Potocki J. R?KOPIS ZNALEZIONY W SARAGOSSIE (04)

HISTORIA TRIVULCJA Z RAWENNY
By? raz przed laty we w?oskim mie?cie, zwanym Rawenn?, m?odzieniec imieniem Trivulcjo, przystojny, bogaty, ale przy tym nadzwyczaj zarozumia?y. Dziewcz?ta rawe?skie wygl?da?y oknami, aby go ujrze? przechodz?cego, ale ?adna nie mog?a sprawi? na nim wra?enia. Je?eli za? przypadkiem kt?ra przypad?a mu do smaku, milcza? z obawy, ?e swym uczuciem uczyni jej zbyt wielki zaszczyt. Nareszcie wdzi?ki m?odej Niny dei Gieraci skruszy?y jego pych? i Trivulcjo o?wiadczy? jej swoj? mi?o??. Nina na to odpowiedzia?a, ?e wielce j? tym zaszczyca, ale ?e od dzieci?stwa kocha swego kuzyna, Tebalda dei Gieraci, i ?e zapewne do ?mierci kocha? go nie przestanie. Na t? niespodziewan? odpowied? Trivulcjo wyszed?, daj?c oznaki najzapalczywszej w?ciek?o?ci.
W tydzie? potem, a by?o to w?a?nie w niedziel?, gdy wszyscy mieszka?cy Rawenny d??yli do katedry ?wi?tego Piotra, Trivulcjo rozpozna? w?r?d t?umu Nin?, wspart? na ramieniu krewnego. Zawin?? si? w p?aszcz i pospieszy? za nimi.
W ko?ciele, gdzie nie wolno by?o twarzy p?aszczem zakrywa?, kochankowie mogli byli ?atwo spostrzec, ?e Trivulcjo ich ?ciga, ale tak dalece zaj?ci byli mi?o?ci?, ?e nawet nie uwa?ali na msz?, co, prawd? m?wi?c, wielkim jest grzechem.
Tymczasem Trivulcjo usiad? za nimi w ?awce, s?ucha? ich rozmowy i podnieca? w sobie zawzi?to??. Natenczas ksi?dz wst?pi? na ambon? i rzek?:
- Mili bracia, og?aszam wam zapowiedzi Tebalda i Niny dei Gieraci. Czy kto z was ma co przeciw temu ma??e?stwu?
- Ja si? sprzeciwiam! - krzykn?? Trivulcjo i w tej chwili zada? obojgu kochankom kilkana?cie cios?w sztyletem.
Chciano go przytrzyma?, ale znowu wzi?? si? do sztyletu, wymkn?? si? z ko?cio?a, nast?pnie z miasta i uciek? do Wenecji.
Trivulcjo by? pyszny i zepsuty przez los, ale dusz? mia? tkliw?; zgryzoty sumienia zem?ci?y si? za nieszcz??liwe ofiary. Tu?a? si? od miasta do miasta i p?dzi? ?ycie w rozpaczy. Po kilku latach krewni jego za?agodzili ca?? spraw? i powr?ci? do Rawenny; ale nie by? to ju? ten sam m?odzieniec, promieniej?cy szcz??ciem i dumny ze swojej urody. Zmieni? si? tak dalece, ?e w?asna mamka nie mog?a go pozna?.
Zaraz pierwszego dnia po przybyciu Trivulcjo zapyta? o gr?b Niny. Powiedziano mu, ?e razem z kochankiem zosta?a pochowana w ko?ciele ?wi?tego Piotra, tu? obok miejsca, gdzie ich zamordowano. Trivulcjo poszed? dr??cy do ko?cio?a, upad? na gr?b i obla? go rzewnymi ?zami. Pomimo tej bole?ci, jakiej nieszcz??liwy zab?jca dozna? w tej chwili, ?zy przecie? ul?y?y mu na sercu; da? wi?c swoj? kies? zakrystianowi i otrzyma? pozwolenie wchodzenia do ko?cio?a, kiedy mu si? tylko spodoba. Odt?d przychodzi? ka?dego wieczora i zakrystian tak si? do niego przyzwyczai?, ?e nie zwraca? na? najmniejszej uwagi.
