Potocki J. R?KOPIS ZNALEZIONY W SARAGOSSIE (32)

Dzie? dwudziesty ?smy
Zebrali?my si? wszyscy do?? wcze?nie na ?niadanie. Rebeka widz?c, ?e naczelnik nie jest gwa?townie zatrudniony, prosi?a, aby dalej ci?gn?? opowiadania, co te? uczyni? w tych s?owach:
DALSZY CI?G HISTORII NACZELNIKA CYGAN?W
W istocie, nazajutrz ksi??na przynios?a mi list. o kt?rym poprzednio wspomina?a, a kt?ry brzmia?, jak nast?puje:
DALSZY CI?G HISTORII KSI??NEJ MEDINA SIDONIA
Ksi??? Medina Sidonia do margrabiego de Val Florida.
Znajdziesz, kochany przyjacielu, w szyfrowanych depeszach dalszy ci?g naszych uk?ad?w. W tym li?cie chce ci opowiedzie?, co si? dzieje na tym dworze ?wi?toszk?w i rozpustnik?w, na kt?rym skazany jestem przebywa?. Jeden z moich ludzi ma odwie?? list do granicy, dlatego wi?c szczerzej b?d? m?g? si? rozpisa?.
Kr?l don Pedro de Braganca ci?gle obiera klasztory za widowni? swoich mi?ostek. Porzuci? teraz ?ysienie urszulanek dla przeoryszy wizytek. JKMo?? ?yczy sobie, abym mu towarzyszy? w tych mi?osnych pielgrzymkach, co te? musz? czyni? dla dobra naszych spraw. Kr?l rozmawia z przeorysz? oddzielony od niej nieprze?aman? krat?, kt?ra, jak powiadaj?, za pomoc? ukrytych spr??yn zapada si? pod d?oni? pot??nego monarchy.
My wszyscy, kt?rzy mu towarzyszymy, rozchodzimy si? po rozmownicach, gdzie nas przyjmuj? m?odsze zakonnice. Portugalczycy znajduj? szczeg?lne upodobanie w rozmowie z zakonnicami, kt?rych odezwania si? pod wzgl?dem sensu przypominaj? ?piew ptasz?t w klatkach, ?yj?cych, podobnie jak one, w zamkni?ciu. Wszelako zajmuj?ca blado?? po?wi?conych dziewic, ich pobo?ne westchnienia, tkliwe przystosowania religijnego j?zyka, ich prostoduszna nie?wiadomo?? i rozmarzone pragnienia - wywieraj? na m?odych pan?w naszego dworu urok, jaki trudno im znale?? w kobietach z towarzystwa lizbo?skiego.
Sk?din?d wszystko w tych schronieniach upaja dusz? i zmys?y. Powietrze tchnie balsamicznym zapachem kwiat?w, nagromadzonych ko?o obraz?w ?wi?tych, oko za kratami spostrzega dysz?ce wonno?ciami samotne sypialnie, d?wi?ki ?wieckiej gitary mieszaj? si? z akordami po?wi?conych organ?w i os?aniaj? tkliwe gruchania m?odzie?y napieraj?cej z obu stron na krat?. Takie zwyczaje panuj? w zakonach portugalskich.
Co do mnie, tylko przez kr?tki czas mog? wdawa? si? w te czule szale?stwa, rych?o bowiem nami?tne wyra?enia mi?o?ci przywodz? mi na my?l obrazy zbrodni i zab?jstwa. A przecie? pope?ni?em tylko jedno zab?jstwo: zamordowa?em przyjaciela, cz?owieka, kt?ry tobie i mnie ?ycie ocali?.
Rozpustne obyczaje wielkiego ?wiata sta?y si? przyczyn? tych nieszcz?snych wypadk?w, kt?re skala?y mi serce w latach rozkwitu, w kt?rych dusza moja mia?a da? przyst?p szcz??ciu, cnocie a zapewne i czystej mi?o?ci. Ale uczucie to nie mog?o powsta? ?r?d tak okropnych wra?e?. Ile razy s?ysza?em rozmow? o mi?o?ci, tyle razy zawsze zdawa?o mi si?, ?e krew wyst?puje mi na d?onie. Jednak?e czu?em potrzeb? kochania, i to, co by?oby zrodzi?o mi?o?? w mym sercu, przetworzy?o si? w uczucie ?yczliwo?ci, kt?r? stara?em si? doko?a rozpo?ciera?.
