoku, potoku, gdzie?e? to poni?s?, gdzie?e? to podzia? tamte wody!...
Zaznajomi?em si? by? dobrze w ci?gu wielu m?odo?ci lat z wodami ?ywymi tej le?nej Nidy, co si? z czystych potok?w w bujn? rzek? rozrasta. Obejmowa?a mi? niegdy? przychylnym, lodowatym ogarni?ciem, gdym si? w jej czarne g??bie ufnie rzuca? po twardym, po kamiennym ?nie, skoro tylko ?wit za szczytem ?ysicy niebo zrumieni?. Nosi?a mi? na ?onie swym jak dobra matka, gdym p?ywa? stoj?c, na wznak, na piersiach i na bokach. Wyrzuca?a mi? z wn?trza swego na powierzchni? si?? pot??n? g??biny niezgruntowanej, naje?onej rosochatymi k?odami drzew puszczy ongi zwalonych, w dno wros?ych - gdym zbyt d?ugo nurkiem po jej tajnikach chodzi?. Zna?em si? w?wczas na obyczajach i naturze ryb, na chytro?ci, m?dro?ci i instynkcie dzikich kaczek, cyranek, bekas?w, kurek wodnych, grzywaczy i jastrz?bi. Przeszpiegami i chytro?ci? ludzk? odpowiada?em na przeszpiegi i obronne sposoby rogaczy, lis?w i zaj?cy. By?em my?liwcem i rybakiem - z nazwy zreszt? bardziej ni? ze skutecznego efektu ?owieckich zabieg?w. By?em bowiem najwi?kszym (bo jedynym) na ca?e ?wi?tokrzyskie G?ry poet? udaj?cym my?liwca i rybaka. Mia?em w sobie lekko?? lisa, nogi jelenia i jak gdyby skrzyd?a bekasa u ramion. Pisa?em swe marne wiersze w lasach i wertepach - w ci?gu d?ugich letnich deszcz?w pod cieniem olchy obwis?ej w nadnidzia?skim smugu - pod daszkiem brogu na wilkowskim ugorze - oraz w le?nych kapliczkach obok klasztoru ?wi?tej Katarzyny.
Uk?ada?em dramaty, ju? w?wczas niesceniczne i chybione, z powsta?czych legend tego zapad?ego kraju, gdzie jeszcze by? nie wytchn?? ?lad stopy skrwawionej pokonanych bojownik?w - gdzie jeszcze ?ciany przydro?nej austerii czarne by?y od kul i podziurawione jak rzeszoto, a ka?dy cz?owiek dojrza?y, co krwawe czasy prze?y?, tylko o nich m?wi?, k?ad? je w moje uszy jak do sk?adu - a czasem tym dzieli? na cz??ci swe ?ycie przed - i popowstaniowe. Uk?ada?em niesko?czone i, oczywi?cie, ?le zbudowane powie?ci o ch?opie Marku z Krajna, co w powstaniu w?asn? swoj?, ch?opsk? parti? dowodzi?, i wyci?ga?em epos o przekl?tym i wykl?tym zdrajcy z tej?e wsi - Janicu - co za wydanie spisku ?ciegiennego - chwa?y naszych czarnych las?w - ordery, pi?? kolonii w nagrod? otrzyma?, a sam rozpi? si?, na dziada zeszed? i w przydro?nym sypia? rowie.
