Krasicki I. PRZESTROGA M?ODEMU

Wychodzisz na ?wiat, Janie. Przy zacz?ciu drogi

??dasz zdania mojego i wiernej przestrogi.

Dam, na jak? si? mo?e zdoby? moja mo?no??,

W kr?tkich j? s?owach zamkn?: miej, Janie, ostro?no??!

Wchodzisz na ?wiat. Krok pierwszy stawi? nie jest snadno.

Zewsz?d ci? zb?jcy, zdrajcy, filuty opadn?,

Zewsz?d ?owcy przebiegli, kszta?tn? bior?c posta?,

B?d? czuwa?, jakby ci? w sid?a swoje dosta?.

Wpadniesz, je?li si? pierwej dobrze nie uzbroisz.

S?usznie si? wi?c twych krok?w pierwiastkowych boisz.

Rzadki na ?wiat przychodzie?, kt?ry by obfito

Nie zap?aci? na wst?pie oszukania myto.

Strze? si?, nie ?eby? grzeszy? zbytnim nieufaniem,

Roztropna jest ostro?no??. Piotr szed? za jej zdaniem,

?redniej si? drogi trzyma? i tak kroki zmierza?,

Ze ani zbytnie ufa?. ani nie dowierza?.

Piotr ocala? i chocia? podej?cia nie szuka?,

Cho? szed? drog? pod?ciwych, filut?w oszuka?.

A to jak? Tak jak ?lepy. Ten, gdzie si? obraca,

Nim st?pi, kijem pierwej bezpiecze?stwa maca.

Miej si? na ostro?no?ci, nicht ci? nie oszuka.

Znajdziesz Paw?a na wst?pie, co przychodni?w szuka.

Stary to mistrz i profes w filut?w zakonie,

Zna on nie tylko pan?w, ale psy i konie,

Uk?ada si? i ?asi, powierzchownie grzeczny,

Z miny, z gest?w pod?ciwy, uprzejmy, stateczny,

Temu rady dodaje, z tym si? towarzyszy,

Tamtemu niby zwierza, co od drugich s?yszy:

Trwo?ny, czy kto nie patrzy, czy kto nie pods?ucha,

Zaw?dy ma co? w rezerwie i szepcze do ucha,

Rai, strze?e, poznaje i godzi, i ro?ni.

Przeszli przez jego r?ce szlachetni, wielmo?ni,

Przeszli, a tych, co zdradnie ca?owa? i ?ciska?,

?adnego nie wypu?ci?, ?eby co nie zyska?.

Znajdziesz po nim Macieja, co ju? reszt? goni.

Przechodzi dot?d wszystkich wytworno?ci? koni,

Ekwipa? po angielsku, z francuska lokaje,

A cho? do dalszych zbytk?w sposobu nie staje,

Cho? nicht borgowa? nie chce, przykrz? si? d?u?nicy,

Przecie? Maciej paradnie jedzie po ulicy,

Przecie? laufry przed ko?mi, Murzyn za karet?.

Chcesz wiedzie? tajemnic? przed ?wiatem ukryt??

Nauczysz si?, byleby? tym szed?, co on, torem,

Byleby? si? po?egna? z cnot? i honorem,

Byleby? czo?o straci?, dojdziesz przedsi?wzi?cia.

Zb?d? si? wstydu, a j?zyk trzymaj od naj?cia,

Czo?gaj si?, a gdy pod?o?? rozpostrzesz najdalej,

Doka?esz, ?e przed tob? b?d? si? czo?gali.

Zyskasz korzy?? niecnot?, ale to zysk pod?y.

Nie tymi prawe szcz??cie obwieszcza si? ?rod?y;

Strze? si? wi?c takich zdobycz, co czyni? zel?ywym.

Jeste? w wio?nie m?odo?ci, w tym wieku szcz??liwym,

Co do wszystkiego zdatny. Do u?ycia wzywa

Rozkosz mi?a z pozoru, w istocie zdradliwa;

Uwdzi?cza bite ?lady, lecz cho? mile pie?ci,

K?adzie ???? przy s?odyczy, ciernie z kwiaty mie?ci,

Omamia nieostro?nych zdradnymi kompany.

B?dziesz na pierwszym wst?pie uprzejmie wezwany

Od rzeszy grzeczno-modnej, rozpustnie wytwornej.

Tam si? nauczysz w szkole przebieg?ej, wybornej,

Jak grzecznie rozposa?y? zbiory przodk?w skrz?tne,

A ?lady wspania?o?ci stawiaj?c pami?tne,

Nies?ychanymi zbytki i tre?ci? rozpusty

Zawstydza? marnotrawc?w i dziwi? oszusty.

Nauczysz si?, jak prawom mo?na si? nie podda?,

Jak dosta?, kiedy nie masz, dostawszy nie odda?,

Jak zwodzi? zaufanych a ?mia? si? z zwiedzionych,

Jak w b??dzie utrzymywa? sztucznie omamionych,

Jak si? uda?, gdy trzeba, za dobrych i skromnych,

Jak podchlebia? przytomnym, ?mia? si? z nieprzytomnych,

Jak cnocie, gdzie j? znajdziesz, da? zel?yw? posta?,

Jak depta? wszystkie wzgl?dy, byle swego dosta?,

Jak wzi?wszy grzeczn? tonu modnego postaw?,

Dla ?artu dowcipnego szarpa? cudz? s?aw?.