Kocha?em m?j kraj, a nade wszystko ten dzielny lud hiszpa?ski, przywi?zany do tronu i o?tarza, wiemy obowi?zkom honoru. Hiszpanie odp?acili mi wzajemno?ci? i dw?r os?dzi?, ?e zbyt mnie kochano. Odt?d na zaszczytnym wygnaniu, jak mog?em, s?u?y?em krajowi i z oddalenia przyczynia?em si? do szcz??cia moich poddanych. Mi?o?? ku ojczy?nie i ludzko?ci nape?ni?a serce moje s?odkimi uczuciami.
Co do tej innej mi?o?ci, kt?ra mia?a ozdobi? wiosn? mego ?ycia, czeg?? si? od niej dzi? mog? spodziewa?? Postanowi?em zako?czy? na sobie r?d Medina Sidonia. Wiem, ?e c?rki wielu grand?w pragn? po??czenia ze mn?, ale nie wiedz?, ?e ofiara mojej r?ki by?aby niebezpiecznym podarunkiem. M?j spos?b my?lenia nie zgadza si? z dzisiejszymi zwyczajami. Ojcowie nasi uwa?ali swoje ma??onki za skarbnice swego szcz??cia i honoru. W starej Kastylii pugina? i trucizna kara?y niewiar?. Bynajmniej nie gani? moich przodk?w, ale te? i nie chcia?bym ich na?ladowa?, ostatecznie wi?c lepiej, ?e m?j r?d na mnie si? sko?czy.
Gdy ojciec m?j doszed? do tego miejsca listu, zdawa? si? waha? i nie chcia? dalej czyta?, ale zacz??am go lak usilnie prosi?, ?e nie m?g? oprze? si? moim naleganiom i tak dalej ci?gn??:
Ciesz? si? wraz z tob? ze szcz??cia, jakie ci sprawia towarzystwo zachwycaj?cej Eleonory. Umys? w tym wieku musi przybiera? czaruj?ce kszta?ty. To, co o nie piszesz, dowodzi, ?e jeste? z ni? szcz??liwy; niema?o przyczynia si? to do mego w?asnego szcz??cia.
Na te s?owa nie mog?am wstrzyma? mego uniesienia, rzuci?am si? do n?g mego ojca. zacz??am go ?ciska?, by?am pewna, ?e stanowi? jego szcz??cie. My?l ta na wskro? przejmowa?a mnie niewys?owion? rado?ci?.
Gdy przesz?y pierwsze chwile uniesienia, zapyla?am ojca, w jakim wieku jest ksi??? Medina Sidonia.
- Jest on - rzek? - o pi?? lat m?odszy ode mnie, czyli ma trzydzie?ci pi?? lat, ale nale?y do ludzi, kt?rzy nigdy si? nie starzej?.
By?am w wieku, w kt?rym m?ode dziewcz?ta wcale nie zastanawiaj? si? nad latami m??czyzn. Ch?opiec tak jak ja czternastoletni by?by mi si? wyda? dzieckiem niegodnym mojej uwagi. Ojca bynajmniej nie uwa?a?am za starego, ksi??? za?, maj?c pi?? lat mniej, by? w moich oczach m?odzie?cem. By?o to pierwsze poj?cie, jakie o nim powzi??am, i p??niej przyczyni?o si? ono wielce do postanowienia o moim losie.
Nast?pnie zapyta?am, co to za morderstwa, o kt?rych ksi??? wspomina?. Na te s?owa m?j ojciec zmarszczy? czo?o i po kilku chwilach zastanowienia rzek?:
- Droga Eleonoro, s? to wypadki zostaj?ce w ?cis?ym zwi?zku z moim roz??czeniem si? z twoj? matk?. Wprawdzie nie powinienem ci o tym m?wi?, ale pr?dzej czy p??niej w?asna twoja ciekawo?? zwr?ci si? w tym kierunku, zamiast wi?c domys??w nad przedmiotem r?wnie dra?liwym jak smutnym wol? sam o wszystkim ci? uwiadomi?.
Po tej przemowie ojciec w te s?owa opowiedzia? mi przygody swego ?ycia:
HISTORIA MARGRABIEGO DE VAL FLORIDA
Wiesz dobrze, ?e r?d Astorgas wygas? na twojej matce. Rodzina ta wraz z domem Val Florida nale?a?a do najstarszych w Asturii. Og?lne ?yczenie prowincji przeznacza?o mi r?k? panny Astorgas. Przyzwyczajeni zawczasu do tej my?li, powzi?li?my ku sobie wzajemne uczucia, kt?re mia?y ustali? nasze ma??e?skie szcz??cie. R??ne jednak okoliczno?ci op??ni?y nasz zwi?zek, tak ?e o?eni?em si? dopiero w dwudziestym pi?tym roku ?ycia.