Widz? ci? we wspomnieniu, ?wi?ty?ko ma?a, dawnego eremity domku, ko?ysko moich - ?al si? Bo?e! - poezji... Otoczona ze wszech stron p?otem z ?erdzi jod?owych, stoisz po?rodku ??ki pachn?cej. Drzwi twe dawno spr?chnia?y, zamek ich zardzewia? i ju? nie spaja po?owic. Wiatr, nie znosz?cy tajemnicy i zamkni?cia, rozwali? je we dwie strony, przypar? do ?cian i raz na zawsze otworzy?. Zgni?y i zapad?y si? drzwi w pod?odze, prowadz?ce do sklepu pod ziemi?. Ogl?daj ka?dy, kto? ciekaw, co tam jest w g??bi! Le?? na dnie wysch?e, suche, w zbutwia?ej trumnie zw?oki niewiadomego polskiego rycerza. Jest to mo?e ten sam rycerz, co na ?elaznej pi??ci podparty, a przy?bic? zamczyst? maj?c u wezg?owia, ?pi na marmurowym pomniku w starym klasztornym ko?ciele ?wi?tej Katarzyny. Ten sam to mo?e, kt?rego ?ycie, ?aci?skim wys?awione opisem, siostry zakonne w chwalebnej gorliwo?ci o czysto?? ?wi?tyni rokrocznie na Godne ?wi?ta maluj? wapnem od g?ry do do?u tak porz?dnie i skutecznie, i? z peanu s?awy rycerskiej wida? jedynie liczne, lecz nieczytelne wg??bienia, a i sam rycerz wraz ze sw? epopej? w wapienn? bry?? si? zmieni? i sta? niejako podwalin? niemej ?ciany.
W kapliczce le?nej mo?na pewno i dzi? jeszcze czyta? napisy po ?cianach, ostatni raz bielonych - na szcz??cie! - przed powstaniem. Jeden z nich, wyryty jakim? ostrzem, g?osi? s?owo ma?o zrozumia?e: "Szczyt moich cierpie? zr?wna? si? z t? g?r?. 1863"w Nie by?o imienia i nie by?o nazwiska. To jakby ?w rok wszystek - 1863 - ostrzem strzaskanego pa?asza czy z?amanego bagneta na niemym murze, dla nikogo, te s?owa wypisa?. Obok tego o?wiadczenia, kt?re si? sta?o osnow? pewnej krwawej tragedii, co ca?kowity brulion za ca?e czterdzie?ci groszy wype?ni?a sob? od deski do deski - widnia?y wydrapane na murze nazwiska: "Stefan ?eromski, ucze? klasy drugiej" - a ni?ej, tu? pod tamtym: "Jan Stro?ecki, ucze? klasy drugiej". O ile ?w, z roku 1863, zanadto pilnie swe nazwisko zatai?, o tyle mydwaj, uczniowie klasy drugiej, czynili?my w?wczas dla uwiecznienia naszych, co si? tylko dato, co by?o w naszej mocy. Jan Stro?ecki i p??niej czyni?, co si? tylko da?o, co by?o w jego mocy: w najsro?szy Sybir na wytrwan? z moskiewskim caratem chodzi? bez trwogi, a potem, po latach walki, we Francji, godnie, jak przysta?o na towarzysza naszej ?awy w kieleckiej szkole, zgin?? ratuj?c ton?cego cz?owieka. Ale - o Janku! - je?li siostry zakonne na kt?re? Godne ?wi?ta odmaluj? kapliczk? bo?? u podn??a ?ysicy na le?nym skraju, i twoje jedyne epitaphium, i ?lad mej glorii, najwi?kszego poety mi?dzy ?ysic? i Radostow? G?r?, wniwecz p?jdzie, w nieme i martwe wapno si? zamieni, tak samo jako chwa?a rycerza w dole. Tylko konwalie i poziomki ni? zapomn? o wolnych duszach rycerzy. Dooko?a starej kaplicy w trawach bujnych woniej?c, pcha? si? b?d?, jak zawsze na wiosn?, ku drzwiom roztworzonym, przechyla? owoc rubinowy i kwiaty bia?e poza pr?g spr?chnia?y, jakby w zbo?nym zamiarze, by bojownikom, zapomnianym przez ludzi, odda? zapach sw?j, tymian pozgonny.