Jak si? chlubi? z niecnoty, a w wyrazach spro?nych

Miesza? fa?sz z zuchwa?o?ci? w tryumfach mi?osnych.

Taka to nasza m?odzie?! Po ska?onej wio?nie

Jaki plon. jaki owoc w jesieni uro?nie?

Rzu? okiem na Tomasza: s?aby, wyn?dznia?y,

Dwudziestoletni starzec. Posz?y kapita?y,

Posz?y wioski, miasteczka, pa?ace, ogrody,

J?czy n?dzarz, a pami?? niepowrotnej szkody

Truje reszt? dni smutnych, co je wlecze z prac?:

Taka korzy?? rozpusty, tak si? zbytki p?ac?.

Uszed?e? marnotrawc?w, wpadniesz w otch?a? no

Ci to s?, co z romans?w zawr?con? g?ow?,

Bohatyry mi?osne, ?aki teatralni,

Trawi? wiek u n?g bogi? przy ich gotowalni.

Westchnienia ich kunsztowne do Filid?w modnych,

Kaloandry w afektach wiernych a dowodnych

J?cz? nad srogim losem, a boginie cudne,

Raz uprzejme, drugi raz dzikie i odludne,

Czy si? zechc? nasro?y?, czy wdzi?cznie u?miecha?,

Daj? im tylko wolno?? rozpacza? i wzdycha?.

Strze? si? matni zdradliwych, w kt?re p?ochych mie?ci

Zbyt czu?y na podst?py zaw?dy kunszt niewie?ci.

Strze? si? side? powabnych, w kt?re m?odzie? wabi?,

Cho? sztuk? zdrad? skryj?, p?ta ujedwabi?,

Przecie? w nich wolno?? ginie, czas si? drogi traci,

Zysk wdzi?cznych sentyment?w w cnoty nie bogaci.

A Filida tymczasem, gdy j? statek smuci,

Dla nowego Tyrsysa dawnego porzuci.

Skacz ze ska?y, w mi?osnych p?tach niewolniku,

Albo siad?szy w zamys?ach przy kr?tym strumyku,

Gadaj z echem, p?acz?cy na p?onne nadzieje;

Twoja Filis tymczasem z g?upiego si? ?mieje.

Nie masz tego w romansach - ale jest na jawie.

Ktokolwiek si? tej p?ochej po?wi?ci? zabawie,

Nie insz? korzy?? ??da? zniewie?cia?ych zyska;

Czyli politowania wart, czy po?miewiska,

Niech boginie os?dz?. - Ty zwa?, co ci? czeka.

Boginie s?, m?j Janie, czcij je, lecz z daleka.

Nie, ?eby? by? odludkiem. Znajdziesz nawet w mie?cie,

Co umys? maj?c m?ski, powaby niewie?cie,

Szacowne bardziej cnot? ni? blaskiem urody,

Mimo zwyczaj powszechny, mimo przepis mody

Smi? pe?ni? obowi?zki, a proste Sarmatki

S? i ?ony pod?ciwe, i starowne matki;

Romans je w obowi?zkach nigdy nie rozgrzesza.

Z takich gniazd, je?li znajdziesz, szukaj towarzysza;

I znajdziesz. Niech odszczeka, co je trzy rachowa?.

Nie b?d? ja zbyt ostr? satyr? brakowa?.

S?, a cz?sto, cho? poz?r przeciwnie obwieszcza,

W u?ciech p?ocho??, a cnota w sercu si? umieszcza.

Wojciech, m?drzec ponury, ?apie m?odzie? ?yw?,

A naje?ony min? powa?nie ?arliw?,

Now? rzeczy postaw? gdy dziwi i cieszy,

Same wyroki g?osi zgromadzonej rzeszy.

Za nic dawni pisarze, stare ksi?gi - fraszki,

Dzie?a wiek?w, to p?onne u niego igraszki.

Filozof, jednym s?owem, i min?, i cer?,

Unosi si? nad pod?? gminu atmosfer?,

Depce mia?ko?? uprzedze?, a daj?c, co nie ma,

Stwarza nowy rz?d rzeczy i wiary systema.

Z daleka od tej szko?y, z daleka, m?j Janie!

Powabne tam jest wej?cie, wdzi?czne przywitanie,

Ale powr?t fatalny. Z?y to rozum, bracie,

Co si? na cnoty, wiary zasadza utracie.

Oche?znaj dumne zdania pokory munsztukiem,

Wierz, nie szperaj, b?d? raczej cnotliwym nieukiem

Ni? m?drym a bezbo?nym. Tacy byli dawni,

R?wnie, a mo?e wi?cej, naukami s?awni,

Przodki twoje pod?ciwe, co Boga si? bali,

Co mogli, co powinni, oni roztrz?sali,

Umieli dzieli? w zdaniu, o czym s?dzi? mo?na,

Od tego, w czym nauka pr??na i bezbo?na.

Na co rozum, dar bo?y, je?li blu?ni dawc??

Mijaj, Janie, bezbo?nych maksym prawodawc?,

Mijaj m?dro?? niepraw?. Ta niech tob? rz?dzi,

Co do cnoty zaprawia, w nauce nie b??dzi,

Co prawe obowi?zki bezwzgl?dnie okry?la,

Co zna ludzk? u?omno??, w zdaniach nie wymy?la.

Co si? ??cz?c z pod?ciwym staropolskim gminem,

Nie ka?e ci si? wstydzi?, ?e? chrze?cijaninem.