Prus B. FARAON (2-07)

ROZDZIA? SI?DMY
Na drugi dzie? ksi??? wsta? p??no, sam wyk?pa? si? i ubra?, i kaza? przyj?? do siebie Tutmozisowi.

Wystrojony, namaszczony wonno?ciami elegant ukaza? si? natychmiast, pilnie przypatruj?c si? ksi?ciu, aby pozna?, w jakim jest humorze, i odpowiednio do tego u?o?y? swoj? fizjognomi?.

Ale na twarzy Ramzesa malowa?o si? tylko znu?enie.

- C?? - spyta? Tutmozisa ziewaj?c - czy jeste? pewny, ?e urodzi? mi si? syn?

- Mam t? wiadomo?? od ?wi?tego Mefresa.

- Oho!... Od jak?e to dawna prorocy zajmuj? si? moim domem?

- Od czasu kiedy wasza dostojno?? okazujesz im swoj? ?ask?.

- Tak?... - spyta? ksi??? i zamy?li? si?. Przypomnia? sobie wczorajsz? scen? w ?wi?tyni Astoreth i por?wnywa? j? z podobnymi zjawiskami w ?wi?tyni Hator. "Wo?ano na mnie - m?wi? do siebie - i tu, i tam. Ale tam moja cela by?a bardzo ciasna i grube mury, tu za? wo?aj?cy, a w?a?ciwie Kama mog?a schowa? si? za kolumn? i szepta?... Wreszcie tu by?o strasznie ciemno, a w mojej celi widno..." Nagle rzek? do Tutmozisa:

- Kiedy? si? to sta?o?

- Kiedy urodzi? si? dostojny syn tw?j?... Podobno ju? z dziesi?? dni temu... Matka i dziecko zdrowe, doskonale wygl?daj?... Przy urodzeniu by? sam Menes, lekarz twojej czcigodnej matki i dostojnego Herhora...

- No, no... - odpar? ksi??? i znowu my?la?:

"Dotykano mnie tu i tam jednakowo zr?cznie... Czy by?a jaka r??nica?... Zdaje si?, ?e by?a, mo?e dlatego, ?e tu by?em, a tam nie by?em przygotowany na zobaczenie cudu... Ale tu pokazano mi drugiego m n i e, czego tam nie potrafili zrobi?... Bardzo m?drzy s? kap?ani!... Ciekawym, kto mnie tak dobrze udawa?, bo?ek czy cz?owiek?... O, bardzo m?drzy s? kap?ani i nawet nie wiem, kt?rym z nich lepiej wierzy?: naszym czy fenickim?..."

- S?uchaj, Tutmozis - rzek? g?o?no - s?uchaj, Tutmozis... Trzeba, a?eby tu przyjechali... Musz? przecie zobaczy? mego syna... Nareszcie ju? nikt nie b?dzie mia? prawa uwa?a? si? za lepszego ode mnie...

- Czy zaraz maj? przyjecha? dostojna Sara z synem?...

- A niech przyjad? jak najpr?dzej, je?eli tylko zdrowie im pozwoli. W granicach pa?acu jest du?o wygodnych budowli. Trzeba wybra? miejsce w?r?d drzew, zaciszne i ch?odne, gdy? nadchodzi czas upa??w... Niech?e i ja poka?? ?wiatu mego syna!...

I znowu wpad? w zadum?, kt?ra nawet zacz??a niepokoi? Tutmozisa.

"Tak, m?drzy s?! - my?la? Ramzes. - ?e lud oszukuj?, nawet grubymi sposobami, o tym wiedzia?em. Biedny ?wi?ty Apis! Ile on uk?u? dostaje w czasie procesji, kiedy ch?opi le?? przed nim na brzuchach... Ale a?eby oszukiwali mnie, temu bym nie uwierzy?... G?osy bog?w, niewidzialne r?ce, cz?owiek oblewany smo?? to by?y przegrywki!... Po czym nast?pi?a pie?? Pentuera: o ubytku ziemi i ludno?ci, o urz?dnikach, Fenicjanach, a wszystko - a?eby obmierzi? mi wojn?.."

- Tutmozisie - rzek? nagle.

- Padam przed tob? na twarz...

- Trzeba powoli ?ci?gn?? pu?ki z nadmorskich miast - tutaj... Chc? zrobi? przegl?d i wynagrodzi? ich wierno??.

- A my, szlachta, nie jeste?my ci wierni? - spyta? zmi?szany Tutmozis.