Zdobywanie przestrzeni za dni m?odo?ci za po?rednictwem mocy mi??niowej, kt?ra tak bez wysi?ku dawa?a sobie rad? z odleg?o?ciami, wycisn??o sw?j obraz niezatarty na pojmowaniu, a raczej na uprzytomnianiu sobie wszelkich wymiar?w. Miar? przestrzeni by?a i jest dla mnie odleg?o?? r??nych miejsc w tamtych stronach. Dwie wiorsty - to polna droga z Ciekot do Wilkowa, trzy wiorsty - to go?ciniec z Krajna do G?rna, trzy mile - to linia prosta z Kielc do ?wi?tej Katarzyny. Ka?da trudna, du?a i ci??ka praca jakiejkolwiek natury, literacka, biblioteczna czy inna, obrazowo i por?wnawczo mierzy si? w mej wyobra?ni, w mej sile mi??niowej i nerwowej na wysoko?? g?ry Radostowej. Jestem oto u jej podn??a, w Leszczynach, w M?chocicach, w B?czkowie - jestem na pierwszym garbie, na drugim, na trzecim - jestem niedaleko wierzcho?ka - jestem na szczycie! Widz? ju? m?j kres i m?j cel: rodzinny dom! Schodz? z rozmachem w d??. Otom ju? u granicy naszych p?l.
Widz? drzwi, przekraczam pr?g... Upadam po trudzie na cichy i radosny spoczynek...
Jak ja, tak samo wszyscy dawni ludzie, kt?rzy niegdy? wdzierali si? na te g?ry i przemierzali wielkie lasy, poili si? tym samym jedlanym szumem, ten sam zapach wci?gali nozdrzami i tym samym czystym powietrzem nape?niali p?uca. Pierwszy, co wtargn?? z oszczepem-li czy z siekier? br?zow? w d?oni, z po?udnia od strony Wi?lan czy z p??nocy od strony Mazowszam przyszed? przed czasami, kt?re ima i swoimi sposoby utrwala dla potomnych plotka cz?owiecza - dr?a? pewnie w sobie patrz?c struchla?ymi oczyma w puszcz? ?ysicy. Widzia? bowiem wok?? siebie drzewa srogie, zwartym ost?pem stoj?ce, wynios?e, borem niedosi?g?ym dla szybkolotnego spojrzenia wyleg?e w dal milami. L?kliwa cze?? nape?nia?a jego dusz?, gdy mierzy? nieznane i niewidziane, grube, ob?e, pot??ne pnie, podarte od przep?kni?? i okapane obarami ?ywicy, na sto ?okci wybiegaj?ce pod niebo. Krzywymi pazurami korzeni wszczepione mi?dzy omsza?e, stercz?ce i nawalone skrzy?ale, mi?dzy rumowie, kt?re zwietrza?y kwarzec g?rski wytwarza - sp?aszczonymi koronami chwiej?ce si? za wiatrem tam i sam - obwieszone ciemnozielonymi wie?cami igie? ulistwienia -obarczone licznymi ramionami sp?aw?w pot??nych - pachn?ce balsamicznym olejem w nasionach zawartym - ?piewa?y przed nim w?asny poszum sw?j, puszcza?skie wzdychanie, niemowny ?piew, kt?ry wszystko ludzkie zna i wspomina. Z ciemnej lasu g??biny szed? na jego dusz?, nastawa? i napastowa? g?os dawien-dawny, nieodmienny, g??boki - wysoki, ostrze?enie i napomnienie, ?miech i p?acz, duma zamieraj?ca w pustce g?uchej. A skoro zamiera?a nuta lasowa, wyrywa?o si? z puszczy wycie wilka albo hukanie pochutliwe puchacza i przejmowa?o serce cz?owieka straszn? boja?ni?.
Przychodzie? ?w tajni? czucia korzy? si? przed niemymi wielkodrzewami. Chcia? zrozumie? wyg?os ich, jakoby zagmatwany i zamazany be?kot niemowy - a?eby w nim znale?? odpowied? na niepewno??, tajemniczo?? i krucho?? ?ywota.
Lecz w brzmieniu tym, podnosz?cym si? z milczenia i odchodz?cym w milczenie, wia?a na? tylko wiadomo?? o ?mierci nag?ej a niespodziewanej. Tote? w trwodze swej wierzy?, ?e w boru tym tai si?, kryje i oddycha wiatrem ?piewnym duch wszystkomog?cy, ?wist-Po?wist, bo?yszcze ?mierci.