Pewnego wieczoru Trivulcjo, przep?dziwszy poprzedni? noc bezsenn?, zasn?? na grobie, a gdy si? obudzi?, znalaz? ko?ci?? ju? zamkni?ty; postanowi? wi?c ?mia?o przep?dzi? noc w miejscu, kt?re tak zgadza?o si? z jego g??bokim smutkiem. S?ucha?, jak godziny bi?y jedna za drug?, i ?a?owa? tylko, ?e ka?dy ostatni d?wi?k nie jest ostatni? chwil? jego ?ycia.
Nareszcie p??noc uderzy?a. Otwar?y si? drzwi do zakrystii i Trivulcjo ujrza? zakrystiana, wchodz?cego z latarni? w jednej, z miot?? za? w drugiej r?ce. Nie by? to jednak zwyczajny zakrystian, ale ko?ciotrup; mia? wprawdzie nieco sk?ry na twarzy i co? na kszta?t zapad?ych oczu, ale okrywaj?ca go kom?a pokazywa?a wyra?nie, ?e na ko?ciach zupe?nie nie by?o cia?a.
Okropny zakrystian postawi? latarni? na wielkim o?tarzu i pozapala? ?wiece jak do nieszpor?w; nast?pnie zacz?? zamiata? ko?ci?? i okurza? ?awki, przeszed? nawet kilka razy obok Trivulcja, ale nie zdawa? si? go spostrzega?. Nareszcie zbli?y? si? do drzwi zakrystii i j?? dzwoni? w sygnaturk?; na ten d?wi?k podnios?y si? grobowce, wyszli umarli, owini?ci w ca?uny, i na pos?pn? nut? zawiedli litanie.
Gdy tak przez jaki? czas ju? wy?piewywali, jeden z umar?ych, odziany w kom?? i stu??, wst?pi? na ambon? i rzek?:
- Mili bracia, og?aszam wam zapowiedzi Tebalda i Niny dei Gieraci. Przekl?ty Trivulcjo, czy masz co przeciw temu?
Tu ojciec m?j przerwa? teologowi i zwracaj?c si? do mnie, rzek?:
- Synu m?j, Alfonsie, czy zl?k?by? si?, gdyby? by? na miejscu Trivulcja?
- Drogi ojcze - odpowiedzia?em - s?dz?, ?e zl?k?bym si? nies?ychanie.
Na te s?owa ojciec m?j porwa? si? uniesiony szalonym gniewem, poskoczy? do szpady i chcia? mnie ni? przybi? do ?ciany.
Obecni rzucili si? mi?dzy nas i jako? zdo?ali go uspokoi?. Gdy usiad? na swoim miejscu, spojrza? na mnie straszliwie i rzek?:
- Synu niegodny ojca, nikczemno?? twoja ha?b? okrywa pod pewnym wzgl?dem pu?k gwardii wallo?skiej, w kt?rym ci? chcia?em umie?ci?.
Po tych gorzkich wym?wkach, przy kt?rych my?la?em, ?e umr? ze wstydu, nast?pi?o g??bokie milczenie. Garcias pierwszy je przerwa? i zwracaj?c si? do mego ojca, rzek?:
- Czy nie lepiej by?oby, ja?nie wielmo?ny panie, aby zamiast tego wszystkiego mo?na by?o przekona? syna Waszej Mi?o?ci, ?e nie ma na ?wiecie ani widm, ani upior?w, ani umar?ych, kt?rzy ?piewaj? litanie. Tym sposobem bez w?tpienia nie dr?a?by na ich wspomnienie.
- Senor Hierro - odpowiedzia? cierpko m?j ojciec - zapominasz wa?pan, ?e wczoraj mia?em zaszczyt pokazywa? mu histori? o duchach napisan? w?asn? r?k? mego pradziada.
