Potocki J. R?KOPIS ZNALEZIONY W SARAGOSSIE (30)

Kryzys przebieg? szcz??liwie i starania bieg?ych lekarzy ocali?y dni pi?knej hrabianki de Liria. Chora z wolna powraca?a do zdrowia. Sanudo za? otrzyma? list nast?puj?cej tre?ci:
M?j ojcze!
Min??o niebezpiecze?stwo, ale choroba dot?d umys?u jeszcze nie opu?ci?a. M?oda osoba ka?dej chwili mo?e mi si? wymkn?? i zdradzi? swoj? tajemnic?. Racz pomy?le?, czy nie m?g?by? nas przyj?? w twojej celi. Dopiero ko?o jedenastej zamykaj? u was bram?, przyb?dziemy wi?c, jak tylko zmrok zapadnie. By? mo?e, ?e rady twoje wi?cej b?d? skutkowa?y ni? relikwie.
Je?eli taki stan rzeczy potrwa d?u?ej, to i ja dostan? pomieszania zmys??w. Zaklinam ci? w imi? Boga, m?j ojcze, ratuj s?aw? dw?ch znakomitych dom?w.
S?owa te tak dalece przerazi?y Sanuda, ?e zaledwie zdo?a? trafi? do w?asnej celi. Zamkn?? si?, my za? przyczaili?my si? przy drzwiach, aby us?ysze?, co z sob? pocznie. Naprz?d zala? si? rzewnymi ?zami, po czym j?? ?arliwie si? modli?. Nast?pnie przywo?a? od?wiernego i rzek? mu:
- Gdyby jakie dwie kobiety przysz?y dopytywa? si? o mnie, nie wpu?cisz ich pod ?adnym pozorem.
Sanudo nie przyszed? na wieczerz? i przep?dzi? wiecz?r na modlitwie. Oko?o jedenastej us?ysza? stukanie do drzwi. Otworzy?, m?oda dziewczyna wpad?a do jego celi i wywr?ci?a lamp?, kt?ra natychmiast zgas?a. W tej samej chwili da? si? s?ysze? g?os przeora przyzywaj?cy Sanuda.
Gdy tak m?wi? naczelnik Cygan?w, jeden z jego ludzi przyszed? zdawa? mu spraw? z czynno?ci hordy, ale Rebeka zawo?a?a:
- Prosz? ci?, aby? nie przerywa? w tym miejscu twego opowiadania. Musz? dzi? jeszcze dowiedzie? si?, jak Sanudo wybrn?? z tak dra?liwego po?o?enia.
- Pozw?l pani - odrzek? Cygan - abym po?wi?ci? kilka chwil temu cz?owiekowi, po czym b?d? m?wi? dalej.
Pochwalili?my jednog?o?nie niecierpliwo?? Rebeki, Cygan za?, wyprawiwszy cz?owieka, kt?ry go zatrzymywa?, tak dalej swoj? rzecz ci?gn??:
- Da? si? wi?c s?ysze? g?os przeora, przyzywaj?cy ojca Sanudo, kt?ry zaledwie mia? czas zamkn?? drzwi na klucz i uda? si? do swego prze?o?onego.
Ubli?y?bym waszej przenikliwo?ci, s?dz?c, ?e jeszcze nie odgadli?cie, i? fa?szyw? Mendoz? by? Veyras, hrabiank? za? ta sama dziewczyna, kt?r? chcia? za?lubi? wicekr?l Meksyku.