W sze?? tygodni po naszym ?lubie o?wiadczy?em mojej ?onie, ?e poniewa? wszyscy moi przodkowie s?u?yli w wojsku, przeto honor nakazuje mi i?? za ich przyk?adem, i ?e zreszt? w wielu garnizonach hiszpa?skich daleko przyjemniej mo?na p?dzi? ?ycie ani?eli w Asturii. Pani de Val Florida odpowiedzia?a, ?e zawsze zgodzi si? z moim zdaniem, ile razy b?dzie chodzi?o o honor naszego domu. Uradzono wi?c, ?e wst?pi? do wojska. Napisa?em do ministra i otrzyma?em kompani? jazdy w pu?ku ksi?cia Medina Sidonia, kt?ry sta? za?og? w Barcelonie. Tam w?a?nie urodzi?a? si?, moje dzieci?.
Wybuch?a wojna; pos?ano nas do Portugalii, a?eby ??czy? si? z armi? don Sancha de Saavedra. W?dz ten rozpocz?? wojn? s?awn? potyczk? pod Vila Marga. Nasz pu?k, najsilniejszy w?wczas w ca?ej armii, odebra? rozkaz zniesienia kolumny angielskiej, kt?ra tworzy?a lewe skrzyd?o nieprzyjaciela. Dwa razy natarli?my bezskutecznie i ju? gotowali?my si? do trzeciego natarcia, gdy nagle zjawi? si? mi?dzy nami rycerz w kwiecie wieku, okryty ?wietn? broni?.
- Za mn?! - krzykn?? - jestem pu?kownik wasz, ksi??? Medina Sidonia.
W istocie, s?usznie uczyni?, ?e si? nazwa?, gdy? byliby?my go wzi?li za anio?a wojny lub jakiego? ksi?cia z niebieskiej armii, tak mia? w sobie co? nadludzkiego.
Tym razem rozbili?my angielsk? kolumn? i s?awa tego dnia nale?a?a do naszego pu?ku. Mog? ?mia?o wyzna?. ?e po ksi?ciu ja najdzielniej sobie poczyna?em. Przynajmniej tak pochlebne ?wiadectwo pozyska?em od mego naczelnika, kt?ry natychmiast uczyni? mi zaszczyt proszenia o moj? przyja??. Nie by?a to czcza grzeczno?? z jego strony. Stali?my si? prawdziwymi przyjaci??mi: ksi??? nigdy nie traktowa? mnie z g?ry, ja za? nigdy nie zni?a?em si? do pochlebstw. Zarzucaj? Hiszpanom pewn? wynios?o?? w obej?ciu, wszelako jedynie unikaj?c poufa?o?ci umiemy by? dumni bez pychy i grzeczni bez nadskakiwania.
Zwyci?stwo pod Vila Marga otworzy?o wiele awans?w. Ksi??? zosta? genera?em, mnie za? podwy?szono na placu na podpu?kownika i pierwszego adiutanta.
Dano nam niebezpieczne polecenie przeszkadzania nieprzyjacielowi w przej?ciu przez Duero. Ksi??? zaj?? korzystne po?o?enie i do?? d?ugo si? na nim utrzymywa?, nareszcie ca?e wojsko angielskie na nas uderzy?o. Przewaga liczby nie mog?a zmusi? nas do odwrotu, powsta?a okropna rze? i nasza zguba by?a ju? nieodzowna, gdy wtem niejaki van Berg, dow?dca kompanii wallo?skich, przyby? nam na pomoc z trzema tysi?cami ludzi. Dokaza? cud?w waleczno?ci i nie tylko wyrwa? nas z niebezpiecze?stwa, ale za jego spraw? otrzymali?my plac boju. Pomimo to nazajutrz z??czyli?my si? z g??wnym korpusem armii.
Gdy tak cofali?my si? razem z Wallonami, ksi??? zbli?y? si? do mnie i rzek?:
- Kochany Val Florida, wiem, ?e liczba dwa najlepiej przystoi przyja?ni i nie mo?na przekroczy? jej bez nara?enia ?wi?tych praw tego uczucia. S?dz? jednak, ?e wa?na przys?uga, jak? van Berg nam wy?wiadczy?, zas?uguje na wyj?tek. Zdaje mi si?, ?e wdzi?czno?? nakazuje nam ofiarowa? mu nasz? przyja?? i przypu?ci? go jako trzeciego do w?z?a, kt?ry nas ??czy.