- Szlachta i wojsko to jedno.

- A nomarchowie, urz?dnicy?...

- Wiesz, Tutmozis, ?e nawet i urz?dnicy s? wierni - m?wi? ksi???. - Co m?wi?, nawet Fenicjanie!... Chocia? na wielu innych stanowiskach s? zdrajcy...

- Przez bogi, ciszej!... - szepn?? Tutmozis i l?kliwie wyjrza? do drugiej komnaty.

- Oho!... - ?mia? si? ksi??? - sk?d?e ta trwoga? Wi?c i dla ciebie nie jest tajemnic?, ?e mamy zdrajc?w...

- Wiem, o kim wasza dostojno?? m?wisz - odpar? Tutmozis - bo zawsze by?e? ?le uprzedzony...

- Do kogo?...

- Do kogo!... Domy?lam si?. Ale s?dzi?em, ?e po ugodzie z Herhorem, po d?ugim pobycie w ?wi?tyni...

- C?? ?wi?tynia?... I tam, i w ca?ym zreszt? kraju przekonywa?em si? zawsze o jednym, ?e najlepsze ziemie, najdzielniejsza ludno?? i niezmierne bogactwa nie s? w?asno?ci? faraona...

- Ciszej !... ciszej !... - szepta? Tutmozis.

- Ale? ci?gle milcz?, ci?gle mam twarz pogodn?, wi?c pozw?l mi si? wygada? cho? ty... Zreszt? nawet w najwy?szej radzie mia?bym prawo powiedzie?, ?e w tym Egipcie, kt?ry niepodzielnie nale?y do mego ojca ja jego nast?pca i namiestnik, musia?em po?yczy? sto talent?w od jakiego? tyryjskiego ksi???tka... Nie jest?e to ha?ba!...

- Ale sk?d?e ci to dzi? przysz?o?... - szepta? Tutmozis, pragn?c jak najrychlej zako?czy? niebezpieczn? rozmow?.

- Sk?d?... - powt?rzy? ksi??? i umilk?, aby znowu pogr??y? si? w zadumie.

"Niewiele jeszcze znaczy?oby - my?la? - gdyby tylko mnie oszukiwali: jestem dopiero nast?pc? faraona i nie do wszystkich tajemnic mog? by? dopuszczany. Ale kto mi powie, ?e oni w taki sam spos?b nie post?powali z moim czcigodnym ojcem?... Trzydzie?ci kilka lat ufa? im nieograniczenie, korzy? si? przed cudami, sk?ada? hojne ofiary bogom, po to... a?eby jego maj?tek i w?adza przesz?a w r?ce ambitnych filut?w... I nikt mu oczu nie otworzy?... Bo? faraon nie mo?e, jak ja, wchodzi? w nocy do ?wi?ty? fenickich, bo w ko?cu do jego ?wi?tobliwo?ci nikt nie ma przyst?pu...

A kto mnie dzi? zapewni, ?e kap?a?stwo nie d??y do obalenia tronu, jak to powiedzia? Hiram?... Wszak?e ojciec ostrzeg? mnie, ?e Fenicjanie s? najprawdom?wniejsi, gdy maj? w tym interes. I z pewno?ci?, ?e maj? interes, a?eby nie by? wyp?dzonymi z Egiptu i nie dosta? si? pod w?adz? Asyrii... Asyria, stado w?ciek?ych lw?w!... K?dy oni przejd?, nic nie zostanie opr?cz zwalisk i trup?w, jak po po?arze!...

Nagle Ramzes podni?s? g?ow?: z daleka dolecia? go odg?os flet?w i rog?w.

- Co to znaczy? - zapyta? Tutmozisa.

- Wielka nowina!... - odpar? dworak z u?miechem. - Azjaci witaj? znakomitego pielgrzyma, a? z Babilonu...

- Z Babilonu?... Kto on?...

- Nazywa si? Sargon...

- Sargon?... - przerwa? ksi???. - Sargon!... aha! cha!... - zacz?? si? ?mia?. - Czym?e on jest?...

- Ma by? wielkim dostojnikiem na dworze kr?la Assara. Prowadzi ze sob? dziesi?? s?oni, stada najpi?kniejszych rumak?w pustynnych, t?umy niewolnik?w i s?ug.

- A po co on tu przyje?d?a?

- Pok?oni? si? cudownej bogini Astoreth, kt?r? czci ca?a Azja - odpar? Tutmozis.