Znalaz?em si? wi?c nagle zamkni?ty w celi Sanuda, bez ?wiat?a, nie pojmuj?c, jakim sposobem rozwi??e si? ca?a ta przygoda, kt?ra zupe?nie inaczej potoczy?a si?, ni?e?my sobie tego ?yczyli. Przekonali?my si? bowiem, ?e Sanudo by? ?atwowierny, ale ani s?aby, ani ob?udny. Najstosownie j by?oby zaniecha? dalszych figl?w i poprzesta? na pierwszych. Ma??e?stwo panny de Liria, zawarte w kilka dni potem, i szcz??cie obojga ma??onk?w by?yby dla Sanuda niewyt?umaczonymi zagadkami i m?czarni? na ca?e ?ycie; ale pragn?li?my by? ?wiadkami pomieszania naszego nauczyciela, ?ama?em wi?c sobie g?ow?, czy nale?y zako?czy? ca?? scen? g?o?nym wybuchem ?miechu, czy te? uszczypliw? ironi?. W?a?nie zastanawia?em si? nad tym z?o?liwym zamiarem, gdym us?ysza?, ?e otwieraj? si? drzwi. Wszed? Sanudo, a widok jego bardziej mnie zmiesza?, ani?eli si? tego spodziewa?em. Mia? na sobie kom?? i stul?, w jednej r?ce trzyma? ?wiecznik, w drugiej hebanowy krucyfiks. Postawi? ?wiecznik na stole, uj?? w obie r?ce krucyfiks i rzek?:
- Senora, widzisz mnie tu odzianego w ?wi?te szaty, kt?re powinny ci przypomnie? charakter duchowny mojej osoby. Jako kap?an Boga Zbawiciela nie mog? lepiej wype?ni? ?wi?tych obowi?zk?w mego powo?ania jak wstrzymuj?c ci? nad samym brzegiem przepa?ci. Szatan ob??ka? tw?j umys?, szatan wlecze ci? na manowce z?ego. Cofnij twoje kroki, powr?? na drog? cnoty, kt?r? los usypa? ci kwieciem. M?ody ma??onek ci? wzywa; przeznacza ci go cnotliwy starzec, kt?rego krew kr??y w twych ?y?ach. Tw?j ojciec by? jego synem; poprzedzi? on was oboje w krainie duch?w czystych i stamt?d ukazuje wam drog?. Wznie? wzrok ku niebieskiemu ?wiat?u, wyrwij si? z r?k k?amliwego ducha, kt?ry otumani? twoje spojrzenia, zwracaj?c je na s?ugi Boga, kt?rego szatan jest wiecznym nieprzyjacielem.
Sanudo wyrzek? wiele jeszcze podobnych zda?, kt?re by?yby mnie nawr?ci?y, gdybym by? w istocie pann? de Liria, zakochan? w swym spowiedniku, ale c?? z tego, kiedy zamiast pi?knej hrabianki sta? przed nim nicpo?, os?oni?ty sp?dnic? i p?aszczem i nie wiedz?cy, jak si? to wszystko sko?czy. Sanudo nabra? tchu, po czym tak m?wi? dalej:
- P?jd?, senora. za mn?, wszystko jest ju? przygotowane do twego wyj?cia z klasztoru. Zaprowadz? ci? do ?ony naszego ogrodnika i stamt?d po?lemy po Mendoz?, a?eby przysz?a po ciebie.
Po tych s?owach otworzy? drzwi, ja za? natychmiast wyskoczy?em, chc?c czym pr?dzej uciec; jako? powinienem by? to uczyni?, gdy wtem - nie wiem, jaki z?y duch natchn?? mnie, ?e ods?oni?em kwef i rzuci?em si? na szyj? naszego nauczyciela, m?wi?c:
- Okrutny! chcesz?e by? przyczyn? ?mierci zakochanej hrabianki?
Sanudo pozna? mnie; z pocz?tku os?upia?, potem zala? si? rzewnymi ?zami i z oznakami naj?ywszej rozpaczy powtarza?:
- Bo?e, wielki Bo?e, zlituj si? nade mn?! Racz natchn?? mnie i o?wieci? na drodze zw?tpienia! Panie w Tr?jcy jedyny, c?? mam teraz pocz???
Lito?? zdj??a mnie na widok biednego nauczyciela w tym stanie, rzuci?em mu si? do n?g. b?agaj?c o przebaczenie i przysi?gaj?c, ze z Veyrasem ?wi?cie dochowamy tajemnicy. Sanudo podni?s? mnie i zanosz?c si? od ?ez. rzek?:
- Nieszcz??liwy ch?opcze, czy? mo?esz przypuszcza?, ?eby obawa okazania si? ?miesznym mog?a przyprowadzi? mnie do rozpaczy? Ty to jeste? zgubiony i nad tob? p?acz?. Nie l?ka?e? si? zbezcze?ci? tego, co w naszej wierze jest naj?wi?tsze: wystawi?e? na szyderstwo ?wi?ty trybuna? pokuty. Obowi?zkiem moim jest zaskar?y? ci? przed inkwizycj?. Grozi ci ciemnica i katusze.
