Potocki J. R?KOPIS ZNALEZIONY W SARAGOSSIE (65)

Dzie? pi??dziesi?ty dziewi?ty
Nazajutrz z niecierpliwo?ci? oczekiwali?my wieczoru. Cygan zasta? nas ju? od dawna razem zebranych. Zadowolony z zainteresowania, jakie mu okazywali?my, nie da? si? nawet prosi? i sam zacz?? m?wi? w te s?owa:
DALSZY CI?G HISTORII NACZELNIKA CYGAN?W
Powiedzia?em wam, ?e utkwi?em wzrok w weneckie zwierciad?o i spostrzeg?em w nim ksi??niczk? z dzieci?ciem na r?ku. Po chwili widzenie znik?o, Mamun otworzy? okiennice i wtedy rzek?em:
- Mo?ci czarnoksi??niku, mniemam, ?e do oczarowania mego wzroku nie potrzebowa?e? wsp??uczestnictwa z?ych duch?w. Znam ksi??niczk?, ju? mnie raz oszuka?a w spos?b daleko bardziej zadziwiaj?cy. Jednym s?owem, je?eli jej obraz widzia?em w zwierciadle, nie w?tpi?, ?e ona sama tak?e znajduje si? w tym zamku.
- Nie mylisz si? - odpar? Mamun - i natychmiast p?jdziemy do niej na ?niadanie.
Otworzy? skryte drzwiczki i pad?em do n?g mojej ma??onki, kt?ra nie mog?a ukry? swego wzruszenia. Nareszcie przysz?a do siebie i rzek?a:
- Don Juanie, musia?am to wszystko ci powiedzie?, o czym m?wi?am w Sorriente, gdy? by?a to prawda. Zamiary moje s? nieodwo?alne, wszelako po twoim odje?dzie wyrzuca?am sobie moj? nieczu?o??. Instynkt mojej p?ci wrodzony wzdraga si? przed ka?dym post?powaniem, w kt?rym by mo?na upatrzy? brak serca. Powodowana nim, postanowi?am tu czeka? na ciebie i po raz ostatni si? z tob? po?egna?.
- Pani - odrzek?em ksi??niczce - ty by?a? jedynym marzeniem mego ?ycia i ty mi zast?pisz wszelk? rzeczywisto??. W przysz?ych kolejach twego losu zapomnij na wieki o don Juanie. Przystaj? na to, ale pomnij, ?e zostawiam dziecko moje przy tobie.
- Wkr?tce je ujrzysz - przerwa?a ksi??niczka - i oboje razem powierzymy je tym, kt?rzy maj? zaj?? si? jego wychowaniem.
C?? mam wam powiedzie?? Zdawa?o mi si? na?wczas i w tej chwili jeszcze mi si? zdaje, ?e ksi??niczka mia?a s?uszno??. W istocie, czy mog?em ?y? z ni? b?d?c i nie b?d?c jej m??em? Je?eli nawet zdo?ali?my uj?? przed przenikliwo?ci? og??u, to nie unikn?liby?my wzroku naszych s?u??cych, a wtedy tajemnicy nie mo?na by zachowa?. Nie ma w?tpliwo?ci, ?e w?wczas ca?y los ksi??niczki by?by si? zmieni?, zdawa?o mi si? wi?c, ?e s?uszno?? by?a po jej stronie. Podda?em si? zatem i wkr?tce mia?em ujrze? moj? ma?? Ondyn?. Tak j? bowiem nazwano, poniewa? by?a ochrzczona z wody, nie za? z oleju.
Zeszli?my razem na obiad. Mamun rzek? do ksi??niczki:
- Pani, s?dz?, ?e nale?a?oby uwiadomi? senora o pewnych rzeczach, o kt?rych musi si? dowiedzie?, i je?eli podzielasz moje zdanie, ja si? tego podejm?.
Ksi??niczka przysta?a. W?wczas Mamun, zwracaj?c si? do mnie, tymi s?owy si? odezwa?:
- Senor don Juanie, depcesz tu ziemi?, nieprzeniknion? dla zwyczajnego wzroku, gdzie ka?dy strze?e jakiej? tajemnicy. W pa?mie tych g?r znajduj? si? obszerne jaskinie i podziemia. ?yj? tam Maurowie, kt?rzy od czas?w wygnania ich z Hiszpanii nigdy z nich nie wychodzili. W tej oto dolinie, rozci?gaj?cej si? przed twymi oczyma, zobaczysz mniemanych Cygan?w, z kt?rych jedni s? mahometanami, drudzy chrze?cijanami, ostatni wreszcie ?adnej nie wyznaj? wiary. Na szczycie tej ska?y widzisz dzwonnic? z krzy?em na wierzchu. Jest to klasztor dominikan?w. Inkwizycja ?wi?ta ma powody, dla kt?rych przez szpary patrzy na to, co si? tutaj dzieje, dominikanie za? obowi?zani s? nic nie widzie?. Dom, w kt?rym si? znajdujesz, zamieszkuj? Izraelici. Co siedem lat ?ydzi hiszpa?scy i portugalscy zgromadzaj? si? tu dla ?wi?cenia roku sabatowego, obecnie b?d?cego czterechsetn? trzydziest? ?sm? rocznic? jubileuszu, jaki odprawi? Jozue. Powiedzia?em ci, senor Avadoro, ?e pomi?dzy Cyganami z doliny jedni s? mahometanami, drudzy chrze?cijanami, inni nareszcie ?adnej nie wyznaj? wiary. W istocie, ci ostatni - to poganie pochodz?cy od Kartagi?czyk?w. Za panowania don Filipa II spalono kilkaset takich rodzin, niekt?re tylko schroni?y si? wok?? ma?ego jeziora, utworzonego, jak m?wi?, przez wybuch wulkanu. Dominikanie z tego klasztoru maj? tam swoj? kaplic?.