- Cha!... cha!... cha!... - ?mia? si? ksi??? przypomniawszy sobie zapowied? Hirama o przyje?dzie asyryjskiego pos?a. - Sargon... cha!... cha!... Sargon, powinowaty kr?la Assara, zrobi? si? nagle tak pobo?nym, ?e na ca?e miesi?ce puszcza si? w niewygodn? podr??, byle uczci? bogini? Astoreth w Pi-Bast... Ale? w Niniwie znalaz?by wi?kszych bog?w i ucze?szych kap?an?w... Cha!... cha! cha!

Tutmozis ze zdumieniem patrzy? na ksi?cia.

- Co tobie, Ramzesie?...

- Oto cud! - m?wi? ksi??? - jakiego chyba nie zapisa?y kronik? ?adnej ?wi?tyni... Tylko pomy?l, Tutmozisie... W chwili gdy najbardziej zastanawiasz si? nad pytaniem: w jaki spos?b z?apa? z?odzieja, kt?ry ci? wci?? okrada? - w takiej chwili - ?w z?odziej znowu pakuje r?ce do twojej skrzyni, w twoich oczach, przy tysi?cu ?wiadk?w... Cha! cha! cha!... Sargon - pobo?ny pielgrzym!...

- Nic nie rozumiem... - szepta? zak?opotany Tutmozis.

- I nie potrzebujesz rozumie? - odpar? namiestnik. - Zapami?taj tylko, ?e Sargon przyjecha? tu na pobo?ne praktyki do ?wi?tej Astoreth...

- Zdaje mi si?, ?e wszystko, o czym m?wisz - rzek? zni?aj?c g?os Tutmozis - ?e wszystko to s? rzeczy bardzo niebezpieczne...

- Tote? nie wspominaj o nich nikomu.

- ?e ja nie wspomn?, tego chyba jeste? pewny, ale czy ty, ksi???, sam si? nie zdradzisz... Jeste? pr?dki jak b?yskawica....

Nast?pca po?o?y? mu r?k? na ramieniu.

- B?d? spokojny - rzek? patrz?c mu w oczy. - Oby?cie mi tylko dochowali wierno?ci, wy, szlachta i wojsko, a zobaczycie dziwne wypadki i... sko?cz? si? dla was ci??kie czasy!...

- Wiesz, ?e zginiemy na tw?j rozkaz - odpar? Tutmozis k?ad?c r?k? na piersiach. Na jego obliczu by?a tak niezwyk?a powaga, i? ksi??? zrozumia?, wreszcie nie po raz pierwszy, ?e w tym rozhukanym elegancie kryje si? dzielny m??, na kt?rego mieczu i rozumie mo?na polega?.

Od tej pory ksi??? nigdy ju? nie prowadzi? z Tutmozisem tak dziwnej rozmowy. Ale wierny przyjaciel i s?uga odgad?, ?e poza przyjazdem Sargona kryj? si? jakie? wielkie interesa pa?stwowe, samowolnie rozstrzygane przez kap?an?w.

Zreszt? od pewnego czasu ca?a egipska arystokracja, nomarchowie, wy?si urz?dnicy i dow?dcy, bardzo cicho, ale to bardzo cicho, szeptali mi?dzy sob?, ?e nadchodz? wa?ne wypadki. Fenicjanie bowiem pod przysi?g? dochowania tajemnicy opowiadali im o jakowych? traktatach z Asyri?, przy kt?rych Fenicja zginie, a Egipt okryje si? ha?b? i bodaj ?e kiedy? stanie si? lennikiem Asyrii.

Wzburzenie mi?dzy arystokracj? by?o ogromne, lecz nikt si? nie zdradzi?. Owszem, zar?wno na dworze nast?pcy, jak i u nomarch?w Dolnego Egiptu, bawiono si? doskonale. Mo?na by?o s?dzi?, ?e wraz z gor?cem spad?o na nich szale?stwo nie tylko zabaw, ale rozpusty. Nie by?o dnia bez igrzysk, uczt i triumfalnych pochod?w, nie by?o nocy bez iluminacji i wrzask?w. Nie tylko w Pi-Bast, ale w ka?dym mie?cie wytworzy?a si? moda przebiegania ulic z pochodniami, muzyk?, a nade wszystko z pe?nymi dzbanami. Wpadano do dom?w i wyci?gano ?pi?cych mieszka?c?w na pijatyk?, a ?e Egipcjanie mieli du?y poci?g do hulanek, wi?c bawi? si?, kto ?y?.

