Potocki J. R?KOPIS ZNALEZIONY W SARAGOSSIE (14)

Dzie? trzynasty
Naczelnik Cygan?w kaza? mi przynie?? obfite ?niadanie i rzek?:
- Senor kawalerze, zbli?aj? si? nasi nieprzyjaciele, czyli, wyra?niej m?wi?c, stra? celna. S?usznym jest, aby?my im ust?pili pola bitwy. Znajd? tu paki dla nich przygotowane, reszta bowiem jest ju? w bezpiecznym miejscu. Posil si? ?niadaniem, a nast?pnie udamy si? w dalsz? drog?.
Poniewa? na drugiej stronie doliny wida? ju? by?o celnik?w, posili?em si? wi?c czym pr?dzej, a tymczasem ca?y ob?z rusza? naprz?d. B??dzili?my z g?ry na g?r?, zapuszczaj?c si? coraz g??biej w pustkowia Sierra Moreny. Nareszcie zatrzymali?my si? w g??bokiej dolinie, gdzie nas ju? oczekiwano i przygotowano obiad. Po zaspokojeniu g?odu prosi?em naczelnika o dalszy ci?g historii jego ?ycia, na co ten ch?tnie przysta? i tak dalej m?wi?:
DALSZY CI?G HISTORII NACZELNIKA CYGAN?W
Zostawi?e? mnie na pilnym s?uchaniu zadziwiaj?cego opowiadania Giulia Romati. Ot?? wi?c towarzysz nasz tak dalej rozpowiada? swoje przygody:
DALSZY CI?G HISTORII GIULIA ROMATI
Znany charakter Zota sprawi?, ?e zupe?nie zaufa?em jego przyrzeczeniom. Wr?ci?em nies?ychanie zadowolony do mojej gospody i natychmiast pos?a?em po mulnik?w. Wnet kilku ich przysz?o i ?mia?o ofiarowa?o mi swoje us?ugi, rozb?jnicy bowiem tak im, jak i ich zwierz?tom nie wyrz?dzali ?adnej krzywdy. Wybra?em spomi?dzy nich cz?owieka, kt?ry mia? powszechnie dobr? s?aw?. Naj??em jednego mu?a dla siebie, drugiego dla mego s?u??cego i dwa inne pod juki. Sam mulnik mia? tak?e swego mu?a i dw?ch pieszych pomocnik?w.
Nazajutrz o ?wicie wyruszy?em w drog? i zaledwie oddali?em si? o mil? od miasta, gdy ujrza?em ma?e oddzia?y Zota, kt?re zdawa?y si? pilnowa? mnie z daleka i zmienia?y w miar? naszego posuwania si? naprz?d. Tym sposobem, pojmujecie, nie mia?em si? czego obawia?.
Podr?? wiod?a mi si? wybornie, a zdrowie z ka?dym dniem polepsza?o. Ju? by?em tylko o dwa dni od Neapolu. gdy nagle przysz?a mi my?l. aby zboczy? z drogi i zwiedzi? Salerno Ciekawo?? ta ?atwo dawa?a si? usprawiedliwi?, wiele bowiem zajmowa?em si? histori? odrodzenia sztuk, kt?rego kolebk? by?a we W?oszech szko?a salernita?ska. Wreszcie sam nie wiem. jaki fatalizm ci?gn?? mnie do przedsi?wzi?cia tej nieszcz?snej podr??y.
Zjecha?em z g??wnego go?ci?ca w Monte Brugio i wzi?wszy przewodnika z pobliskiej wioski, zapu?ci?em si? w okolic? najdziksz?, jak? tylko mo?na sobie wyobrazi?. O po?udniu przybyli?my do rozwalonej rudery, kt?r? m?j przewodnik nazywa? gospod?, ale nie pozna?em tego bynajmniej po przyj?ciu, jakiego dozna?em od gospodarza. W istocie, biedak ten, zamiast ofiarowa? mi jaki posi?ek, b?aga? mnie, abym mu udzieli? nieco z moich zapas?w. Na szcz??cie mia?em ze sob? mi?so na zimno, podzieli?em si? wi?c z nim. z moim przewodnikiem i s?u??cym, mulnicy bowiem zostali w Monte Brugio.