- Ja bynajmniej - odpar? Garcias - nie zadaj? fa?szu pradziadowi ja?nie wielmo?nego pana.
- Jak to rozumiesz - rzek? ojciec - "bynajmniej nie zadaj? fa?szu"? Czy wiesz, ?e to wyra?enie przypuszcza mo?no?? zadania fa?szu memu pradziadowi przez wa?pana?
- Ja?nie wielmo?ny panie - m?wi? dalej Garcias - wiem, ?e jestem zbyt ma?oznacz?c? osob?, aby ja?nie wielmo?ny pradziad Waszej Mi?o?ci mia? wymaga? po mnie jakiegokolwiek zado??uczynienia.
Wtedy m?j ojciec, przybrawszy jeszcze straszliwsz? postaw?, zawo?a?:
- Hierro! niech ci? B?g broni od usprawiedliwie?, gdy? te przypuszczaj? mo?no?? obrazy.
- W takim razie - rzek? Garcias - pozostaje mi tylko z pokor? podda? si? karze, jak? Wasza Mi?o?? w imieniu swego pradziada raczy mi wymierzy?. ?miem tylko b?aga?, aby dla ochrony godno?ci mego zawodu kara ta zosta?a mi wyznaczona przez naszego spowiednika; tym sposobem b?d? m?g? j? uwa?a? za pokut? ko?cieln?.
- To nie jest z?a my?l - rzek? m?j ojciec, znacznie uspokojony. - Pami?tam, ?em kiedy? napisa? ma?y traktat o zado??uczynieniach, w razie gdyby pojedynek nie m?g? mie? miejsca; musz? si? nad tym g??biej zastanowi?.
Ojciec zdawa? si? z pocz?tku g??boko rozmy?la? nad tym przedmiotem, ale przechodz?c z jednych uwag do drugich, zasn?? nareszcie w swoim fotelu. Matka moja i teolog od dawna ju? spali i Garcias niebawem poszed? za ich przyk?adem. Natenczas ja odszed?em do mego pokoju i tak min?? pierwszy dzie? po moim powrocie do rodzicielskiego domu.
Nazajutrz z rana fechtowa?em si? z Garciasem, nast?pnie poszed?em na polowanie, po wieczerzy za?, gdy wszyscy zasiedli ko?o komina, ojciec znowu pos?a? teologa po wielk? ksi?g?. Wielebny przyni?s? j?, otworzy? na chybi? trafi? i zacz?? czyta?, co nast?puje:
HISTORIA LANDOLFA Z FERRARY
W mie?cie w?oskim, zwanym Ferrar?, ?y? raz pewien m?odzieniec imieniem Landolfo. By? to rozpustnik bez czci i wiary, kt?ry zgroz? przejmowa? wszystkich pobo?nych mieszka?c?w. Niegodziwiec ten przebywa? najch?tniej w towarzystwie wszetecznych kobiet; zna? je wszystkie, ?adna jednak nie podoba?a mu si? tak, jak Bianka de Rossi, poniewa? wszystkie inne przewy?sza?a w rozwi?z?o?ci.
Bianka nie tylko by?a rozpustna, chciwa z?ota i zepsuta w g??bi serca, ale nadto wymaga?a zawsze, aby jej kochankowie zni?ali si? do niej ha?bi?cymi post?pkami. Pewnego dnia za??da?a od Landolfa. aby zaprowadzi? j? na wieczerz? do swej matki i siostry. Landolfo natychmiast poszed? do matki i o?wiadczy? Jej ten zamiar, jak gdyby nic w tym nie widzia? nieprzyzwoitego. Biedna matka zala?a si? ?zami i zaklina?a syna, aby mia? wzgl?d na dobr? s?aw? siostry. Landolfo pozosta? g?uchy na te pro?by i przyrzek? tylko dochowa? ile mo?no?ci tajemnicy, po czym poszed? i przyprowadzi? Biank? do domu. Matka i siostra Landolfa przyj??y niegodziw? daleko lepiej, ni? na to zas?ugiwa?a; ale Bianka widz?c ich dobro?, podwoi?a jeszcze zuchwa?o??, zacz??a rozprawia? o nieprzyzwoitych rzeczach i dawa? siostrze swego kochanka nauki, bez jakich ta by?aby si? zupe?nie obesz?a. Nareszcie wyprawi?a obie z pokoju, m?wi?c, ?e chce zosta? z Landolfem sama.