Podzieli?em, zdanie ksi?cia, kt?ry uda? si? do van Berga i z?o?y? mu ofiar? naszej przyja?ni z powag? odpowiadaj?c? znaczeniu, jakie przywi?zywa? do miana przyjaciela. Van Berg zdziwi? si? niepoma?u i rzek?:
- Wasza ksi???ca mo?? wy?wiadczasz mi zbyt wielki zaszczyt. Musz? ci? uprzedzi?, ?e mam zwyczaj co dzie? si? upija?; gdy za? przypadkiem nie jestem pijany, gram w gr? jak mo?na najgrubsz?. Je?eli zatem wasza ksi???ca mo?? masz wstr?t do podobnych zwyczaj?w, nie s?dz?, aby nasz zwi?zek m?g? by? d?ugotrwa?y.
Odpowied? ta zmiesza?a ksi?cia, po chwili jednak roze?mia? si?, zapewni? van Berga o swoim szacunku i obieca? mu, ?e u?yje na dworze ca?ego kredytu, aby go jak na j ?wietnie j wynagrodzono. Van Berg jednak nade wszystko przek?ada? nagrody pieni??ne. Kr?l obdarzy? go baroni? Deulen, po?o?on? w okr?gu Malines; van Berg tego samego dnia sprzeda? j? Walterowi van Dydkowi, mieszczaninowi z Antwerpii i liwerantowi armii.
Roz?o?yli?my si? na le?e zimowe w Coimbrze, jednym z na j znacznie j szych miast portugalskich. Pani de Val Florida przyjecha?a do mnie; lubi?a ?y? w ?wiecie, otworzy?em wi?c dom dla znaczniejszych oficer?w armii. Wszelako ksi??? i ja ma?o oddawali?my si? zgie?kliwym przyjemno?ciom towarzystwa; wa?ne zatrudnienia ca?y nasz czas zajmowa?y.
Cnota by?a bo?yszczem m?odego Sidonii, dobro og??u - Jsgo marzeniem. Zag??biali?my si? razem nad po?o?eniem Hiszpanii i uk?adali?my plany zapewnienia jej pomy?lno?ci na przysz?o??. Dla uszcz??liwienia Hiszpan?w pragn?li?my naprz?d wpoi? w nich mi?o?? cnoty i odci?gn?? od niepomiarkowanej ch?ci zysku, co bynajmniej nie wydawa?o si? nam trudne. Chcieli?my tak?e wskrzesi? tradycje dawnego rycerstwa. Ka?dy Hiszpan mia? by? r?wnie wierny ma??once jak kr?lowi i ka?dy powinien by? mie? towarzysza broni. Ja po??czy?em si? ju? z ksi?ciem; byli?my przekonani. ?e ?wiat b?dzie kiedy? m?wi? o naszym zwi?zku i ?e szlachetne umys?y, post?puj?c w nasze ?lady, uczyni? drog? cnoty bardziej przyst?pn?.
Wstyd mi, kochana Eleonoro, m?wi? ci o podobnych szale?stwach, ale od dawna ju? zauwa?ono, ?e m?odzie?, zapuszczaj?ca si? w marzenia, wychodzi z czasem na po?ytecznych, a nawet wielkich ludzi. Przeciwnie, m?ode katony, wystudzone jeszcze przed wiekiem, nie mog? nigdy wznie?? si? nad wyrachowanie w?asnej korzy?ci. Brak serca ?cie?nia ich umys? i czyni ich niezdolnymi tak na ludzi stanu, jak te? na u?ytecznych obywateli. Prawid?o to nader ma?o ma wyj?tk?w.
Tak wi?c, puszczaj?c wyobra?ni? na manowce cnoty ?udzili?my si? nadziej?, ?e urzeczywistnimy kiedy? w Hiszpanii wiek Saturna i Rei. Przez ten czas van Berg, o ile mo?no?ci, zaprowadza? wiek z?oty. Sprzeda? baroni? Deulen za osiemkro? sto tysi?cy liwr?w i przysi?g? na s?owo honoru, ?e nie tylko wyda te pieni?dze przez dwa miesi?ce le? zimowych, ale nadto zaci?gnie jeszcze sto tysi?cy frank?w d?ugu. Marnotrawny nasz Flamandczyk obliczy? nast?pnie, ?e dla dotrzymania s?owa nale?y mu wydawa? dziennie tysi?c czterysta pistol?w, co by?o do?? trudne w takim mie?cie jak Coimbra. Ul?k? si? my?l?c, ?e zbyt lekkomy?lnie da? s?owo, gdy mu za? przedk?adano, ?e mo?e u?y? cz??? pieni?dzy na wspomo?enie biednych i uszcz??liwienie tylu ludzi, odpowiedzia?, ?e przysi?g? wydawa?, nie za? rozdawa?, i ?e poczucie w?asnej godno?ci nie pozwala mu najmniejszej cz??ci tych pieni?dzy obr?ci? na dobre uczynki; gra nawet w to nie wchodzi, gdy? m?g? wygra?, a pieni?dze przegrane nie by?y wydanymi.