W dwie godziny potem opu?ci?em to n?dzne schronienie i wkr?tce spostrzeg?em obszerny zamek, po?o?ony na szczycie g?ry. Zapyta?em mego przewodnika. jak si? to miejsce nazywa i czy jest zamieszka?e. Odpowiedzia? mi, ?e w okolicy nazywano je zwykle lo monte albo te? lo castello, ?e zamek jest zupe?nie zrujnowany i nie zamieszkany, ale ?e wewn?trz zbudowano kaplic? z kilku celami, gdzie franciszkanie z Salemo utrzymuj? pi?ciu czy sze?ciu zakonnik?w; przy tym doda? z wielk? prostot?:
- Dziwne historie rozpowiadaj? o tym zamku, ale ja ?adnej nie umiem na pami??, gdy? jak tylko kto zacznie o tym m?wi?, natychmiast uciekam z kuchni i id? do mojej bratowej, Pepy, gdzie zwykle zastaj? jednego z ojc?w franciszkan?w, kt?ry mi daje sw?j szkaplerz do poca?owania.
Pyta?em go dalej, czy b?dziemy przeje?d?ali ko?o zamku. Odpowiedzia? mi, ?e droga biegnie zboczem. w po?owie wysoko?ci g?ry, na kt?rej wznosi si? zamek.
?r?d tego niebo pokry?o si? chmurami i nad wieczorem zarycza?a straszliwa burza. Jak na nieszcz??cie znajdowali?my si? na pochy?o?ci g?ry. gdzie nie by?o ?adnego schronienia. Przewodnik oznajmi? nam. ?e w pobli?u znajduje si? obszerna jaskinia, do kt?rej jednak droga jest nader przykra. Postanowi?em korzysta? z jego rady. ale zaledwie zjechali?my mi?dzy ska?y, gdy? obok nas uderzy? piorun. Mu? m?j upad?, ja za? stoczy?em si? z wysoko?ci kilku s??ni; cudownym trafem zaczepi?em si? o drzewo i czuj?c, ?e jestem ocalony, zacz??em wo?a? na moich towarzysz?w, ale ?aden mi nie odpowiedzia?.
B?yskawice z tak? szybko?ci? nast?powa?y po sobie, ?e przy ich ?wietle zdo?a?em rozpozna? otaczaj?ce mnie przedmioty i stan?? na bezpiecznym miejscu. Post?powa?em naprz?d, chwytaj?c si? za drzewa i tym sposobem dosta?em si? do ma?ej jaskini, kt?ra jednak nie dotyka?a ?adnej ?cie?ki, nie mog?a wi?c by? t?, o kt?rej mi przewodnik wspomina?. Ulewa, wicher, grzmoty i pioruny zwi?kszy?y si? w dw?jnas?b. Dr?a?em ca?y w przemoczonej odzie?y i przez kilka godzin musia?em zostawa? w tym niezno?nym po?o?eniu. Nagle zda?o mi si?. ?e widz? pochodnie, migaj?ce na dnie w?wozu, i s?ysz? jakie? g?osy. S?dzi?em, ?e to moi ludzie, j??em ich przywo?ywa? i wkr?tce us?ysza?em krzyki w odpowiedzi.
Niebawem spostrzeg?em m?odego cz?owieka przyzwoitej postaci z kilku s?u??cymi, z kt?rych jedni nie?li pochodnie, drudzy za? zawini?tka z odzie??. M?odzieniec uk?oni? mi si? z g??bokim uszanowaniem i rzek?;
- Signor Romati, nale?ymy do ksi??niczki Monte Salerno. Przewodnik, kt?rego wzi??e? w Monte Brugio, doni?s? nam, ?e zab??ka?e? si? w tych g?rach, przychodzimy wi?c po ciebie z rozkazu ksi??niczki. Racz przywdzia? to odzienie i p?j?? z nami do zamku.
- Jak to - odpowiedzia?em - chcecie mnie zaprowadzi? do tego opuszczonego zamku po?o?onego na szczycie g?ry?
- Bynajmniej - odpar? m?odzieniec - ujrzysz przepyszny pa?ac, od kt?rego zaledwie o dwie?cie krok?w jeste?my oddaleni.
My?la?em, ?e w istocie jaka? neapolita?ska ksi??niczka ma sw?j pa?ac w tych okolicach, ubra?em si? wi?c i po?pieszy?em za moim m?odym przewodnikiem. Wkr?tce znalaz?em si? przed przysionkiem z czarnego marmuru, poniewa? jednak pochodnie nie o?wieca?y reszty budynku, nie mog?em dostatecznie o nim s?dzi?. M?odzieniec opu?ci? mnie na dole schod?w, wszed?em wi?c sam na g?r? i na pierwszym zakr?cie spostrzeg?em kobiet? niezwyk?ej pi?kno?ci, kt?ra mi rzek?a:
- Panie Romati, ksi??niczka Monte Salemo poleci?a mi pokaza? ci wszystkie pi?kno?ci swej siedziby.
Odpowiedzia?em, ?e s?dz?c o ksi??niczce po jej orszaku niewie?cim, musi ona przewy?sza? wszelkie wyobra?enie, jakie mo?na sobie o niej uczyni?.