Przyjacielem mi by? za dni m?odo?ci tamten pierwszy przychodzie?. Lubi?em marzy?, jako si? skrada tymi samymi co ja zaro?lami, w?do?ami, w kt?rych te same biegn? potoki, ?askawo?ci? pag?rk?w i nizin? mokrych smug?w, a?eby polowa? na bobry brunatne, co na brzegach naszej czarnej rzeki kuliste swe chaty, ?eromiona budowa?y - na puszyste, kasztanowate, wysmuk?e i gibkie le?ne kuny, kt?rych cenne sk?rki by?y rodzajem pieni?dza - dziesi?? na grzywn? - ?rodkiem wymiennym - na nied?wiedzia i wilka, na jelenia i srogiego dzika, co dziesi?tkowi kundl?w dawa? rad?, gdy go stanowi?y w oparzelisku - na chytrego lisa, na kr?pego leniwca, czy?ciocha i ospalca borsuka i na s?pa siaduj?cego w wid?ach najwi?kszego drzewa w ?ysicy. Lubi?em marzy?, jak z kopami sk?r kunich na ramieniu przemyka si? le?nymi ?cie?kami, kt?re sam jeden zna, ku Tar?kowi u brzegu rzeczki ?wi?liny, na skraju las?w, gdzie ju? do puszczy docieraj? z dawna karczowane jednolite pola sandomierskiej urodzajnej gliny. Tam to na targowisku starodawnym, jak pami?? ludzka zasi?gnie, my?liwce i k?usowniki, ludzie le?ni, ludzie dzicy, ludzie waleczni spotykali si? z lud?mi z polan i r?wnin pustych, z p?l i niw, kt?rzy siali ?ytnie i pszenne ziarno, me?li m?k? i umieli szczepi? na dziczkach owoc smakowity. W zamian za sk?ry kunie, borsucze i nied?wiedzie, za wilczury i bobrowe ko?nierze dostawali kowane ?elazo i rzemie? wyprawny, m?k? i s?l, s?odki owoc i wypalone naczynie.
Tam tak?e s?uchali wie?ci o innych ?wiatach ni? ?wiat czarny. S?uchali wie?ci o m??ach dziwnych, co w ?migrodzie wznosz? kamienn? bo?nic?, wod? nar?d pracowity polewaj? i ucz? mi?kkich zabobon?w. Ludzie puszczy ch?tnie opuszczali targowisko na Tar?ku i szli nazad ku g?rom. Witali las rado?nie, gdy si? z g?ry najwy?szej spadem nag?ym osuwa w zimnej doliny otchlisko niczym chmura gradowa. A gdy po jego b??kitnych przegubach we wn?trzu ciemnym, dla oczu niedosi?g?ym, ob?ok bia?y pi?? si? ku szczytowi wynios?emu, radowa?o si? bezs?ownie serce ich - serce nasze, zaw?dy to samo serce ludzi puszcza?skich.
K?dy? daleko, za Radostow? i Kamieniem, w stronie po?udnia by?o inne targowisko, na wzg?rzach, gdzie gr?dek polskiego krula ludnie wojenni zbudowali. Tam to, w podgrodziu, go?cie r obcej strony, kupcy przebiegli, mieli na sprzeda? za sk?ry kunic bro? nieczyst? i zmy?lne naczynia z ?elaza. Z tego? gr?dka, na Kielcach wzniesionego, wyszed? w?gierski ksi??? Emcryk i poni?s? w r?ku ?wi?ty krzy? na Lysiec, gdzie ju? kr?l polski imieniem Mieczys?aw a mo?e Boles?aw, przezwiskiem Chrobry a mo?e Krzywousty - zbudowa? by? ko?ci?? niewysoki, gruby, sztuk? dawn? greck? z kamienia postawiony. Ten?e kr?l sprowadzi? dwunastu braci benedyktyn?w, pochodzeniem i j?zykiem W?och?w, z g?ry Kassynu, i w klasztorne na ?yscu osadzil. D?ugo szed? korzcnist? i piaszczyst? drog? ksi??? w?gierski Emeryk w towarzystwie biskupa krakowskiego Lamberta, nios?c ze czci? pi?? u?amk?w Krzy?a ?wi?tego wprawionych w z?oty krzy? o pi?ciu ramionach. Srogi lud le?ny nic wa?y? si? napastowa? tych bezbronnych p?tnik?w. Ci??y?a ju? nad jego samowol? mocna r?ka kr?lewska, a ?lady w?adzy tej zosta?y w nazwach g?r: - g?ra Kr?lewska, g?ra Ksi???ca. Dopiero teraz, po o?miu wiekach, pod?o?? zb?j?w wr?ci?a do swej samowoli. Ody kule wojny zburzy?y wie?? ko?cio?a na ?wi?tym Krzy?u, r?ka z?odzieja wy?ama?a ?wi?te schronienie i zdar?a z?ote blachy ze szcz?tk?w Krzy?a, a samo ?wi?te drzewo cisn??a k?dy? mi?dzy brud ziemi.