Tak trudne po?o?enie zdawa?o si? mocno trapi? van Berga; przez kilka dni by? roztargniony, nareszcie wpad? na spos?b, kt?ry mia? ocali? jego honor. Zebra?, ile tylko m?g? znale?? kucharzy, muzyk?w, skoczk?w, komediant?w i innych os?b weso?ego rzemios?a. Rano wyprawia? sut? biesiad?, wieczorem bal i widowisko, stawia? maszty obfito?ci, a je?eli pomimo wszelkich usi?owa? nie uda?o mu si? wyda? tysi?ca czterechset pistol?w, kaza? reszt? wyrzuca? oknem, m?wi?c, ?e podobny post?pek wchodzi w zakres marnotrawstwa.
Uspokajaj?c w ten spos?b sumienie, van Berg odzyska? dawn? weso?o??. W istocie, by? to nader dowcipny cz?owiek i zr?cznie umia? broni? swych dziwacznych wad, o kt?re go wsz?dzie napastowano. Te rozumowania, w kt?rych si? biegle wy?wiczy?, nadawa?y b?yskotliwo?ci jego rozmowie i odr??nia?y go od nas, Hiszpan?w, zwykle powa?nych i milcz?cych.
Van Berg cz?sto u mnie bywa? wraz ze znaczniejszymi oficerami armii, wszelako przychodzi? tak?e w chwilach, gdy mnie w domu nie by?o. Wiedzia?em o tym i bynajmniej si? nie gniewa?em, wyobra?a?em sobie bowiem, ?e nieograniczone zaufanie przekona go, a? wsz?dzie i o ka?dej godzinie dobrze jest widziany.
Og?? tymczasem innego by? zdania i niebawem zacz??y kr??y? wie?ci ubli?aj?ce mojej s?awie. Do mnie ?adna z nich nie dosz?a, ksi??? pos?ysza? je jednak, a wiedz?c, jak kocham moj? ?on?, przez przyja?? cierpia? za mnie. Pewnego dnia uda? si? do pani de Val Florida i pad? jej do n?g, zaklinaj?c, aby nie zapomina?a swoich obowi?zk?w i nie widywa?a van Berga sam na sam. Nie wiem, co mu na to odpowiedziano.
Nast?pnie ksi??? poszed? do van Berga z zamiarem prze?o?enia mu w podobnym sposobie ca?ego stanu rzeczy i zwr?cenia go na drog? cnoty. Nie zasta? go w domu. Powr?ci? po po?udniu, w pokoju pe?no by?o ludzi, ale van Berg sam siedzia? na uboczu; ponury i zapewne nieco pijany potrz?sa? kubkiem z ko??mi.
Ksi??? zbli?y? si? do niego przyja?nie i ?miej?c si? zapyta?, jak mu id? wydatki.
Van Berg rzuci? na? zagniewane spojrzenie i odpowiedzia? :
- Wydatki moje przeznaczone s? dla przyjemno?ci mych przyjaci??, nie za? niegodziwc?w, kt?rzy mieszaj? si? do tego, co do nich nie nale?y.
Kilka os?b s?ysza?o te s?owa.
- Czy to do mnie ma si? stosowa?? - rzek? ksi???. - Van Berg, racz natychmiast odwo?a? te lekkomy?lne wyrazy.
- Nigdy niczego nie odwo?uj? - odpar? van Berg. Ksi??? ukl?k? na jedno kolano, m?wi?c:
- Van Berg, wy?wiadczy?e? mi znakomit? przys?ug?, dlaczeg?? teraz chcesz mnie zbezcze?ci?? Zaklinam ci?, uznaj mnie za cz?owieka z honorem. Van Berg rzuci? jak?? zniewag?.
Ksi??? powsta? spokojnie, doby? sztyletu zza pasa i po?o?ywszy go na stole, rzek?:
- Zwyczajny pojedynek nie mo?e za?atwi? tej sprawy. Jeden z nas musi umrze?, a im pr?dzej to nast?pi, tym lepiej. Rzucajmy ko?ci po kolei; kto wi?cej wyrzuci, we?mie sztylet i utopi go w sercu przeciwnika.
- Wy?mienicie - krzykn?? van Berg - to dopiero nazywa si? gruba gra! ale przysi?gam, ?e je?eli wygram, nie b?d? oszcz?dza? waszej ksi???cej mo?ci.
Przera?eni widzowie stali na miejscu jakby skamieniali.