Po czym, tul?c mnie do piersi, z g??bokim b?lem doda?:
- Dzieci? moje, nie rozpaczaj jeszcze; by? mo?e, ?e zdo?am wyjedna?, aby nam pozwolono wymierzy? ci kar?. Wprawdzie b?dzie ona okropna, ale nie wywrze zgubnego wp?ywu na ca?e twoje ?ycie.
Powiedziawszy to Sanudo wyszed?, zamkn?? drzwi na klucz i zostawi? mnie w os?upieniu, kt?re mo?ecie sobie wyobrazi?, a kt?rego nie b?d? nawet stara? si? wam opisywa?. My?l zbrodni dot?d nie stan??a mi w wyobra?ni i uwa?a?em nasze ?wi?tokradzkie wynalazki za niewinne psoty. Zagra?aj?ce mi kary pogr??y?y mnie w odr?twienie, kt?re nie pozwala?o mi nawet p?aka?. Nie wiem, jak d?ugo zostawa?em w tym stanie; nareszcie drzwi si? otworzy?y. Ujrza?em przeora, penitencjarza i dw?ch braci zakonnych, kt?rzy uj?li mnie pod r?ce i zaprowadzili przez nie wiem ile korytarzy do oddalonej izby. Rzucono mnie na pod?og? i zatrza?ni?to za mn? drzwi na podw?jne rygle.
Niebawem powr?ci?em do zmys??w i zacz??em rozpatrywa? si? w moim wi?zieniu. Ksi??yc przez ?elazne kraty okna o?wieca? izb?; spostrzeg?em mury pokryte r??nymi napisami pokre?lonymi w?glem i w k?cie gar?? s?omy.
Okno wychodzi?o na cmentarz. Trzy trupy, owini?te w ca?uny i z?o?one na marach, le?a?y pod przysionkiem. Widok ten przestraszy? mnie; nie ?mia?em otworzy? oczu ani na izb?, ani na cmentarz.
Wkr?tce us?ysza?em ha?as na cmentarzu i ujrza?em wchodz?cego kapucyna z czterema grabarzami. Zbli?yli si? do przysionka i kapucyn rzek?:
- Oto cia?o margrabiego Valomez: umie?cicie je w izbie do balsamowania. Co za? do tych dw?ch chrze?cijan, wrzucicie ich w ?wie?y d?? wykopany wczoraj.
Zaledwie kapucyn doko?czy? tych s??w, us?ysza?em przeci?g?y j?k i trzy ohydne widma pokaza?y si? na murze cmentarnym.
Gdy Cygan doszed? do tego miejsca, cz?owiek, kt?ry pierwszy raz nam przeszkodzi?, znowu przyszed? zdawa? mu spraw? z czynno?ci; ale Rebeka, o?mielona poprzednim powodzeniem, odezwa?a si? z powag?:
- Senor naczelniku, musz? si? dzi? koniecznie dowiedzie?, co znaczy?y te trzy widma, inaczej przez ca?? noc nie zasn?.
Cygan przyrzek? zado??uczyni? jej ??daniu; w istocie, nieobecno?? jego kr?tko trwa?a. Powr?ci? i tak dalej m?wi?:
- Powiedzia?em wam, ?e trzy ohydne widma pokaza?y si? na murze cmentarza. Zjawy te, wraz z towarzysz?cym im przeci?g?ym j?kiem, przerazi?y czterech grabarzy i naczelnika ich, kapucyna. Wszyscy uciekli, krzycz?c bez mi?osierdzia. Co do mnie, przel?k?em si? tak?e, ale z zupe?nie odmiennym skutkiem, gdy? zosta?em jakby przykuty do okna, odurzony i prawie bez zmys??w.