W istocie, przewodniczka moja by?a tak doskona?ej pi?kno?ci i tak wspania?ej postaci, ?e zaraz z pocz?tku pomy?la?em, ?e kto wie, czy to nie jest sama ksi??niczka. Zauwa?y?em tak?e, ?e nosi na sobie ubi?r, jaki spostrzegamy na portretach z przesz?ego wieku; s?dzi?em jednak, ?e to str?j dam neapolita?skich, kt?re wznowi?y t? starodawn? mod?.
Weszli?my naprz?d do komnaty, gdzie wszystko by?o z lanego srebra. Posadzka sk?ada?a si? ze srebrnych kwadrat?w, jednych polerowanych, innych matowych. Obicia ?cian, tak?e z lanego srebra, imitowa?y adamaszek: t?o mia?y polerowane, a dese? matowy. Plafon przypomina? rze?bione sufity starych zamk?w. Lamperie, brzegi obi? ?ciennych, ?wieczniki, ramy i skrzyd?a drzwi zadziwia?y wyko?czeniem d?uta snycerskiego.
- Panie Romati - rzek?a mniemana dama dworu - zbyt d?ugo zatrzymujesz si? nad tymi drobnostkami. Jest to tylko przedpok?j przeznaczony dla pieszej s?u?by ksi??niczki.
Nic na to nie odpowiedzia?em i weszli?my do drugiej komnaty, podobnej kszta?tem do pierwszej, wyj?wszy, ?e wszystko, co tam by?o ze srebra, tu by?o z?ociste, z ozdobami z tego cieniowanego z?ota, jakie by?o w modzie przed przesz?o pi??dziesi?ciu laty.
- Ta komnata - m?wi?a dalej nieznajoma - nale?y do szlachty dworskiej, marsza?ka i innych urz?dnik?w naszego dworu; w pokojach ksi??niczki nie zobaczysz ani z?ota, ani srebra, panuje tam zupe?na prostota - mo?esz to pozna? ju? z tej sali jadalnej.
To m?wi?c otworzy?a boczne drzwi. Weszli?my do sali, kt?rej ?ciany pokrywa? kolorowy marmur, u sufitu za? naoko?o bieg?a p?askorze?ba, misternie wyrobiona z bia?ego marmuru. W g??bi, we wspania?ych kredensach, sta?y naczynia z g?rskiego kryszta?u i czary z najpi?kniejszej indyjskiej porcelany.
St?d wr?cili?my znowu do komnaty dworzan i przeszli?my do sali bawialnej.
- Oto jest sala - m?wi?a dama - kt?ra bez w?tpienia wzbudzi tw?j podziw.
Rzeczywi?cie, stan??em jak os?upia?y i pocz??em naprz?d przypatrywa? si? posadzce, kt?ra by?a u?o?ona z lapis-lazuli, inkrustowanego kamykami na spos?b florencki. Jedna tafla takiej mozaiki kosztuje kilkana?cie lat pracy. Wzory tafli tworzy?y harmonijn? ca?o?? i mia?y wsp?lny motyw g??wny, ale przypatrzywszy si? bli?ej ka?dej z osobna, spostrzega?o si? niesko?czon? rozmaito?? szczeg???w, kt?ra jednak bynajmniej nie zak??ca?a wra?enia og?lnej symetrii. W istocie, jakkolwiek dese? wsz?dzie by? jednakowy. tu jednak wyobra?a? najpi?kniejsze r??nobarwne kwiaty, ?wdzie muszle po?yskuj?ce kolorami t?czy, tam znowu motyle, dalej kolibry. Tak wi?c najdro?sze kamienie pos?u?y?y do na?ladowania tego, co w naturze jest najpowabniejsze. W ?rodku tej wspania?ej posadzki widnia?a kompozycja z r??nobarwnych drogich kamieni, otoczona sznurami wielkich pere?. Ca?a mozaika wydawa?a si? p?askorze?b? i jakby rzeczywista. zupe?nie tak, jak w mozaikach florenckich.
- Panie Romati - rzek?a nieznajoma - je?eli nad wszystkim b?dziesz tak d?ugo si? zastanawia?, nie sko?czymy nigdy.
Natenczas podnios?em oczy i spostrzeg?em obraz Rafaela, kt?ry zdawa? si? by? pierwszym szkicem jego Szko?y Ate?skiej, pi?kniejszym jednak co do kolorytu, poniewa? malowany by? olejnymi farbami.