Van Berg wzi?? kubek i wyrzuci? podw?jn? dw?jk?.
- Do szatana - zawo?a? - co? mi si? nie wiedzie! Z kolei ksi??? potrz?sn?? ko??mi i wyrzuci? pi?tk? i sz?stk?. Wtedy wzi?? sztylet i utopi? go w piersiach van Berga, po czym, obracaj?c si? ku widzom z t?? sam? zimn? krwi?, rzek?:
- Panowie, raczcie wy?wiadczy? ostatni? pos?ug? temu m?odzie?cowi, kt?rego bohaterskie m?stwo na lepszy los zas?ugiwa?o. Co do mnie, ruszam natychmiast do g??wnego audytora armii i oddaj? si? w r?ce sprawiedliwo?ci kr?lewskiej.
Mo?ecie wyobrazi? sobie rozg?os, jaki ten wypadek powszechnie sprawi?. Ksi?cia nie tylko Hiszpanie kochali, ale nawet nieprzyjaciele nasi, Portugalczycy. Gdy wie?? o tym dosz?a do Lizbony, arcybiskup tego miasta, kt?ry jest zarazem patriarch? Indii, dowi?d?, ?e dom, gdzie zatrzymano ksi?cia w Coimbrze, nale?y do kapitu?y, i od najdawniejszych czas?w uwa?any by? za nietykalne schronienie, ?e przeto ksi??? mo?e spokojnie w nim przebywa?, nie l?kaj?c si? przemocy ?wieckiego ramienia. Ksi??? nader by? wzruszony przywi?zaniem mu okazywanym, wszelako o?wiadczy?, ?e nie chce korzysta? z tego przywileju.
Audytor generalny zacz?? wytacza? spraw? przeciw ksi?ciu, ale Rada Kastilli postanowi?a koniecznie si? wmiesza?; nast?pnie wielki marsza?ek Aragonii, kt?rego urz?d teraz w?a?nie zniesiono, utrzymywa?, ?e s?dzenie ksi?cia, jako urodzonego w jego prowincji i nale??cego do dawnych ricos hombres, do niego nale?y. S?owem, wielu usilnie dobija?o si? o pierwsze?stwo, ka?dy bowiem chcia? go ocali?.
Po?r?d tej ca?ej wrzawy ?ama?em sobie g?ow? nad wynalezieniem przyczyny nieszcz?snego pojedynku. Nareszcie jaki? znajomy zlitowa? si? i uwiadomi? mnie o post?powaniu pani de Val Florida. Nie pojmuj?, jakim sposobem wyobra?a?em sobie, ?e moja ?ona mo?e tylko mnie kocha?. Min??o wiele czasu, zanim zdo?a?em uwierzy?, ?e jestem w b??dzie. Na koniec pewne okoliczno?ci zdar?y nieco zas?on? z moich oczu, poszed?em wi?c do pani de Val Florida i rzek?em:
- Dowiedzia?em si?, ?e ojciec pani niebezpiecznie zas?ab?; s?dz?, ?e wypada, aby? do niego pojecha?a. Zreszt? c?rka nasza potrzebuje twoich stara? i, jak mniemam, odt?d osi?dziesz pani na zawsze w Asturii.
Pani de Val Florida spu?ci?a oczy i z pokor? przyj??a wyrok.
Wiesz, jak od tego czaru ?yli?my z twoj? matk?; mia?a ona tysi?c nieocenionych przymiot?w, a nawet cn?t, kt?rym zawsze oddawa?em sprawiedliwo??.
Tymczasem proces ksi?cia przybra? dziwny obr?t. Oficerowie wallo?scy podnie?li go do znaczenia og?lnej sprawy narodowej. Utrzymywali, ?e poniewa? grandowie hiszpa?scy pozwalaj? sobie mordowa? Fla-mandczyk?w, wypada im opu?ci? s?u?b? hiszpa?sk?, Hiszpanie natomiast dowodzili, ?e to by? pojedynek, nie za? morderstwo. Rzeczy tak daleko zasz?y, ?e kr?l nakaza? zwo?a? junt?, z?o?on? z dwunastu Hiszpan?w i dwunastu Flamandczyk?w, nie dla os?dzenia ksi?cia, ale raczej dla rozstrzygni?cia, czy ?mier? van Berga nale?y uwa?a? za zasz?? wskutek pojedynku czy te? morderstwa.
Oficerowie hiszpa?scy g?osowali pierwsi i - jak si? mo?na domy?li? - zgodzili si? na pojedynek. Jedenastu Wallo?czyk?w by?o przeciwnego zdania; nie usprawiedliwiali swego s?du, przede wszystkim za? najwi?cej krzyczeli.