Ujrza?em wtedy, jak widma zeskakuj? z parkanu na cmentarz i podaj? r?ce trzeciemu, kt?re zdawa?o si? schodzi? z wielkim trudem. Nast?pnie pojawi?y si? inne widma i z??czy?y z pierwszymi, tak ?e by?o ich razem dziesi?? czy dwana?cie. Natenczas widmo najbardziej oci??a?e, kt?re z trudno?ci? zdo?a?o zej?? z muru, doby?o latarni? spod bia?ego ca?unu, zbli?y?o si? do przysionka i uwa?nie ogl?daj?c trzy trupy, rzek?o do towarzysz?w:
- Moi przyjaciele, oto jest trup margrabiego Valornez. Widzieli?cie, jak niegodnie ze mn? post?pili moi koledzy. Ka?dy z nich m?wi? jak g?upiec, utrzymuj?c, ?e margrabia umar? na puchlin? wodn? w piersiach. Tylko ja jeden, ja, doktor Sangre Moreno, mia?em s?uszno?? dowodz?c, ?e by?a to angina polyposa, znana wszystkim uczonym lekarzom. Wszelako zaledwie wym?wi?em nazw? angina polyposa, gdy widzieli?cie, jak si? skrzywili moi szanowni koledzy, kt?rych nie mog? inaczej mianowa? jak os?ami. Widzieli?cie, jak wzruszali ramionami, odwracali si? do mnie ty?em, jak gdybym by? niegodnym cz?onkiem ich zgromadzenia. Ach, zapewne, doktor Sangre Moreno nie jest stworzony do ich towarzystwa. O?larze Galicji i mulnicy Estremadury - oto ludzie, kt?rzy powinni by ich pilnowa? i uczy? rozumu.
Jednak niebo jest sprawiedliwe. Przesz?ego roku mi?dzy byd?em panowa?a nadzwyczajna ?miertelno??; je?eli zaraza poka?e si? i tego roku, b?d?cie pewni, ?e ?aden z moich koleg?w jej nie ujdzie. Natenczas doktor Sangre Moreno zostanie panem pola bitwy, wy za?, drodzy moi uczniowie, zatkniecie na nim proporzec medycyny chemicznej. Widzieli?cie, jak ocali?em hrabiank? de Liria za pomoc? prostej mieszaniny fosforu i antymonu. P??metale i m?dre ich kombinacje - oto pot??ne ?rodki, mog?ce wyst?pi? do walki i zwyci??y? choroby wszelkiego rodzaju. Nie wierzcie w skutki ?adnych zi?? lub korzeni, kt?re dobre s? na pasz? dla jucznych os??w, jakimi s? moi szanowni koledzy.
Byli?cie, drodzy uczniowie, ?wiadkami pr??b, jakie zanosi?em do margrabiny Valomez, aby mi tylko koniec lancetu pozwoli?a zapu?ci? w tchawic? jej dostojnego ma??onka, ale margrabina, id?c za namowami moich nieprzyjaci??, wzbroni?a mi pozwolenia i musia?em szuka? innych ?rodk?w, by postawi? si? w mo?no?ci z?o?enia oczywistych na moj? stron? dowod?w.
Ach, jak?e gorzko ?a?uj?, ?e dostojny margrabia nie mo?e by? obecny przy dysekcji w?asnego cia?a! z jak?? rozkosz? pokaza?bym mu zarody hydatyczne i polipowe, tkwi?ce korzeniami w jego oskrzelach i wypuszczaj?ce rozga??zienia a? do gard?a!
Ale, co m?wi?! Sk?py ten Kastylijczyk, oboj?tny na post?p nauki, odmawia nam tego, czego sam wcale nie potrzebuje. Gdyby margrabia mia? najmniejszy poci?g do sztuki lekarskiej, by?by nam zapisa? swoje p?uca, w?trob? i wszystkie wn?trzno?ci, kt?re na nic ju? przyda? mu si? nie mog?. Ale nie. ani pomy?la? o tym i teraz musimy z nara?eniem ?ycia gwa?ci? przybytek ?mierci i zak??ca? spoczynek umar?ych.
Mniejsza o to, kochani uczniowie; im wi?cej napotykamy przeszk?d, tym wi?ksz? z przezwyci??enia ich zdob?dziemy chwal?. Odwagi wi?c; czas ju? raz dope?ni? tego wielkiego przedsi?wzi?cia. Po trzykrotnym gwizdni?ciu towarzysze wasi, z drugiej strony parkanu pozostali, podadz? drabin? i natychmiast porwiemy dostojnego margrabiego; powinien on sobie winszowa?, ?e zmar? na tak rzadk? chorob?, a jeszcze bardziej tego, ?e wpad? w r?ce ludzi, kt?rzy si? na niej poznali i oznaczyli w?a?ciw? nazw?.