Nadszed? by? czas, i? ksi??? panuj?cy w Krakowie darowa? ?a?cuch g?r i b?amy las?w krakowskiej biskupiej stolicy. Kasztelanie pobrze?ne w Kielcach i Tar?ku sta?y si? ostojami i siedzibami w?adzy nowych pan?w tego przestworu. Powsta? w Tar?ku - z czasem Tarczkiem przezwanym - dworzec my?liwski biskupi. Tam w?adcy, kt?rzy niejednokrotnie spychali z tronu kr?l?w, za?ywali puszcza?skich wywczas?w. Z gminu nieraz wyro?li, a dzi?ki cnotom, wiedzy, og?adzie, przebieg?o?ci i znawstwu rzeczy ziemskich, w auzo?skich podpatrzonemu krajach, na tak wynios?e podniesieni siedlisko, stali si? dobroczy?cami le?nej ziemi. Tworzyli nowe miasta, jak Kielce i Bodzentyn - w?r?d dziczy nietrzebionej d?wigali podniebne kolegiaty, wznosili zamki, wzorem w?oskim zdobione - jakoby wst?gi wysnuwali z pot??nych d?oni mury obronne - nape?niali miasta rzeszami sztukmistrz?w. Z g?rnego i ?rodkowego Ponidzia sprowadzali osadnik?w z siekier? i soch? do trzebienia i karczowania skraj?w lasu w pobli?u grodu kieleckiego. Dawali wol? ludowi rolnemu w Woli Kopcowej, Radlinie, G?rnie, Leszczynach, Woli Jachowej, Napie?kowie. Trzon wy?szy d?ugo jeszcze trwa? po staremu. Kiedy? dopiero rolnicy podejd? bli?ej, wyr?bi? polany, gdzie biel? si? Bieliny, ci?gn? si? Por?bki i wgryz? si? w sam? ?ysic? i Krajno, wisz?ce na sk?onie wysokim.
Jak niegdy? niezwyci??eni kr?lowie i pot??ni krakowscy ksi???ta, tak p??niej polowali tutaj rycerscy biskupi - Lambert, Gedko, Prandota, Bodzanta, Florian Jelitczyk z Mokrzka, Pawe? z Przemankowa, Zbigniew z Ole?nicy, Gamrat, Zadzik i inni. Otoczeni zdrowym, wynios?ym, zahartowanym w srogim klimacie, pot??nym fizycznie, dzielnym i walecznym narodem g?rskim, gminem szczwacz?w, przebieg?ych i czujnych ?lakownik?w zwierza, chytrych, jakoby cuchem psim obdarzonych k?usownik?w, w?r?d chart?w, ogar?w, kundl?w na dziki, jamnik?w na lisy i borsuki oraz wszelakiej innej psiarni, roznosz?cej po szczytach i dolinach echa wrzaskliwe - przebiegali puszcz? odziani w pancerz, z oszczepem i ?ukiem w d?oni. Walczyli pier? w pier? z w?ochatym nied?wiedziem, rozjuszonym wilkiem i srogim ody?cem, kt?ry, ciapi?c gro?nie w stanowisku, szarpa? kielcami psy i martwe miota? na strony.
Tam to spoczywa? onego dnia, jak g?osi?a jedna z powie?ci, pot??ny Bodzanta na pochy?o?ci matki-g?ry. Mi?kki nasuwie?, szat? tkan?, wzorzyst? mia? powierzch napier?nych blach.