Oto, senor Avadoro, co wymy?lili?my wzgl?dem ma?ej Ondyny, kt?ra nigdy nie dowie si? o swoim pochodzeniu: Ochmistrzyni, kobieta ca?kiem oddana ksi??niczce, uchodzi za jej matk?. Wybudowano dla twojej c?rki pi?kny domek na brzegach jeziora; dominikanie z klasztoru udziel? jej pierwszych zasad religii. Reszt? pozostawimy staraniom Opatrzno?ci. Nikt ciekawski nie b?dzie m?g? zwiedza? brzeg?w jeziora La Frita.
Gdy to Mamun m?wi?, ksi??niczka uroni?a kilka ?ez, ja za? nie mog?em wstrzyma? si? od p?aczu. Nazajutrz udali?my si? do tego samego jeziora, ko?o kt?rego teraz si? znajdujemy, i umie?cili?my tam ma?? Ondyn?. Nast?pnego dnia ksi??niczka odzyska?a dawn? dum? i wynios?o?? i wyznam, ?e po?egnanie nasze nie by?o nader rozczulaj?ce. Nie zatrzymuj?c si? d?u?ej w zamku, wsiad?em na statek, wyl?dowa?em w Sycylii i ugodzi?em si? z padronem Speronara, kt?ry podj?? si? zawie?? mnie na Malt?.
Uda?em si? do przeora Toleda. Szlachetny m?j przyjaciel czule mnie u?ciska?, wprowadzi? do osobnego pokoju i drzwi zamkn?? na klucz. W p?? godziny potem marsza?ek przeora przyni?s? mi obfity posi?ek, nad wieczorem za? sam Toledo przyszed?, nios?c pod pach? wielk? plik? list?w, czyli - jak je politycy nazywaj? - depesz. Nazajutrz jecha?em ju? z poselstwem do arcyksi?cia don Karlosa.
Zasta?em jego cesarzewiczowsk? mo?? w Wiedniu. Skoro tylko odda?em mu depesze, natychmiast zamkni?to mnie w osobnym pokoju, tak samo jak na Malcie. Po up?ywie godziny sam arcyksi??? przyszed? do mnie, zaprowadzi? do cesarza i rzek?:
- Mam zaszczyt przedstawi? Waszej Cesarsko-Apostolskiej Mo?ci margrabiego Castelli, szlachcica sardy?skiego, i zarazem uprasza? dla niego o klucz szambela?ski.
Cesarz Leopold, nadaj?c swojej dolnej wardze jak naj?agodniejszy wyraz, zapyta? mnie po w?osku, od jak dawna opu?ci?em Sardyni?.
Nie by?em przyzwyczajony do rozmawiania z monarchami, a jeszcze mniej do k?amstwa, za ca?? wiec odpowied? sk?oni?em si? g??boko.
- To dobrze - rzek? cesarz - przy??czam WPana do ?wity mego syna.
Tym sposobem od razu, chc?c nie chc?c, zosta?em margrabi? Castelli i szlachcicem sardy?skim.
Tego samego wieczora dosta?em nadzwyczajnego b?lu g?owy, nazajutrz gor?czki, a w dwa dni potem - ospy. Zarazi?em si? ni? w jednej z gospod w Karyntii.
Choroba moja by?a gwa?towna i nader niebezpieczna, wyleczy?em si? jednak, i to nie bez korzy?ci, margrabia Castelli bowiem w niczym nie by? podobny do don Avadora i zmieniaj?c nazwisko, zmieni?em zarazem i powierzchowno??. Teraz mniej ni? kiedykolwiek poznano by we mnie ow? Elwir?, kt?ra niegdy? mia?a zosta? wicekr?low? Meksyku.
Skoro tylko wr?ci?em do zdrowia, wnet powierzono mi korespondencj? z Hiszpani?.