Nazajutrz bezwstydna roznios?a t? histori? po ca?ym mie?cie, tak ?e przez kilka dni o niczym innym nie m?wiono. Niebawem wie?? o tym wypadku dosz?a Odoarda Zampi, brata matki Landolfa. Odoardo wcale nie by? cz?owiekiem bezkarnie puszczaj?cym uraz?, uj?? si? za sw? siostr? i tego samego dnia kaza? zamordowa? niegodziw? Biank?. Gdy Landolfo uda? si? do swej kochanki, znalaz? j? brocz?c? we krwi i nie?yw?. Wkr?tce dowiedzia? si?, ?e to sprawa jego wuja, pobieg? wi?c, chc?c mu si? odp?aci?, ale dzielni towarzysze otaczaj?cy Odoarda naigrawali si? jeszcze z jego bezsilnej z?o?ci.
Landolfo, nie wiedz?c, na kim wywrze? swoj? w?ciek?o??, pobieg? do matki, aby jej naubli?a?. Biedna kobieta w?a?nie siada?a z c?rk? do wieczerzy i widz?c wchodz?cego syna, zapyta?a, czy dzi? Bianka przyjdzie do sto?u.
- Oby mog?a przyj?? - krzykn?? Landolfo - i zaprowadzi? ci? do piek?a razem z twoim bratem i ca?? rodzin? Zampich!
Nieszcz??liwa matka pad?a na kolana wo?aj?c:
- Wielki Bo?e, przebacz mu jego blu?nierstwa!
W tej chwili drzwi otwar?y si? z ?oskotem i ujrzano wchodz?ce straszliwe widmo, pokryte ranami od sztyletu, w kt?rym jednak nie mo?na by?o nie rozpozna? trupa Bianki.
Matka i siostra Landolfa zacz??y si? ?arliwie modli? i B?g udzieli? im ?aski, ?e znios?y ten okropny widok, nie umar?szy ze strachu.
Widmo zbli?y?o si? wolnymi kroki i zasiad?o do stolu, jak gdyby chcia?o wieczerza?. Landolfo z odwag?, jak? samo tylko piek?o mog?o go natchn??, podsun?? mu p??misek. Widmo otworzy?o tak wielk? paszcz?, ?e g?owa zdawa?a mu si? ?upa? na dwoje, i zion??o czerwonym p?omieniem; nast?pnie wyci?gn??o osmolona r?k?, wzi??o kawa?ek, po?kn??o go i wnet us?yszano, jak spada? pod st??. Tym sposobem po?ar?o ca?y p??misek, ale wszystkie kawa?ki upada?y pod st??. Wtedy, zwracaj?c straszliwe oczy na Landolfa, rzek?o:
- Landolfie, skoro u ciebie spo?y?am wieczerz?, noc sp?dz? r?wnie? z tob?. Chod? teraz do ???ka.
Tu m?j ojciec, przerywaj?c spowiednikowi, obr?ci? si? do mnie i rzek?:
- Synu m?j, Alfonsie, czy zl?k?by? si?, gdyby? by? na miejscu Landolfa?
- Kochany ojcze - odpowiedzia?em - zar?czam, ?e wcale bym si? nie zl?k?.
Odpowied? ta ucieszy?a mego ojca; przez ca?y wiecz?r by? wes?? i z rado?ci? na mnie spogl?da?.
Tak przep?dzali?my dni jeden za drugim, z t? r??nic?, ?e w zimie zasiadali?my ko?o komina, w lecie za? na ?awce przypartej do zamkowej bramy. Sze?? lat up?yn??o w tym s?odkim spokoju i gdy teraz je sobie przypominam, zdaje mi si?, ?e ka?dy rok nie trwa? d?u?ej ni? tydzie?.