Dwunasty - kt?ry g?osowa? ostatni, poniewa? by? najm?odszy - da? si? ju? zaszczytnie pozna? w kilku sprawach honorowych. Nazywa? si? don Juan van Worden.
Tu przerwa?em Cyganowi, m?wi?c:
- Mam zaszczyt by? synem tego samego van Wordena i spodziewam si?, ?e w twoim opowiadaniu nic takiego nie us?ysz?, co by mog?o honor jego na szwank wystawi?.
- Mog? zar?czy? - odrzek? Cygan - ?e wiernie powt?rz? s?owa margrabiego de Val Florida do jego c?rki.
- Gdy kolej g?osowania przysz?a na don Juana van Worden, zabra? g?os i tak si? wyrazi?:
- Panowie, s?dz?, ?e dwie rzeczy oznaczaj? istot? pojedynku: naprz?d wyzwanie, lub te?, w braku tego, spotkanie, po wt?re - r?wno?? broni lub te?, w braku tej, r?wnowaga szans zadania ?mierci. Tak na przyk?ad cz?owiek uzbrojony w strzelb? m?g?by stan?? przeciw drugiemu uzbrojonemu w kr?cic?, z warunkiem, a?eby jeden strzela? o sto krok?w, drugi za? o cztery, i z zastrze?eniem, ?e ju? uprzednio zgodzono si?, kto ma strzela? pierwszy. W obecnym wypadku jedna i ta sama bro? s?u?y?a dla obu, nie mo?na przeto wymaga? wi?kszej r?wno?ci. Ko?ci nie by?y fa?szywe, wi?c r?wnowadze szans zadania ?mierci tak?e nic niepodobna zarzuci?. Na ostatek, wyzwanie by?o wyra?nie o?wiadczone i z obu stron przyj?te.
Wyznaj?, ?e z przykro?ci? widz? pojedynek, t? najszlachetniejsz? walk?, zni?on? do losu gry hazardowej, rodzaju zabawy, kt?rej cz?owiek honorowy powinien u?ywa? z nadzwyczajnym umiarkowaniem. Wszelako wed?ug zasad, jakie na pocz?tku przytoczy?em, zdaje mi si? niezaprzeczonym, ?e zajmuj?ca nas obecnie sprawa by?a pojedynkiem, nie za? morderstwem. Tak mi nakazuje m?wi? moje przekonanie, jakkolwiek przykro mi, ?e sprzeciwia si? to sposobowi widzenia moich jedenastu koleg?w. B?d?c zatem prawie pewnym, ?e spotka mnie nieszcz??cie nie?aski z ich strony, i pragn?c zarazem jak naj?agodniejszymi ?rodkami uprzedzi? wyrazy ich niezadowolenia, upraszam, aby wszyscy jedenastu raczyli wy?wiadczy? mi zaszczyt wyst?pienia ze mn? do pojedynku, mianowicie sze?ciu z rana, pi?ciu po obiedzie.
Wniosek tego dowodzenia sprawi? powszechn? wrzaw?, wszelako nale?a?o przyj?? zaproszenie. Van Worden rani? pierwszych sze?ciu, kt?rzy stawili si? z rana, nast?pnie z pi?cioma pozosta?ymi zasiad? do obiadu.
Po obiedzie znowu wzi?to si? do broni. Van Worden rani? trzech, dziesi?ty skaleczy? go w rami?, jedenasty za? przeszy? szpad? na wylot i zostawi? na placu.
Bieg?y chirurg ocali? ?ycie dzielnemu Flamandczykowi, ale nie my?lano ju? ani o juncie, ani o procesie i kr?l u?askawi? ksi?cia Sidoni?.
Odbyli?my jeszcze jedn? kampani?, nadal jako ludzie honorowi, ale ju? bez poprzedniego zapa?u. Pierwszy raz nieszcz??cie nas dotkn??o. Ksi??? zawsze okazywa? wiele szacunku dla odwagi i zdolno?ci wojskowych van Berga, wyrzuca? sobie przesadn? gorliwo?? o m?j spok?j, kt?ra sta?a si? przyczyn? tak smutnych wypadk?w. Nauczy? si?, ?e nie wystarcza chcie? dobra. ale nale?y ponadto umie? je wy?wiadcza?. Co do mnie, podobnie do wielu ma??onk?w, t?umi?em w sobie bole?? i tym wi?cej przez to cierpia?em. Odt?d przestali?my snu? nasze zamiary uszcz??liwienia Hiszpanii.