Przez czas pobytu Ramzesa w ?wi?tyni Hator Fenicjanie zdj?ci jakim? panicznym strachem sp?dzali dnie na modlitwach i wszystkim odmawiali kredytu. Lecz po rozmowie Hirama z namiestnikiem pobo?no?? i ostro?no?? nagle opu?ci?a Fenicjan i zacz?li panom egipskim hojniej udziela? po?yczek ani?eli kiedykolwiek.

Takiej obfito?ci z?ota i towar?w, jaka zapanowa?a w Dolnym Egipcie, a nade wszystko tak ma?ych procent?w, nie pami?tali najstarsi ludzie.

Surowy i m?dry stan kap?a?ski zwr?ci? uwag? na szale?stwa najwy?szych klas spo?ecznych. Lecz omylili si? w ocenianiu jego ?r?de?, a ?wi?ty Mentezufis, kt?ry co kilka dni wysy?a? raport do Herhora, wci?? donosi? mu, ?e nast?pca, znudzony praktykami religijnymi w ?wi?tyni Hator, bawi si? teraz bez pami?ci, a wraz z nim ca?a arystokracja.

Dostojny minister nawet nie odpowiada? na te wzmianki, co dowodzi?o, ?e hulatyk? ksi?cia uwa?a za rzecz naturaln?, a mo?e nawet po?yteczn?.

Przy takim nastroju najbli?szego otoczenia Ramzes zyska? du?o swobody. Prawie ka?dego wieczora, gdy przepici winem dworzanie zaczynali traci? ?wiadomo??, ksi??? - wymyka? si? z pa?acu.

Okryty ciemnym burnusem oficera, przebiega? puste ulice i wydostawa? si? za miasto, do ogrod?w ?wi?tyni Astoreth.

Tam odnajdywa? swoj? ?awk? naprzeciw pa?acyku Kamy i ukryty mi?dzy drzewami patrzy? na p?on?ce pochodnie, s?ucha? ?piewu wielbicieli kap?anki i - marzy? o niej.

Ksi??yc wschodzi? coraz p??niej, zbli?aj?c si? do nowiu, noce by?y szare, efekta ?wietlne przepad?y, ale Ramzes mimo to wci?? widzia? jasno?? owej pierwszej nocy i s?ysza? nami?tne strofy Greka.

Nieraz powstawa? z ?awki, a?eby wprost p?j?? do mieszkania Kamy, ale ogarnia? go wstyd. Czu? on, ?e nie wypada nast?pcy tronu ukazywa? si? w domu kap?anki, kt?r? odwiedza? ka?dy pielgrzym, byle z?o?y? hojniejsz? dla ?wi?tyni ofiar?. Co dziwniejsza - ba? si?, a?eby widok Kamy, otoczonej dzbanami i nieszcz??liwymi wielbicielami, nie zatar? mu cudownego obrazu ksi??ycowej nocy. W?wczas gdy j? przys?a? Dagon, a?eby odwr?ci? gniew ksi?cia, Kama wyda?a si? Ramzesowi m?od? dziewczyn?, dosy? powabn?, dla kt?rej jednak mo?na nie straci? g?owy. Lecz gdy pierwszy raz w ?yciu on, w?dz i namiestnik, musia? siedzie? pod domem kobiety, gdy go rozmarzy?a noc, gdy us?ysza? gor?ce o?wiadczyny innego m??czyzny, wtedy, tak?e pierwszy raz w ?yciu, zrodzi?o si? w nim szczeg?lne uczucie: mi?szanina po??dania, t?sknoty i zazdro?ci.

Gdyby m?g? mie? Kam? na ka?de zawo?anie, sprzykrzy?aby si? mu bardzo pr?dko, a mo?e nawet nie ubiega?by si? za ni?. Ale ?mier? stoj?ca na progu jej sypialni, zakochany ?piewak, a nareszcie to upokarzaj?ce stanowisko najwy?szego dostojnika wobec kap?anki, wszystko to wytwarza?o sytuacj? Ramzesowi dotychczas nie znan?, a wi?c pon?tn?.

I oto dlaczego, prawie co wiecz?r, od dziesi?ciu dni przychodzi? do ogrod?w bogini Astoreth zas?aniaj?c twarz wobec przechodni?w.