Gdy sko?czy?em siedemnasty rok ?ycia, ojciec pomy?la? o umieszczeniu mnie w pu?ku gwardii wallo?skiej i w tym celu napisa? do kilku dawnych towarzysz?w, na kt?rych najwi?cej jeszcze liczy?. Ci zacni i szanowni wojskowi po??czyli wsp?lne starania i otrzymali dla mnie patent na kapitana. Ojciec, otrzymawszy t? wiadomo??, tak dalece by? ni? wzruszony, ?e l?kano si? o jego ?ycie; wszelako niebawem przyszed? do siebie i odt?d zajmowa? si? tylko przygotowaniami do mego wyjazdu. Chcia?, abym si? uda? przez morze i wyl?dowawszy w Kadyksie, naprz?d przedstawi? si? don Henrykowi de Sa, wielkorz?dcy prowincji, kt?ry najwi?cej przyczyni? si? do otrzymania dla mnie stopnia.
Gdy pow?z pocztowy zajecha? ju? na podw?rze zamkowe, ojciec zaprowadzi? mnie do swego pokoju i zaryglowawszy drzwi za sob?, rzek?:
- Kochany Alfonsie, pragn? powierzy? ci tajemnic?, kt?r? otrzyma?em od mego ojca, a kt?r? ty przeka?esz kiedy? twemu synowi, gdy go jej godnym os?dzisz.
By?em przekonany, ?e tajemnica tyczy?a si? jakiego? ukrytego skarbu, odpowiedzia?em wi?c, ?e zawsze uwa?a?em z?oto jedynie za ?rodek, kt?ry pozwala przychodzi? z pomoc? nieszcz??liwym.
- Mylisz si?, kochany Alfonsie - odpar? m?j ojciec - nie chodzi tu bynajmniej o z?oto lub srebro. Pragn? nauczy? ci? nieznanego ci dot?d pchni?cia, za kt?rego pomoc?, odparowuj?c cios i markuj?c wypad z boku, z pewno?ci? zawsze wytr?cisz przeciwnikowi bro? z r?ki.
To m?wi?c wzi?? florety, nauczy? mnie owego pchni?cia, da? b?ogos?awie?stwo na drog? i zaprowadzi? do powozu. U?ciska?em moj? matk? i po chwili opu?ci?em zamek rodzicielski.
Uda?em si? l?dem a? do Flesingi, tam wsiad?em na okr?t i wyl?dowa?em w Kadyksie. Don Henryk de Sa zaj?? si? mn?, jak gdybym by? w?asnym jego synem, dopom?g? mi do przyzwoitego oporz?dzenia si? i poleci? dw?ch s?u??cych, z kt?rych jeden zwa? si? Lopez, drugi za? Moskito. Z Kadyksu przyby?em do Sewilli, z Sewilli do Kordowy, nast?pnie do Andujar, sk?d postanowi?em uda? si? drog? przez Sierra Moren?. Na nieszcz??cie, przy ?r?dle Los Alcomoques obaj s?u??cy mnie opu?cili. Pomimo to tego samego dnia dosta?em si? do Venta Quemada, wczoraj za? wieczorem do twojej pustelni.
- Kochany synu - rzek? pustelnik - twoja historia mocno mnie zaj??a i dzi?kuj? ci, ?e? mi j? raczy? opowiedzie?. Widz? teraz po sposobie twego wychowania, ?e boja?? jest dla ciebie zupe?nie nieznanym uczuciem; ale poniewa? przep?dzi?e? noc w Venta Quemada, l?kam si?, czy? tam nie do?wiadczy? nagabywa? dw?ch wisielc?w i ?eby? kiedy? nie uleg? smutnemu losowi op?tanego Paszeko.