Nast?pnie ujrza?em Herkulesa u n?g Omfali: posta? Herkulesa by?a p?dzla Micha?a Anio?a, w twarzy kobiety pozna?em utw?r Guida. Jednym s?owem, ka?dy obraz przewy?sza? w doskona?o?ci wszystko, co dot?d widzia?em. Obicie sali by?o z g?adkiego, zielonego aksamitu, od kt?rego barwy malowid?a wybornie si? odbija?y.
Po obu stronach ka?dych drzwi sta?y pos?gi nieco mniejszej ni? naturalna wielko?ci. By?o ich razem cztery: Amor Fidiasza, kt?rego Fryne za??da?a jako ofiary, Faun tego? mistrza, prawdziwa Wenus Praksytelesa, kt?rej Medycejska jest tylko kopi?, wreszcie Antinous nadzwyczajnej pi?kno?ci. Opr?cz tego w oknach sta?y marmurowe grupy.
Naoko?o salonu ustawione by?y komody z szufladami, ozdobione zamiast br?zem - mistern? robot? jubilersk?, otaczaj?c? kamee, jakie mo?na by znale?? zaledwie w kr?lewskich gabinetach. Szuflady zawiera?y zbiory z?otych monet, u?o?one w uczonym porz?dku.
- Tutaj to - rzek?a moja przewodniczka - pani tego zamku przep?dza poobiednie godziny, przegl?danie bowiem tych zbior?w nastr?cza rozmow? r?wnie ciekaw?, jak pouczaj?c?; ale pozostaje jeszcze wiele rzeczy do obejrzenia, p?jd? wi?c za mn?.
Wtedy weszli?my do sypialni. By?a to o?miok?tna komnata z czterema alkowami, w ka?dej za? sta?o obszerne, wspania?e ?o?e. Nie by?o tu wida? ani lamperii, ani obi?. ani sufitu. Z wytwornym smakiem rozwieszony, pokrywa? wszystko mu?lin indyjski, haftowany w misterne wzory i tak cienki, ?e mo?na go by?o wzi?? za mg??, kt?r? sama Arachne sprz?d?a w lekk? tkanin?.
- Po c?? te cztery ?o?a? - zapyta?em.
- A?eby mo?na si? przenie?? z jednego na drugie w razie, gdy upa? nie dozwala zasn?? - odpowiedzia?a nieznajoma.
- Ale dlaczeg?? te ?o?a s? tak obszerne? - doda?em po chwili.
- Czasami ksi??niczka, gdy bezsenno?? j? trawi, ma zwyczaj przywo?ywania swoich kobiet. Ale przejd?my do ?azienki.
By?a to okr?g?a komnata, wyk?adana per?ow? macic? ze szlakami z korali. Doko?a sufitu zamiast draperii sznur z wielkich pere? utrzymywa? fr?dzle z klejnot?w tej?e samej wielko?ci i wody. Sufit sk?ada?a jedna wielka szyba szklana, przez kt?r? wida? by?o p?ywaj?ce z?ote rybki chi?skie. Zamiast wanny, w ?rodku komnaty znajdowa? si? okr?g?y basen, doko?a ob?o?ony sztuczn? piank?, po?r?d kt?rej stercza?y najrzadsze indyjskie muszle.
Na ten widok nie mog?em ju? powstrzyma? oznak podziwienia i zawo?a?em:
- Ach, pani, raj ziemski niczym jest w por?wnaniu z t? cudown? siedzib?!
- Raj ziemski! - krzykn??a m?oda kobieta przera?ona i prawie z rozpacz?. - Raj! czy m?wi?e? co o raju? Prosz? ci?, panie Romati, nie wyra?aj si? w ten spos?b, usunie ci? o to prosz?; teraz p?jd? za mn?.
Natenczas przeszli?my do ptaszarni, nape?nionej wszelkimi rodzajami ptak?w podzwrotnikowych i wszystkimi mi?ymi ?piewakami naszego klimatu. Zastali?my tam st?? nakryty dla mnie samego.
- Jak?e mo?esz pani s?dzi? - rzek?em do pi?knej przewodniczki - aby kto? m?g? my?le? o jedzeniu w tym boskim pa?acu. Widz?, ?e pani nie masz zamiaru dotrzymywa? mi towarzystwa. Z mojej strony nie odwa?? si? sam zasi???, chyba pod warunkiem, ?e pani raczysz opowiedzie? mi niekt?re szczeg??y o ksi??niczce, kt?ra posiada te wszystkie cuda.
M?oda kobieta wdzi?cznie si? u?miechn??a, poda?a mi jad?o, usiad?a i zacz?ta w te s?owa:

HISTORIA KSI??NICZKI MONTE SALERNO
Jestem c?rk? ostatniego ksi?cia Monte Salerno...
- Jak to? ty, pani?
- Chcia?am rzec, ksi??niczka Monte Salerno - ale nie przerywaj mi.