Za trzy dni znowu tu powr?cimy po pewnego znakomitego nieboszczyka, zmar?ego wskutek... ale sza - cicho - nie nale?y o wszystkim m?wi?.
Gdy doktor sko?czy? mow?, jeden z jego uczni?w gwizdn?? trzy razy i ujrza?em, jak podawano przez mur drabin?. Nast?pnie owi?zano sznurami trupa margrabiego i przeci?gni?to go na drug? stron?. Pozdejmowano drabiny i widma poznika?y. Gdy zosta?em sam, zacz??em szczerze ?mia? si? z pierwszej mojej bo ja?ni.
Tu musz? was uwiadomi? o szczeg?lnym sposobie grzebania umar?ych u?ywanym w niekt?rych klasztorach hiszpa?skich i sycylijskich. Zwykle urz?dzaj? w tym celu ma?e, ciemne jaskinie, gdzie jednak sztucznie wydr??onymi otworami powietrze szparko dochodzi. Sk?adaj? w nich cia?a, kt?re pragn? zachowa? od rozk?adu; ciemno?? chroni je od robak?w, powietrze za? wysusza. Po sze?ciu miesi?cach otwieraj? jaskini?. Je?eli operacja si? uda?a, mnisi w uroczystej procesji id? donie?? o tym rodzinie. Nast?pnie ubieraj? cia?o w kapucy?ski habit i umieszczaj? w podziemiach, przeznaczonych je?eli nie dla zupe?nie ?wi?tych nieboszczyk?w, to przynajmniej dla pos?dzonych o ?wi?to??.
W klasztorach tych orszak towarzyszy pogrzebowi tylko do bramy cmentarza, po czym braciszkowie odbieraj? cia?o i post?puj? z nim wedle rozkazu prze?o?onych. Zazwyczaj cia?o przynosz? wieczorem, przez noc prze?o?eni si? naradzaj? i dopiero nad rankiem przyst?puj? do dalszych czynno?ci, wiele bowiem cia? nie daje si? tym sposobem zasuszy?.
Kapucyni chcieli zasuszy? cia?o margrabiego Valornez i w?a?nie mieli si? tym zaj??, gdy widma rozproszy?y grabarz?w, kt?rzy pokazali si? dopiero nad ?witem, post?puj?c cichaczem i trzymaj?c si? jeden drugiego. Strach ogromny pad? na nich, gdy ujrzeli, ?e cia?o margrabiego znik?o. Os?dzili, ?e bez w?tpienia diabe? musia? je porwa?.
Niebawem zbiegli si? wszyscy zakonnicy, uzbrojeni w kropid?a, kropi?c, egzorcyzmuj?c i wrzeszcz?c wniebog?osy. Co do mnie, pada?em ze znu?enia, rzuci?em si? wi?c na s?om? i natychmiast zasn??em.
Nazajutrz pierwsza moja my?l by?a o karze, jak? mi gotowano, druga - o sposobach jej unikni?cia. Veyras i ja tak dalece przywykli?my zakrada? si? do spi?arni. ?e wdrapywanie si? na mury przychodzi?o nam z wszelk? ?atwo?ci?. Umieli?my tak?e wysadza? kraty z okien i zasadza? je na powr?t, nie naruszaj?c muru. Doby?em no?a z kieszeni i wyrwa?em gw??d? z futryny okna; gwo?dziem tym zamierza?em obruszy? jeden z pr?t?w kraty. Pracowa?em bez odpoczynku a? do po?udnia. Natenczas otworzy?o si? okienko w drzwiach mego wi?zienia i pozna?em twarz braciszka, kt?ry nam us?ugiwa? w sypialni. Poda? mi kawa? chleba i dzban wody i zapyta?, czy nie potrzebuj? czego wi?cej. Prosi?em go, aby poszed? ode mnie do ojca Sanudo i zakl?? go o udzielenie mi po?cieli; s?uszna bowiem, a?ebym wycierpia? kar?, ale nie nale?y porzuca? mnie w plugastwie.