Pewnego wieczoru, kiedy na uczcie w swoim pa?acu wypi? du?o wina, Ramzes wymkn?? si? ze stanowczym zamiarem. Powiedzia? sobie, ?e dzisiaj wejdzie do mieszkania Kamy, a jej wielbiciele - niech sobie ?piewaj? pod oknami.

Szed? pr?dko przez miasto, lecz w ogrodach nale??cych do ?wi?tyni zwolni? kroku: znowu bowiem uczu? wstyd.

"Czy s?yszano kiedykolwiek - my?la? - a?eby nast?pca faraona biega? za kobietami jak biedny pisarz, kt?ry znik?d nie mo?e po?yczy? dziesi?ciu drachm? Wszystkie przychodzi?y do mnie, wi?c i ta powinna przyj??..."

I ju? chcia? wr?ci?.

"A jednak ta nie mo?e przyj?? - m?wi? w duchu - gdy? zabiliby j?..."

Stan?? i waha? si?.

"Kto by j? zabi??... Hiram, kt?ry w nic nie wierzy, czy Dagon, kt?ry ju? sam nie wie, czym jest?... Tak, ale jest tu mn?stwo innych Fenicjan i przewijaj? si? setki tysi?cy pielgrzym?w fanatycznych i dzikich. W oczach tych g?upc?w Kama odwiedzaj?c mnie pope?ni?aby ?wi?tokradztwo

Wi?c znowu poszed? w stron? pa?acyku kap?anki. Ani pomy?la?, ?e jemu grozi? tu mo?e niebezpiecze?stwo. Jemu, kt?ry nie wydobywaj?c miecza, samym spojrzeniem ca?y ?wiat mo?e powali? do swych st?p. On, Ramzes, i niebezpiecze?stwo!...

Gdy ksi??? wyszed? spo?r?d drzew, spostrzeg?, ?e dom kap?anki jest bardziej o?wietlony i ha?a?liwszy ni? zwykle. Istotnie w pokojach i na tarasach by?o pe?no go?ci, a i doko?a pa?acyku kr?ci? si? t?um.

"Co to za banda?" - pomy?la? ksi???.

Zebranie by?o niecodzienne. Niedaleko sta? ogromny s?o? d?wigaj?cy na grzbiecie z?ocon? lektyk? z purpurowymi frankami. Obok s?onia r?a?o, kwicza?o i w og?le niecierpliwi?o si? kilkana?cie koni o grubych szyjach i nogach, z przewi?zanymi u do?u ogonami, z metalowymi niby-he?mami na g?owach.

Mi?dzy niespokojnymi, prawie dzikimi zwierz?tami kr?ci?o si? kilkudziesi?ciu ludzi, jakich Ramzes jeszcze nie widzia?. Mieli oni kud?ate w?osy, wielkie brody, ?piczaste czapki z klapami na uszach. Jedni byli odziani w d?ugie szaty z grubego sukna, spadaj?ce do kostek, inni w kr?tkie surduty i spodnie, a niekt?rzy - w buty z cholewami. Wszystko to by?o uzbrojone w miecze, ?uki i w??cznie.

Na widok tych cudzoziemc?w, silnych, niezgrabnych, ?miej?cych si? ordynaryjnie, cuchn?cych ?ojem i gadaj?cych nieznanym a twardym j?zykiem, w ksi?ciu zagotowa?o si?. Jak lew, kiedy zobaczy obce zwierz?, cho? nieg?odny, zabiera si? jednak do skoku, tak Ramzes, chocia? ludzie ci nic mu nie zawinili, uczu? do nich straszn? nienawi??. Dra?ni? go ich j?zyk, ich ubiory, ich zapach, nawet ich konie. Krew uderzy?a mu do g?owy i si?gn?? po miecz, aby wpa?? na tych ludzi i wymordowa? ich i ich zwierz?ta. Ale ockn?? si?.

"Set rzuci? na mnie urok?..." - pomy?la?.

W tej chwili przeszed? ko?o niego nagi Egipcjanin w czepcu na g?owie i opasce doko?a bioder. Ksi??? czu?, ?e ten cz?owiek jest mu mi?y, nawet drogi w tej chwili, bo to Egipcjanin. Wydoby? z worka z?oty pier?cionek warto?ci kilkunastu drachm i da? go niewolnikowi.

- S?uchaj - spyta? - co to za ludzie?

- Asyryjczycy - szepn?? Egipcjanin i nienawi?? b?ysn??a mu w oczach.

- Asyryjczycy!... - powt?rzy? ksi???. - Wi?c to s? Asyryjczycy?... A co oni tu robi??...