- Ksi??? Monte Salerno, pochodz?cy z dawnych udzielnych ksi???t Salerno, by? grandem hiszpa?skim, naczelnym wodzem wojsk, wielkim admira?em, wielkim koniuszym, wielkim marsza?kiem dworu, wielkim ?owczym, jednym s?owem, ??czy? w swojej osobie wszystkie wielkie urz?dy kr?lestwa neapolita?skiego. Jakkolwiek sam zostawa? w s?u?bie kr?lewskiej, jednak?e mia? na swoim dworze wiele szlachty, pomi?dzy kt?r? by?a i tytu?owana. W liczbie tej ostatniej znajdowa? si? margrabia Spinaverde, pierwszy dworzanin ksi?cia, posiadaj?cy ca?e jego zaufanie, na r?wni ze swoj? ma??onk?, margrabin? Spina verde, pierwsz? dam? z orszaku ksi??nej. Mia?am w?wczas dziesi?? lat - chcia?am rzec, ?e jedyna c?rka ksi?cia Monte Salerno mia?a dziesi?? lat, gdy umar?a jej matka. Wtedy to oboje Spinaverde opu?cili dom ksi???cy: m??, a?eby zaj?? si? og?lnym zarz?dem d?br, ?ona za? - moim wychowaniem. Zostawili w Neapolu najstarsz? c?rk?, Laur?, kt?ra przy boku ksi?cia prowadzi?a nieco dwuznaczn? egzystencj?. Matka jej i m?oda ksi??niczka przyby?y na mieszkanie do Monte Salerno. Niewiele zajmowano si? wychowaniem Elfridy, natomiast starannie przyuczano jej s?u??ce, przyzwyczajaj?c je do spe?niania najmniejszych moich skinie?.
- Skinie? twoich, pani? - zawo?a?em.
- Nie przerywaj mi pan, ju? ci? raz o to prosi?am - odpar?a gniewnie, po czym tak dalej m?wi?a:
- Zachcia?o mi si? wystawia? cierpliwo?? moich kobiet na pr?by wszelkiego rodzaju. Co chwila dawa?am im sprzeczne rozkazy, kt?rych zaledwie po?ow? by?y w stanie wype?ni?; wtedy kara?am je szczypaniem lub zatykaniem szpilek w r?ce i nogi. Niebawem wszystkie mnie porzuci?y. Margrabina przys?a?a mi inne, ale i te nie mog?y d?ugo ze mn? wytrzyma?. Tymczasem m?j ojciec ci??ko zachorowa? i uda?y?my si? do Neapolu. Ma?o go widywa?am, ale oboje Spinaverde nie opuszczali go na chwil?. W ko?cu umar? i w testamencie naznaczy? margrabiego jedynym opiekunem c?rki i zawiadowc? wszelkich jej maj?tk?w.
Pogrzeb zatrzyma? nas przez kilka tygodni, po czym wr?cili?my do Monte Salerno, gdzie znowu zacz??am szczypa? moje s?u??ce. Cztery lata up?yn??y mi na tych niewinnych zatrudnieniach, kt?re by?y dla mnie tym przyjemniejsze, ?e margrabina zawsze przyznawa?a mi s?uszno??, zar?czaj?c, ?e ca?y ?wiat jest na moje us?ugi i ?e nie ma do?? srogiej kary dla tych, kt?rzy nie chc? mi by? pos?uszni.
Pewnego jednak dnia wszystkie moje s?u??ce jedna po drugiej mnie opu?ci?y, tak ?e wieczorem musia?am rozbiera? si? sama. Rozp?aka?am si? ze z?o?ci i pobieg?am do margrabiny, kt?ra mi rzek?a:
- Droga, mi?a ksi??niczko, osusz twoje pi?kne oczy; ja sama ci? dzi? rozbior?, jutro za? przyprowadz? ci sze?? kobiet, z kt?rych bez w?tpienia b?dziesz zadowolona.
Nazajutrz, za moim przebudzeniem, margrabina przedstawi?a mi sze?? m?odych i nader pi?knych dziewcz?t, na kt?rych widok dozna?am pewnego rodzaju wzruszenia. One same zdawa?y si? by? r?wnie wzruszone. Ja pierwsza och?on??am z mego pomieszania, wyskoczy?am w koszuli z ???ka, u?ciska?am je po kolei i zapewni?am, ?e nigdy nie b?d? ani szczypane, ani ?ajane. W istocie, chocia? ubieraj?c mnie czasami niezgrabnie sobie poczyna?y lub o?miela?y si? mnie nie s?ucha?, nigdy si? na nie gniewa?am.