- M?j ojcze - odpowiedzia?em - d?ugom si? zastanawia? tej nocy nad przygodami senora Paszeko. Jakkolwiek ma on diab?a w ciele, przecie? jest szlachcicem, nie s?dz? wi?c, aby wszystko, co m?wi, nie by?o najistotniejsz? prawd?. Z drugiej jednak strony, I?igo Velez, nasz spowiednik zamkowy, zar?cza? mi, ?e jakkolwiek dawniej spotykano op?tanych, zw?aszcza w pierwszych wiekach chrze?cija?stwa, atoli dzi? nie ma ju? ich zupe?nie, i jego ?wiadectwo tym wa?niejsze mi si? wydaje, ?e ojciec m?j rozkaza? mi we wzgl?dzie naszej religii ?lepo wierzy? czcigodnemu Velezowi.
- Jak to? - rzek? pustelnik - nie widzia?e? wi?c Okropnej postaci op?tanego, kt?remu diabli wy?upili jedno oko?
- I owszem, m?j ojcze, wszelako senor Paszeko m?g? innym sposobem nabawi? si? tego kalectwa. Wreszcie, co si? tyczy tych rzeczy, zwracam si? zawsze do ludzi, kt?rzy wi?cej umiej? ode mnie. Do?? dla mnie, ?e nie l?kam si? ?adnych widm ani upior?w. Jednak?e je?eli chcesz dla zachowania spokoju duszy mojej da? mi jak? ?wi?t? relikwi?, przyrzekam nosi? j? z wiar? i poszanowaniem.
Pustelnik zdawa? si? u?miecha? z mojej prostoty, po czym rzek?:
- Widz?, m?j synu, ?e masz jeszcze wiar?, ale obawiam si?, czy nadal zdo?asz w niej wytrwa?. Ci Gome-lezowie, od kt?rych wiedziesz tw?j r?d po k?dzieli, s? dopiero od niedawna chrze?cijanami, niekt?rzy z nich nawet, podobno, w g??bi serca wyznaj? islam. W razie gdyby ci ofiarowali niezmierne bogactwa z warunkiem przej?cia na ich wiar?, co by? wtenczas uczyni??
- Nie przyj??bym - odpowiedzia?em - gdy? mniemam, ?e wyparcie si? wiary lub opuszczenie sztandaru - zawsze mo?e tylko okry? ha?b?.
Tu pustelnik znowu zdawa? si? u?miecha? i rzek?:
- Ze smutkiem spostrzegam, ?e cnoty twoje zasadzaj? si? na zbyt wyg?rowanym poczuciu honoru, i uprzedzam ci?, ?e dzi? nie ma ju? tylu pojedynk?w w Madrycie, ile ich bywa?o za czas?w twego ojca. Opr?cz tego cnoty dzi? opieraj? si? na innych, daleko trwalszych zasadach. Ale nie chc? ci? d?u?ej zatrzymywa?, gdy? masz jeszcze d?ug? drog? przed sob?, zanim dostaniesz si? do Venta de Pe?on, czyli Gospody pod Ska??. Ober?ysta mieszka tam pomimo z?odziei, liczy bowiem na opiek? bandy Cygan?w, kt?ra obozuje w okolicy. Pojutrze przyjedziesz do Venta de Cardenas i wtedy b?dziesz ju? za Sierra Moren?. Przy siodle znajdziesz zapasy na drog?.
To m?wi?c pustelnik czule mnie u?ciska?, ale nie da? mi ?adnej relikwii dla zachowania spokoju mej duszy. Nie chcia?em mu przypomina? i dosiad?szy konia opu?ci?em pustelni?.
Przez drog? rozmy?la?em nad szczeg?lniejszymi po-gl?dami pustelnika, nie mog?em bowiem poj??, jakim sposobem cnota mo?e opiera? si? na silniejszej podstawie ni? na poczuciu honoru, kt?ry, jak s?dzi?em, sam obejmuje w sobie wszystkie cnoty.