- Ich pan, Sargon, zaleca si? do kap?anki, do ?wi?tej Kamy, a oni go pilnuj?... Oby ich tr?d stoczy?, ?wi?skich syn?w...

- Mo?esz odej??.

Nagi cz?owiek nisko uk?oni? si? Ramzesowi i pobieg? zapewne do kuchni.

"Wi?c to s? Asyryjczycy?... - my?la? ksi??? przypatruj?c si? dziwacznym postaciom i ws?uchuj?c w nienawistny, cho? niezrozumia?y j?zyk. - Wi?c Asyryjczycy ju? s? nad Nilem, a?eby zbrata? si? z nami czy oszuka? nas, a ich dostojnik Sargon zaleca si? do Kamy?..."

Zawr?ci? do domu. Jego rozmarzenie zgas?o przy blasku nowej, cho? dopiero budz?cej si? nami?tno?ci. On, cz?owiek szlachetny i ?agodny, poczu? ?mierteln? nienawi?? do odwiecznych wrog?w Egiptu, z kt?rymi zetkn?? si? po raz pierwszy.

Kiedy po opuszczeniu ?wi?tyni Hator i rozmowie z Hiramem pocz?? rozmy?la? o rozpocz?ciu wojny z Azj?, to by?y tylko rozmy?lania. Egipt potrzebowa? ludzi, a faraon skarb?w, a ?e wojna by?a naj?atwiejszym sposobem zdobycia ich, ?e wreszcie dogadza?a jego potrzebie s?awy, wi?c projektowa? sobie wojn?.

Ale w tej chwili nie obchodzi?y go skarby, niewolnicy ani s?awa, bo odezwa? si? w nim pot??niejszy nad wszystko g?os nienawi?ci. Faraonowie tak d?ugo walczyli z Asyryjczykami, obie strony tyle przela?y krwi, walka tak g??bokie zapu?ci?a korzenie w serca, ?e ksi??? na sam widok ?o?nierzy asyryjskich chwyta? za miecz. Zdawa?o si?, ?e wszystkie duchy poleg?ych wojownik?w, wszystkie ich trudy i cierpienia zmartwychwsta?y w duszy kr?lewskiego dzieci?cia i wo?a?y o zemst?.

Gdy ksi??? wr?ci? do pa?acu, wezwa? Tutmozisa. Jeden z nich by? przepity, drugi w?ciek?y.

- Czy wiesz, com teraz widzia?? - rzek? ksi??? do ulubie?ca.

- Mo?e kt?ry z kap?an?w... - szepn?? Tutmozis.

- Widzia?em Asyryjczyk?w... O bogowie!... Com ja uczu?... C?? to za pod?y lud... Cia?a ich, od st?p do g??w okr?cone we?n? jak dzikich zwierz?t, ?mierdz? starym ?ojem, a co to za mowa, jakie brody, w?osy!...

Szybko chodzi? po komnacie, zadyszany, rozgor?czkowany.

- My?la?em - m?wi? Ramzes - ?e pogardzam z?odziejstwami pisarzy, ob?ud? nomarch?w, ?e nienawidz? chytrych i ambitnych kap?an?w... Mia?em wstr?t do ?yd?w i l?ka?em si? Fenicjan... Ale dzi? przekonywam si?, ?e tamto by?y zabawki. Teraz dopiero wiem, co to jest nienawi??, kiedym zobaczy? i us?ysza? Asyryjczyk?w, teraz rozumiem, dlaczego pies rozdziera kota, kt?ry mu przeszed? drog?...

- Do ?yd?w i Fenicjan przywyk?e?, wasza dostojno??, Asyryjczyk?w spotka?e? po raz pierwszy - wtr?ci? Tutmozis.

- G?upstwo Fenicjanie!... - ci?gn?? jakby do siebie ksi???. - Fenicjanin, Filistyn, Saszu, Libijczyk, nawet Etiopa, to jakby cz?onkowie naszej rodziny. Kiedy nie p?ac? danin, gniewamy si? na nich, gdy zap?ac?, zapominamy...

Ale Asyryjczyk jest to co? tak obcego, tak wrogiego, ?e... Nie b?d? szcz??liwym, dop?ki nie ujrz? pola zas?anego ich trupami, dop?ki nie nalicz? ze sto tysi?cy odci?tych r?k...

Tutmozis nigdy nie widzia? Ramzesa w podobnym nastroju.