Zsiad? z konia, run?? na ziemi?. Skinieniem d?oni odegna? zgraj? pochlebc?w, weso?k?w, b?azn?w i wszelakich s?u?alc?w. Precz kaza? zabra? psy na smycze. Z r?koma za?o?onymi pod g?ow?, z nogami w sk?rzniach po pachwiny rozwalonymi szeroko, z oczyma zatopionymi w niebie, gdzie bia?e chmurki sun??y ponad przyp?aszczonymi g?owicami, le?a? na wznak. S?ucha?, jak jedle niezmierne pie?? mu wywodz? jedyn?, kt?rej s?ucha? warto, albowiem nigdy nie wygasa i na sile nie traci - pie?? o przepot?dze i zuchwa?ych ??dzach m?odo?ci, i o zgni?ej rozpaczy staro?ci - o pasjach i furiach ducha rozszala?ego. Wo?a?y go ku modlitwie lec?cej w niebo, gdy? przesmutnym wzdychaniem swoim trwog? poznania wszechrzeczy rzuca?y w jego sumienie. Wspomina?y mu lata minione - odp?ynione, kt?rych nie wr?ci nikt, nigdy. Wspomina?y mu tajnice grzech?w, w kt?rych by? skowany jako k?odnik w ciemnicy. Nikt o nich nie wiedzia? nic, jeno te drzewa. Pobudza?y go, pon?ca?y i powabia?y ku czemu?ci inszemu, nieznanemu. Przyciska? do serca swego pienie ich biskup Bodzanta poprzysi?gaj?c je najmocniejszym zakl?ciem, a?eby jeszcze ?piewa?y...
W ten to le?ny kraj, jeszcze bezludny i nie zabudowany, dziedzin? biskupich ?ow?w, gdzie synowie boru snuli si? na wz?r zwierz?t, tropi?c i zabijaj?c zwierz?ta oraz ?mia?k?w, kt?rzy by z jakimkolwiek towarem o?mielili si? ci?gn?? korzenistym, piaszczystym i mokrym szlakiem z podgrodzia w Kielcach ku podgrodziu Bodzentyna - przybyli jednak nieustraszeni ludzie i mi?dzy ?wi?tokrzyskimi zb?jcami w?a?nie obok starej drogi na dobre zasiedli. Byli to anachoreci, benedykty?scy eremici. Pobudowali sobie ma?e domki z pni?w jod?owych, kt?re wicher z ziemi wyrwa? i na traw? obali?. Wyszukiwali miejsca przy wodzie - ten ci przy ?r?dle burzliwym i kipi?cym wieczy?cie, tamten przy strumieniu, co migoce w s?o?cu, mieni si?, po?yskuje i b?yszczy, a trzeci jeszcze ni?ej, nad potokiem zaro?ni?tym tarnin?, kalinami i g?szczem le?nych malin, gdzie srokosze kuj? swe dzwonne pie?ni, a zatajona k?dy? kuku?ka zabawia si? w chowanego.
Domki ich do dnia dzisiejszego przetrwa?y, zamienione na przydro?ne kapliczki, gdy eremit?w nie sta?o, pami?? o nich wygas?a i gdy ju? nikt nie wie, nie pami?ta, nie rozumie, czemu to tutaj w?a?nie stoj? te puste chatki bo?e. Owocze?ni przybysze nie l?kali si? niczyje j napa?ci, gdy? nie posiadali nic zgo?a, co by si? da?o zrabowa?. Pustelnicy ci prowadzili ?ycie ostre wstrzymuj?c si? po lat kilka, w najwi?ksze nawet ?wi?ta, od pokarm?w mi?snych, nie?atwo przyjmuj?c, i to czasem tylko -ja?mu?n?. S?u?yli ludziom ci?gn?cym tymi stronami poprzez Kamie? Krai?ski czy brzegiem rzeki - za przewodnik?w i udzielali noclegu zb??kanym we wielkich lasach. Pierwsi te? pewnie rozmawiali z my?liwcami i osadnikami o tajemnicy bytu i ?mierci.