W?a?nie zastanawia?em si? nad tymi uwagami, gdy nagle jaki? je?dziec ukaza? si? spoza ska?y, stan?? mi w poprzek drogi i rzek?:
- Czy senor nazywasz si? Alfonsem van Worden? Odpowiedzia?em, ?e tak jest.
- W takim razie aresztuj? ci? w imieniu kr?la i przenaj?wi?tszej inkwizycji; racz mi odda? szpad?,
W milczeniu spe?ni?em ??danie, gdy wtem je?dziec gwizdn?? i zewsz?d otoczony zosta?em uzbrojonymi. Rzucili si? na mnie, zwi?zali mi r?ce w ty?. zapu?cili si? manowcami w g?ry i po godzinie drogi ujrza?em przed sob? warowny zamek. Spuszczono most zwodzony i wjechali?my w dziedziniec. Kiedy znale?li?my si? ko?o wie?y zamkowej, przez boczne drzwiczki wepchni?to mnie do lochu, nie troszcz?c si? o rozwi?zanie powroz?w, kt?re mnie kr?powa?y.
Wi?zienie by?o zupe?nie ciemne; poniewa? nie mog?em wyci?gn?? r?k przed siebie, l?ka?em si?, ?e chodz?c m?g?bym uderzy? g?ow? o mur. Dlatego te? usiad?em w miejscu, gdzie mnie pozostawiono, i - jak mo?na ?atwo poj?? - zacz??em rozmy?la? nad przyczynami tak gwa?townego ze mn? post?powania. Od razu pomy?la?em, ?e inkwizycja schwyta?a Emin? i Zibeld? i ?e Murzynki opowiedzia?y wszystko, co si? sta?o w Venta Quemada. W takim wypadku bez w?tpienia zadadz? mi pytania wzgl?dem pi?knych Afrykanek. Mia?em dwie drogi przed sob?: albo zdradzi? moje kuzynki i z?ama? dane im s?owo honoru, lub te? wyprze? si? ich znajomo?ci; utrzymuj?c to drugie zdanie, by?bym zabrn?? w pasmo bezwstydnych k?amstw. Namy?liwszy si? wi?c przez chwil?, postanowi?em zachowa? jak najg??bsze milczenie i na wszelkie zapytania nie odpowiada? ani s?owa.
Raz usun?wszy t? w?tpliwo??, zacz??em marzy? o wypadkach dw?ch dni ubieg?ych. By?em mocno przekonany, ?e mia?em do czynienia z kobietami z krwi i ko?ci, jakie? tajemne uczucie, silniejsze nad wszelkie wyobra?enia o pot?dze z?ych duch?w, utwierdza?o mnie w tym mniemaniu; wszelako oburza?a mnie niegodziwa psota przeniesienia mnie pod szubienic?.
Tak mija?y godziny. G??d zacz?? mi doskwiera?; wiedz?c, ?e w wi?zieniach nie brakuje chleba i dzbank?w z wod?, j??em szuka? nogami, czy nie znajd? jakiego? po?ywienia. W istocie wkr?tce domaca?em si? jakiej? p??kuli, kt?ra rzeczywi?cie okaza?a si? chlebem. Chodzi?o tylko o to. jakim sposobem podnie?? go do ust. Po?o?y?em si? obok chleba i chcia?em go schwyci? z?bami. ale za ka?dym razem wymyka? mi si? dla braku oporu; natenczas przypar?em go do muru i znalaz?szy bochenek rozkrojony przez ?rodek, zdo?a?em go ugry??.
Gdyby nie pomy?lano o rozkrojeniu chleba, nigdy nie uda?oby mi si? go napocz??. Nast?pnie domaca?em si? dzbanka, ale znowu ?adnym sposobem nie mog?em do ust go przychyli?; w istocie, zaledwie odwil?y?em gard?o, wnet ca?a woda wyla?a si? na ziemi?. Czyni?c dalsze poszukiwania, znalaz?em w k?cie gar?? s?omy i po?o?y?em si?. Zwi?zano mi r?ce lak sztucznie, ?e nie doznawa?em ?adnej bole?ci i wkr?tce zasn??em.