- Ale? pani - rzek?em do ksi??niczki - kto -wie, czy te m?ode dziewcz?ta nie by?y przebranymi ch?opcami.
Ksi??niczka przybra?a dumn? postaw? i odpar?a:
- Panie Romati, prosi?am ci?, aby? mi nie przerywa? - i po tych s?owach tak dalej m?wi?a:
- W dniu, w kt?rym sko?czy?am szesna?cie lat, zapowiedziano mi znakomite odwiedziny. Byli to: sekretarz stanu, ambasador hiszpa?ski i ksi??? Guadarrama. Ten ostatni przybywa? prosi? o moj? r?k?, dwaj inni towarzyszyli mu tylko dla poparcia jego pro?by. M?ody ksi??? by? ujmuj?cej postaci i nie mog? zaprzeczy?, ?e uczyni? na mnie silne wra?enie. Wieczorem wyszli?my na przechadzk? do ogrodu. Zaledwie uczynili?my kilka krok?w, gdy byk rozjuszony wyskoczy? spomi?dzy drzew i rzuci? si? prosto na nas. Ksi??? zabieg? mu drog? z p?aszczem w jednej, ze szpad? za? w drugiej r?ce. Byk wstrzyma? si? na chwil?, wkr?tce jednak poskoczy? na ksi?cia i pad? przeszyty jego ?elazem. Zdawa?o mi si?, ?e by?am winna ?ycie odwadze i zr?czno?ci m?odego ksi?cia, ale nazajutrz dowiedzia?am si?, ?e koniuszy jego naumy?lnie przywi?d? nam byka i ?e pan jego chcia? tym sposobem wy?wiadczy? mi grzeczno??, wedle zwyczaj?w swego kraju. Natenczas, zamiast wdzi?czno?ci, rozgniewa?am si? za bo ja??, jakiej mnie nabawi?, i odrzuci?am ofiar? jego r?ki.
Post?pek m?j nies?ychanie podoba? si? margrabinie. Korzysta?a z tej okazji, aby da? mi pozna? wszystkie zalety wolno?ci, i wystawi?a mi straty, na jakie bym si? narazi?a, zmieniaj?c stan i nadaj?c sobie pana. Wkr?tce potem ten sam sekretarz stanu przyjecha? do nas w towarzystwie innego ambasadora i panuj?cego ksi?cia Nudel-Hansberg. Zalotnik ten by? wysoki, gruby, t?usty, jasnow?osy, bia?y a? do sino?ci i usi?owa? bawi? mnie rozmow? o majoratach, jakie posiada? w habsburskich krajach Rzeszy, ale m?wi? po w?osku ze ?miesznym tyrolskim akcentem.
Zacz??am przedrze?nia? jego wymow? i tym?e samym akcentem zapewni?am go, ?e jego obecno?? jest niezb?dna w majoratach, kt?re posiada w habsburskich krajach Rzeszy. Niemiecki ksi??? wyjecha? dotkni?ty do ?ywego. Margrabina okry?a mnie pieszczotami i a?eby tym pewniej zatrzyma? mnie w Monte Salerno, kaza?a wykona? wszystkie te pi?kne rzeczy, kt?re tu podziwia?e?.
- Zaprawd?, wybornie jej si? uda?o! - zawo?a?em - cudowny ten pa?ac s?usznie mo?e by? nazwany rajem ziemskim.
Na te s?owa ksi??niczka powsta?a z oburzeniem i rzek?a:
- Panie Romati, ju? ci? prosi?am, aby? nie u?ywa? wi?cej tego wyra?enia - po czym zacz??a ?mia? si?, ale straszliwym i konwulsyjnym ?miechem, powtarzaj?c ci?gle: - tak - rajem - ziemskim rajem - ma w?a?nie o czym m?wi? - o raju.
Scena ta poczyna?a stawa? si? przykra; ksi??niczka na koniec przybra?a dawn? surow? posta? i gro?nie na mnie spojrzawszy, rozkaza?a, abym uda? si? za ni?.
Natenczas otworzy?a drzwi i znale?li?my si? w obszernych podziemiach, w g??bi kt?rych po?yskiwa?o jak gdyby srebrne jezioro, kt?re w istocie by?o z ?ywego srebra. Ksi??niczka klasn??a w d?onie i spostrzeg?em ??dk?, kierowan? przez ???tego kar?a. Weszli?my do ?odzi i wtedy dopiero pozna?em, ?e karze? ma twarz ze z?ota, oczy diamentowe i usta z koralu. Jednym s?owem, by? to automat, kt?ry za pomoc? ma?ych wiose? kraja? fale ?ywego srebra z nies?ychan? zr?czno?ci? i p?dzi? ??dk? naprz?d. Ten nowego rodzaju przewo?nik wyl?dowa? z nami u st?p ska?y, kt?ra otworzy?a si?, i znowu weszli?my do podziemia, gdzie tysi?ce innych automat?w przedstawi?o nam najdziwaczniejsze widowisko. Pawie roztacza?y ogony wysadzane drogimi kamieniami, papugi ze szmaragdowymi pi?rami ulatywa?y nad naszymi g?owami, Murzyni z hebanu na z?otych p??miskach przynosili wi?nie z rubin?w i winogrona z szafir?w - niesko?czona ilo?? zadziwiaj?cych przedmiot?w nape?nia?a te cudowne sklepienia, kt?rych ko?ca oko nie mog?o dojrze?.