Uznano racj? mego wnioskowania, przys?ano mi, czego ??da?em, i do??czono nawet jakie? mi?so na zimno, a?ebym nie zas?ab? z wycie?czenia. Spr?bowa?em ostro?nie dowiedzie? si? czego? o Veyrasie; okaza?o si?, ?e nie zosta? uwi?ziony. Stwierdzi?em z zadowoleniem, i? nie szukano winnych. Zapyta?em, kiedy zostanie mi wymierzona kara. Braciszek odpowiedzia?, ?e nie wie, ?e jednak zwykle zostawiaj? trzy dni do rozwagi. Nie potrzebowa?em wi?cej i zupe?nie si? uspokoi?em.
U?y?em wody, kt?r? mi przyniesiono, do odwil?ania muru i praca moja szybko post?powa?a naprz?d. Trzeciego dnia krata z ?atwo?ci? dawa?a si? wyjmowa?. Wtedy podar?em na szmaty ko?dr? i prze?cierad?a, uplot?em lin?, kt?ra mog?a s?u?y? zamiast drabiny sznurowej, i oczekiwa?em nocy, aby uskuteczni? ucieczk?. W istocie, nie mia?em czasu do stracenia, gdy? braciszek doni?s? mi, ?e nast?pnego dnia mam by? s?dzony przez junt?, z?o?on? z teatyn?w, pod przewodnictwem cz?onka ?wi?tej inkwizycji.
Nad wieczorem znowu przyniesiono cia?o, okryte czarnym suknem ze srebrnymi fr?dzlami. Domy?li?em si?, ?e musi to by? ?w znakomity nieboszczyk, o kt?rym wspomina? Sangre Moreno.
Jak tylko noc zapad?a i cisza zaleg?a klasztor, wyj??em krat?, przywi?za?em drabink? i ju? mia?em schodzi?, gdy widma ukaza?y si? na murze cmentarnym. Byli to, jak mo?ecie si? domy?li?, uczniowie doktora. Poszli prosto do znakomitego nieboszczyka i unie?li go, nie tykaj?c wszak?e sukna ze srebrnymi fr?dzlami. Skoro odeszli, otworzy?em okno i spu?ci?em si? jak najszcz??liwiej. Nast?pnie chcia?em oprze? o mur pierwsze z brzegu mary i dosta? si? na drug? stron?.
W?a?nie zabiera?em si? do tego, gdym pos?ysza?, ?e otwierano bram? cmentarn?. Czym pr?dzej uciek?em do przysionka, po?o?y?em si? na marach i przykry?em suknem z fr?dzlami, podnosz?c jednak jeden r?g, abym m?g? widzie?, co si? dalej stanie.
Naprz?d wszed? jaki? koniuszy, ca?y czarno ubrany, z pochodni? w jednej, a szpad? w drugiej r?ce. Za nim post?powa?a s?u?ba odziana w ?a?obne szaty, nareszcie dama niezwyk?ej pi?kno?ci, od g?owy do st?p os?oni?ta czarn? krep?. Ton?c we ?zach, zbli?y?a si? do mar, na kt?rych le?a?em, i pad?szy na kolana, w te s?owa zacz??a gorzkie narzekania:
- O drogie szcz?tki najukocha?szego z m???w! dla-czeg?? nie mog?, jak druga Artemizja, pomiesza? waszych popio??w z moim po?ywieniem, a?eby kr??y?y z moj? krwi? i o?ywi?y to serce, kt?re zawsze bi?o tylko dla ciebie. Ale poniewa? wiara zabrania mi pos?u?y? ci za ?ywy grobowiec, pragn? przynajmniej wyrwa? ci? z tego zbiorowiska nieboszczyk?w, pragn? ka?dego dnia rzewnymi ?zami zlewa? kwiaty wyros?e na twoim grobie, gdzie ostatnie moje westchnienie wkr?tce po??czy nas razem.
To powiedziawszy dama obr?ci?a si? ku koniuszemu, m?wi?c:
- Don Diego, ka? wzi?? cia?o twego pana; pochowamy je w ogrodowej kaplicy.
Natychmiast czterech barczystych s?u??cych porwa?o mary. S?dz?c, ?e nios? umar?ego, niezupe?nie si? mylili, gdy? w istocie by?em na p?? umar?y z przestrachu.
Gdy Cygan doszed? do tej cz??ci swych przyg?d, dano mu zna?, ?e sprawy hordy wymagaj? jego obecno?ci. Opu?ci? nas i ju? go wi?cej tego dnia nie widzieli?my.