Gdy pierwszy anachoreta, pono W?och rodem, przyby? w t? puszcz? ciemnozielon?, szum jedlany wspomina? mu pewnie niebo po?udnia, widok Kampanii neapolita?skiej, b??kitne wyspy w b??kitnym morzu, widzialne jako skupienia mg?y z g?ry Cassino - albo zachylenie ziemskie najwdzi?czniejsze na ziemi, gdzie morze w l?d si? wlewa obok Santa Margherita Ligure - ul mnich?w. Wspomina? mu srebrzysto?? drzewa oliwy, co sp?ywa ku szkar?atom r?? w dole, r??, co wydaj? ze siebie Santa Rosa Mystica - ku drzewom czere?ni i migda?u, r??owiej?cym i bielej?cym za dni marcowych. Pos?pnica i ?al ogarnia?y dusz? cz?owieka z tamtych kwietnych i wonnych krain, a dziki urok lasu p??nocy obcy mu by? i wrogi. Lecz si?a ducha i niez?omna wola kaza?a w umartwieniu i modlitwie szuka? lekarstwa na pos?pnic? i ?al. Nad jego chat? ciemnozielona puszcza szata?ski zawodzi?a ?wist-po?wist i wyp?dza?a go stela. Tote?, gdy nie by?o ju? dla? powrotu, ucieka? w g?r?, wy?ej, coraz wy?ej, ponad ??dze cielesne, ponad natur? ludzk?, ponad natur? anielsk?., do wyci?gni?tych obj?? Cz?owieka-Boga.
By? mo?e, i? jeden z tych to anachoret?w, co polskiej by? krwi i mowy, a szed? z rodu ludzi dostojnych, m?wi? do zgromadzenia ludzkiego zrozumia?ym polskim j?zykiem owo kazanie o ?wi?tej Katarzynie, kt?re jest najdawniejszym zabytkiem pisanym tej starej mowy. Istnia?-li ju? wtedy ko?cio?ek ku czci tej ?wi?tej wzniesiony mi?dzy eremami? Darowany najprz?d zakonowi bernardyn?w, a p??niej zakonowi si?str bernardynek - przetrwa? stulecia. Siostry zakonne nauczy?y lud okolicznych wsi czyta? i pisa?, rob?t r?cznych i rzemios?. Zasadzi?y za klasztorem swym ogr?d ozdobny, gdzie lilie najcudniejsze na ziemi zakwitaj? w czerwcowe niedziele, a?eby zdobi? o?tarz wielkiej m?czennicy Katarzyny - i gdzie wychyla?y si? ponad mur wysoki kwitn?ce drzewa jab?oni. Potok w ?o?ysko uj?ty ze szmerem przelewa? swe wody wskro? ogrodu, a wielki, ciemny las trzyma? w swym ?onie ten rozkwit?y wirydarz.
Lecz stare b?stwa domowe, le?ne i polne nie pomar?y. Strzygi i zmory, kostusie i morzyska siedz? u prog?w, w w?g?ach i na poddaszach. Z?y hasa drogami, czatuje na krzy?owych i wa??sa si? woko?o domostw. M?r w z?e czasy wlecze si? kolejami dr?g, cho? mu je zagradzaj? osinowe krzy?e. Wiara nie do wytrzebienia, g?ucha, ciemnonocna, le?na, swoja, skrycie ci?gnie si? wsiami, koleinami, co teraz wdar?y si? a? pod szczyt Radostowej i na sam? prze??cz Kamienia, co rozsiad?y si?, jak Klon?w lub Psary, na wyr?banych polanach boru. Grasuj? wci?? jeszcze czarownice, cioty i widmy, lataj? na szczyt ?ysicy po tajemnicze zio?a, rzucaj? urok i sprowadzaj? nieszcz??cie. Odczyniaj? wszelkie choroby i uroki nieomylni, rodowici wr??e, lecz?c starymi sposoby - zamawianiem wed?ug formu? dawnych, niezrozumia?ych, na podstawie splot?w w?os?w, kawa?k?w odzie?y z wisielca, wide?ek nietoperza, mchu z krzy?a na rozstajnej drodze, wody wrz?cej, w?gli lub chleba.