Tymczasem don Filip Andegawe?ski kr?lowa? nad Hiszpani? i Indiami, a nawet nad sercami swoich poddanych. Ale nie pojmuj?, jaki szatan miesza si? w?a?nie w takich chwilach do w?adc?w i ich spraw. Kr?l don Filip i kr?lowa, jego ma??onka, stali si? niejako pierwszymi poddanymi ksi??nej Orsini. Nadto do rady pa?stwa przypuszczono pos?a francuskiego, kardyna?a d'Estrees, co do najwy?szego stopnia oburzy?o Hiszpan?w. Z drugiej strony, kr?l francuski Ludwik XIV my?l?c, ?e wszystko mu wolno, obsadzi? Mantu? za?og? francusk?. Wtedy arcyksi??? don Karlos powzi?? nadzieje panowania.
By?o to w samym pocz?tku roku 1703, gdy pewnego wieczora arcyksi??? rozkaza? mnie przywo?a?. Post?pi? kilka krok?w naprzeciw mnie, raczy? mnie obj??, a nawet czule u?ciska?. Przyj?cie to zapowiada?o mi co? nadzwyczajnego.
- Castelli - rzek? arcyksi??? - czy nie odebra?e? ?adnych wiadomo?ci od przeora Toleda? Odpowiedzia?em, ?e dot?d ?adnych nie mia?em.
- By? to znakomity cz?owiek - doda? po chwili arcyksi???.
- Jak to - by?? - przerwa?em.
- Tak jest - odpar? arcyksi??? - by?; przeor Toledo umar? na Malcie na zgni?? gor?czk?, ale znajdziesz we mnie drugiego Toleda. Op?akuj twego przyjaciela i b?d? mi wierny.
Op?aka?em rzewnymi ?zami strat? przyjaciela i poj??em, ?e teraz nie potrafi? ju? przesta? by? Castellim.
Mimowolnie sta?em si? niewolniczym narz?dziem arcyksi?cia.
Nast?pnego roku udali?my si? do Londynu. Stamt?d arcyksi??? wyruszy? do Lizbony, ja za? pojecha?em z??czy? si? z wojskiem lorda Peterborougha, kt?rego, jak to wam ju? m?wi?em, mia?em niegdy? zaszczyt pozna? w Neapolu. By?em z nim razem, gdy - zmuszaj?c Barcelon? do poddania si? - da? pozna? sw?j charakter szlachetnym czynem, powszechnie w?wczas s?awionym. Podczas kapitulacji niekt?re oddzia?y wojska sprzymierzonego wesz?y do miasta i zacz??y je rabowa?. Ksi??? Popoli, kt?ry w?wczas dowodzi? w imieniu kr?la don Filipa, ?ali? si? na to przed lordem.
- Pozw?l mi na chwil? wej?? do miasta z mymi Anglikami - rzek? Peterborough - a zar?czam, ?e wszystko przyprowadz? do porz?dku. Uczyni?, jak powiedzia?, po czym opu?ci? miasto i ofiarowa? mu zaszczytn? kapitulacj?.
Wkr?tce potem arcyksi???, zaw?adn?wszy prawie ca?? Hiszpani?, przyby? do Barcelony. Zn?w zaj??em stanowisko w jego orszaku, nadal pod nazwiskiem margrabiego Castelli. Pewnego wieczora, przechadzaj?c si? w ?wicie arcyksi?cia po g??wnym placu, spostrzeg?em cz?owieka, kt?rego ch?d raz wolny, to znowu przyspieszony, przypomina? mi don Busquera. Kaza?em go ?ledzi?. Doniesiono mi, ?e jest to jaki? cz?owiek z fa?szywym nosem, kt?ry ka?e nazywa? si? doktorem Robusti. Nie w?tpi?em na chwil?, ?e jest to m?j ?otr, kt?ry w celu szpiegowania nas wcisn?? si? do miasta.
Opowiedzia?em to arcyksi?ciu, kt?ry upowa?ni? mnie do post?pienia z nim, jak mi si? tylko podoba. Naprz?d wi?c kaza?em zamkn?? niegodziwca na odwachu, a nast?pnie w godzinie parady ustawi?em od odwachu a? do portu dwa rz?dy grenadier?w, uzbroiwszy wprz?dy ka?dego gi?tkim brzozowym pr?tem. Jeden od drugiego sta? w odleg?o?ci nie zawadzaj?cej wolnym poruszeniom prawej r?ki. Don Busqueros, wychodz?c z odwachu, pozna?, ?e te przygotowania jego si? tycz? i ?e jest, jak to m?wi?, kr?lem tej uroczysto?ci. Pu?ci? si? wi?c z ca?ej si?y, unikaj?c tym sposobem po?owy raz?w, wszelako dosta? ich przynajmniej ze dwie?cie. W porcie wpad? do szalupy, kt?ra go zawioz?a na pok?ad fregaty, gdzie dozwolono mu zaj?? si? leczeniem swego grzbietu.
Czas by?o ju? zaj?? si? sprawami hordy, Cygan opu?ci? nas wi?c, zostawiaj?c dalsze przygody na dzie? nast?pny.