Tymczasem nasta? pok?j, ksi??? postanowi? podr??owa?, przebiegli?my wi?c razem W?ochy. Francj? i Angli?. Po powrocie szlachetny m?j przyjaciel wszed? do Rady Kastylii, mnie za? przy tej samej Radzie powierzono urz?d referendarza.
Czas sp?dzony w podr??ach oraz kilka nast?pnych lat wywo?a?y znaczne zmiany w umy?le ksi?cia. Nie tylko ?e odst?pi? od poryw?w swojej m?odo?ci, ale nawet przezorno?? sta?a si? ulubion? jego cnot?. Dobro publiczne, przedmiot m?odzie?czych marze?, by?o nadal jego g??bok? nami?tno?ci?, ale teraz wiedzia? ju?, ?e niepodobna wszystkiego od razu dokona?, ?e trzeba wprz?d przygotowa? umys?y, o ile mo?no?ci za? ukrywa? w?asne ?rodki i cele. Do tego stopnia posuwa? ostro?no??, ?e w Radzie zdawa? si? nigdy nie mie? w?asnego zdania i szed? za cudzym, tymczasem koledzy przemawiali jego w?asnymi s?owy. Staranno??, z jak? ksi??? os?ania? swoje zdolno?ci przed wzrokiem publicznym, tym bardziej je wykrywa?a. Hiszpanie odgadli go i pokochali. Dw?r pocz?? mu zazdro?ci?. Ofiarowano ksi?ciu ambasad? w Lizbonie. Wiedzia?, ?e nie wolno mu odm?wi?, przyj?? wi?c, ale z warunkiem, ?e ja zostan? sekretarzem stanu.
Odt?d nie widzia?em go wi?cej, ale serca nasze zawsze ?yj? razem.
Gdy Cygan doszed? do tego miejsca swego opowiadania, dano mu zna?, ?e sprawy hordy wymagaj? jego obecno?ci. Skoro si? oddali?, Velasquez zabra? g?os i rzek?:
- Jakkolwiek ca?? uwag? zwracam na s?owa naszego naczelnika, nie mog? przecie schwyta? w nich najmniejszego zwi?zku. W istocie, nie wiem, kto m?wi, a kto s?ucha. Tu margrabia de Val Florida opowiada c?rce swoje przygody, kt?ra opowiada je naczelnikowi, kt?ry nam znowu je opowiada. To istny labirynt. Zawsze zdawa?o mi si?, ?e romanse i inne dzie?a podobnego rodzaju winny by? pisane w kilku kolumnach, na kszta?t tablic chronologicznych.
- Masz senor s?uszno?? - odpowiedzia?a Rebeka. - I tak na przyk?ad w jednej kolumnie czytano by, ?e pani de Val Florida oszukuje swego m??a, w drugiej za? ujrzano, czym ten wypadek go uczyni?, co bez w?tpienia rzuci?oby nowe ?wiat?o na ca?e opowiadanie.
- Wcale nie to chcia?em powiedzie? - rzek? Velasquez. - Ale oto jest na przyk?ad ksi??? Sidonia, kt?rego charakter mam zg??bia?, gdy tymczasem widzia?em go ju? na marach. Czyli? nie lepiej by?o zacz?? od wojny portugalskiej? Wtedy w drugiej kolumnie ujrza?bym doktora Sangre Moreno zastanawiaj?cego si? nad sztuk? lekarsk? i nie zdziwi?bym si?, widz?c. ?e jeden p?ata zw?oki drugiego.
- Zapewne - przerwa?a Rebeka - ci?g?e niespodzianki czyni? opowiadanie ma?o zajmuj?cym, gdy? nigdy nie mo?na zgadn??, co po czym nast?pi.
Na?wczas ja zabra?em g?os i rzek?em, ?e podczas wojny portugalskiej m?j ojciec by? jeszcze nader m?ody i ze nie mo?na by?o do?? wydziwi? si? roztropno?ci, jak? okaza? w sprawie ksi?cia Medina Sidonia.
- Nie ma o czym m?wi? - rzek?a Rebeka - gdyby tw?j ojciec nie by? si? pojedynkowa? z jedenastu oficerami, mog?oby by?o przyj?? do sprzeczki, s?usznie zatem uczyni?, ?e j? uprzedzi?.
Wyda?o mi si?, ?e Rebeka drwi z nas wszystkich. Odkry?em w jej charakterze co? szyderczego i w?tpi?cego. Pomy?la?em, ?e kto wie, czy nie mog?aby nam opowiedzie? przyg?d wcale odmiennych od historii niebieskich bli?ni?t, i postanowi?em j? o to zapyta?. Tymczasem nadesz?a godzina rozstania i ka?dy odszed? w swoj? stron?.