Natenczas, sam nie wiem dlaczego, znowu wzi??a mnie ch?tka powt?rzenia tego nieszcz?snego por?wnania o raju, aby przekona? si?, jakie wra?enie s?owo to sprawi tym razem na ksi??niczce. Ulegaj?c wi?c nieszcz?snej ciekawo?ci, rzek?em:
- W istocie, mo?na powiedzie?, ?e pani posiadasz raj na ziemi.
Ksi??niczka jednak najwdzi?czniej mi si? u?miechn??a, m?wi?c:
- A?eby? lepiej m?g? s?dzi? o przyjemno?ciach tej siedziby, przedstawi? ci sze?? moich s?u??cych.
Przy tych s?owach doby?a z?oty klucz zza pasa i otworzy?a ogromny kufer, pokryty czarnym aksamitem ze srebrnymi ozdobami. Gdy wieko odskoczy?o, ujrza?em wychodz?cego ko?ciotrupa, kt?ry zbli?a? si? ku mnie w gro?nej postawie. Doby?em szpady, ale ko?ciotrup, wyrywaj?c sobie lew? r?k?, u?y? jej zamiast broni i z w?ciek?o?ci? na mnie napad?. Broni?em si? do?? dzielnie, gdy wtem drugi ko?ciotrup wylaz? z kufra, wy?ama? ?ebro pierwszemu i z ca?ej si?y uderzy? mnie nim w g?ow?. Pochwyci?em go za szyj?, ale obwin?? mnie ko?cistymi r?koma i chcia? powali? na ziemi?. Nareszcie zdo?a?em si? go pozby?, gdy wtem trzeci ko?ciotrup wywl?k? si? z kufra, i z??czy? z dwoma pierwszymi. Za nim pokaza?y si? jeszcze trzy inne. Wtedy, nie maj?c nadziei wyj?cia zwyci?zc? z tak nier?wnej walki, pad?em na kolana przed ksi??niczk? i prosi?em j? o mi?osierdzie.
Ksi??niczka rozkaza?a ko?ciotrupom wr?ci? do kufra, po czym rzek?a:
- Romati, pami?taj, aby? nigdy w ?yciu nie zapomnia? tego, co tu widzia?e?.
W tej samej chwili ?cisn??a mnie za rami?, uczu?em si? sparzony a? do ko?ci i zemdla?em.
Nie wiem, jak d?ugo zostawa?em w tym stanie; na koniec obudzi?em si? i us?ysza?em gdzie? niedaleko Pobo?ne ?piewy. Pozna?em, ?e le?? po?r?d obszernych zwalisk; chcia?em si? z nich wydosta? i zaszed?em na wewn?trzny dziedziniec, gdzie ujrza?em kaplic? i mnich?w ?piewaj?cych jutrzni?. Po sko?czonych modlitwach przeor zaprosi? mnie do swojej celi. Poszed?em za nim i staraj?c si? zebra? moje zmys?y, opowiedzia?em mu wszystko, com widzia? tej nocy. Gdy sko?czy?em powie??, przeor rzek?:
- Synu m?j, nie patrza?e?, czy ksi??niczka nie zostawi?a ci jakich znak?w na r?ku?
Odwin??em r?kaw i w istocie spostrzeg?em rami? oparzone i znaki pi?ciu palc?w ksi??niczki.
Natenczas przeor otworzy? skrzynk? stoj?c? przy jego ???ku i wyj?? z niej stary pergamin.
- Oto jest - rzek? - bulla naszego za?o?enia; ona mo?e ci obja?ni dzisiejsze twoje zdarzenie.