Przyros?y czary nowe. Gdy stary zakonnik, kapelan u ?wi?tej Katarzyny, w czasie podniesienia d?wiga? na wysoko?? oczu ci??k? z?ot? monstrancj? i w?r?d b??kitnych dym?w kadzid?a patrza? w ci?b? ciasno w ko?cio?ku st?oczon? - chowali si? jeden za drugiego i kryli twarze w d?oniach starzy "ch?opcy" ?wi?tokrzyskich wiosek, co ta na sumieniu mieli przecie niejedno.
M?wili bowiem szeptem najstarsi, ?e wtedy stary brat Kazimierz przez Przenaj?wi?tszy Sakrament widzi ka?d? zbrodni? ludzk? jak na d?oni. Strach wielkooki szed? mi?dzy ch?opy.
A kt?? ciebie wypowie, co moc twoj? uprzytomni, pie?ni-pot?go: "?wi?ty Bo?e, ?wi?ty Mocny, ?wi?ty a Nie?miertelny -zmi?uj si? nad nami!" - gdy j? ze siebie wyrzucali t?umem, gromad?, wsiami, wt?oczonymi w odwieczny, grubomury, niski, ma?y ko?ci?? ?wi?tej Katarzyny! Prosili si? po ch?opsku, nisko, u kolan Boga - "Od powietrza, g?odu, ognia i wojny -zachowa j nas, Panie! - My grzeszni Ciebie Boga prosimy..."
Nie wyprosili si? od wojny! Przysz?a sroga i straszna. Sro?sza i czterykro? d?u?sza ni? samo Powstanie. Jakoby gradowa burza przelatywa?a z ko?atem i ?oskotem ponad g?rami wysokimi i nad nisko?ci? cha?up.
Przychodzi?y z siekierami pod?e Austriaki, ?eby ci?? g?uche lasy, kt?rych nawet bury Moskal nie wa?y? si? tyka?. Lecz obroni?a si? dzika strona swymi wyrwami, kamienisto?ci? dr?g, w?wozikami g?rskimi z pieca na ?eb, po kt?rych nawa?nica swego czasu wody puszcza. Nie dosi?g?y ?ysicy!
Przysz?a znowu na swe miejsce Polska. Nie zamienili Moskale klasztoru ?wi?tej Katarzyny na koszary konnicy, jak to by?o w ich planie, i nie przy?o?y? Austriak siekiery do korzenia las?w. Stoi oto wci?? dom bo?y. Wida? ze wszech stron bia?? jego wie?? w dolinie fio?kowej od las?w, co z dala i z bliska ci?gn? ku niemu wielkimi pasmami. Jest jakoby zwornikiem, w jedno?? ujmuj?cym wielorakie pustkowie. Oko przybiega z obszar?w i spoczywa na jego bia?ym kszta?cie, a wyrze?biony w ?renicy - zachowuje w sercu na zawsze.
?yj wiecznie, ?wi?tnico, ogrodzie lilii, serce las?w! Przemin??y nad tob? czasy z?e, zlane ludzk? krwi?. Ci?gn? inne, inne. Lecz kt?? mo?e wiedzie?, czy z plemienia ludzi, gdzie wszystko jest zmienne i niewiadome, nie wyjd? znowu drwale z siekiera-mi, a?eby ?ci?? do korzenia macierz jod?ow? na podstawie nowego prawa, w interesie jakiego? handlu lub czyjego? niezb?dnego zysku. Jakie b?d? bytoby prawo, czyjekolwiek by by?o, do tych przysz?ych barbarzy?c?w poprzez wszystkie czasy wo?am z krzykiem: - nie pozwalam! Puszcza kr?lewska, ksi???ca, biskupia, ?wi?tokrzyska, ch?opska ma zosta? na wieki wiek?w, jako las nietykalny, siedlisko bo?yszcz starych, po kt?rym ?wi?ty jele? chodzi- jako ucieczka anachoret?w, wielki oddech ziemi i ?ywa pie?? wieczno?ci.
Puszcza jest niczyja - nie moja ani twoja, ani nasza, jeno bo?a, ?wi?ta!