Rozwin??em pergamin i przeczyta?em, co nast?puje:
Roku Pa?skiego 1503, dziewi?tego lata panowania Fryderyka, kr?la Neapolu i Sycylii, Elfrida Monte Salerno, do ostatnich kra?c?w posuwaj?c bezbo?no??, g?o?no che?pi?a si? z posiadania prawdziwego raju i wyra?nie zrzeka?a si? tego, jaki nas czeka w przysz?ym ?yciu. Tymczasem pewnej nocy z Czwartku na Wielki Pi?tek trz?sienie ziemi poch?on??o jej pa?ac, kt?rego zwaliska sta?y si? piekieln? siedzib?, gdzie szatan, wr?g rodzaju ludzkiego, osadzi? chmar? z?ych duch?w, kt?re napastowa?y i wci?? jeszcze napastuj? tysi?cznymi ob??dami odwa?aj?cych si? przybli?a? do Monte Salerno, a nawet pobo?nych chrze?cijan zamieszkuj?cych te okolice. Z tego powodu my, Pius III, s?uga s?ug bo?ych etc., upowa?niamy do za?o?enia kaplicy w samym ?rodku rzeczonych zwalisk...
Nie pami?tam ju? ko?ca bulli, pomn? tylko, ?e przeor zar?czy? mi, ?e nagabywania sta?y si? daleko rzadsze, ?e jednakowo? czasami si? wydarza?y, szczeg?lnie za? w nocy z Czwartku na Wielki Pi?tek. Zarazem doradzi? mi. abym kaza? odprawi? kilkana?cie mszy za dusz? ksi??niczki i samemu ich wys?ucha?. Zastosowa?em si? do jego rady i nast?pnie uda?em si? w dalsz? podr??, ale pami?? tej nieszcz?snej nocy zostawi?a mi smutne wra?enie, kt?rego nic nie zdo?a wy-maza?. Nadto r?ka ci?gle mi dolega.
Przy tych s?owach Romati obna?y? rami?, na kt?rym spostrzegli?my oparzelizn? i ?lady palc?w ksi??niczki.
Tu przerwa?em naczelnikowi, m?wi?c mu, ?e przegl?da?em u kabalisty opowiadania Happeliusa i ?em w nich znalaz? przygod? nader do tej podobn?.
- To by? mo?e - odrzek? naczelnik - ?e Romati nauczy? si? swojej historii z tej ksi??ki, a nawet ?e ca?kiem j? zmy?li?. Wszelako opowiadanie jego wielce przyczyni?o si? do podniecenia we mnie ch?ci do podr??y, a zw?aszcza nadziei doznania samemu r?wnie nadzwyczajnych przyg?d, co zreszt? zosta?o tylko nadziej?. Ale taka jest moc wra?e? odebranych w m?odocianym wieku, ?e marzenia te d?ugo zawraca?y mi g?ow? i nigdy nie zdo?a?em zupe?nie si? z nich otrz?sn??.
- Senor Pandesowna - rzek?em na to - czyli? nie da?e? mi do zrozumienia, ?e od czasu, jak ?yjesz w tych g?rach, widzia?e? rzeczy, kt?re tak?e mo?na by nazwa? cudownymi?
- W istocie, widzia?em pewne rzeczy, kt?re mi przypomnia?y histori? Giulia Romati...
W tej chwili jeden z Cygan?w przerwa? nasz? rozmow?, a poniewa? okaza?o si?. ?e Pandesowna ma wiele do czynienia, wzi??em strzelb? i poszed?em na polowanie. Przedar?em si? przez kilka pag?rk?w i rzuciwszy wzrok na dolin? rozci?gaj?c? si? pod mymi stopami, zda?o mi si?. ?e poznaj? z daleka nieszcz?sn? szubienic? dw?ch braci Zota. Widok ten.podnieci? moj? ciekawo??, przy?pieszy?em kroku i w istocie znalaz?em si? u wej?cia do szubienicy, na kt?rej dawnym zwyczajem oba trupy wisia?y. Ze zgroz? odwr?ci?em oczy i poszed?em przygn?biony z powrotem do naszego obozu. Naczelnik zapyta? mnie, gdzie chodzi?em; odpowiedzia?em mu, ?e zapu?ci?em si? a? do szubienicy dw?ch braci Zota.
- Zasta?e? ich obu wisz?cych? - rzek? Cygan,
- Jak to? - przerwa?em - czy maj? czasami zwyczaj odczepia? si??
- Bardzo cz?sto - rzek? naczelnik - zw?aszcza za? w nocy.
Te kilka s??w pogr??y?o mnie w rozterce. Znowu wi?c znajdowa?em si? w s?siedztwie dw?ch przekl?tych straszyde?; nie wiedzia?em, czy to upiory, czy te? wymy?lone na mnie strachy, wszelako nale?a?o ich si? b?d? co b?d? obawia?. Smutek dr?czy? mnie przez reszt? dnia; poszed?em spa? bez wieczerzy i przez ca?? noc marzy?em tylko o widmach, upiorach, duchach, zmorach i wisielcach.