Prus B. FARAON (2-23)

ROZDZIA? DWUDZIESTY TRZECI
W ci?gu kilku miesi?cy podczas kt?rych ksi??? Ramzes pe?ni? obowi?zki namiestnika Dolnego Egiptu, jego ?wi?tobliwy ojciec coraz bardziej zapada? na zdrowiu. I zbli?a?a si? chwila, w kt?rej pan wieczno?ci, budz?cy rado?? w sercach, w?adca Egiptu i wszystkich kraj?w; jakie tylko o?wietla s?o?ce, mia? zaj?? miejsce obok czcigodnych poprzednik?w swoich, w teba?skich katakumbach, kt?re le?? po drugiej stronie miasta Teb.

Nie by? jeszcze zbyt podesz?y wiek r?wnego bogom mocarza, kt?ry rozdawa? ?ycie poddanym i mia? w?adz? zabierania m??om ich ?on wed?ug pragnie? serca swego. Ale trzydziestokilkuletnie rz?dy tak go zm?czy?y, ?e ju? sam chcia? wypocz??, odnale?? m?odo?? i pi?kno?? swoj? w zachodniej krainie, gdzie ka?dy faraon bez trosk panuje wiecznie nad ludami tak szcz??liwymi, ?e nikt i nigdy nie chcia? stamt?d powraca?.

Jeszcze p?? roku temu ?wi?tobliwy pan spe?nia? wszystkie czynno?ci przywi?zane do jego stanowiska, na kt?rym opiera?o si? bezpiecze?stwo i pomy?lno?? ca?ego widzialnego ?wiata.

Rankiem, ledwo kur zapia?, kap?ani budzili w?adc? hymnem na cze?? wschodz?cego s?o?ca. Faraon podnosi? si? z ?o?a i w z?ocistej wannie bra? k?piel z wody r??anej. Po czym boskie cia?o jego by?o natarte bezcennymi wonno?ciami, w?r?d szmeru mod??w maj?cych w?asno?? odp?dzania z?ych duch?w.

Tak oczyszczony i okadzony przez prorok?w szed? pan do kapliczki. Odrywa? glinian? piecz?? ode drzwi i wchodzi? sam jeden do sanktuarium, gdzie na ?o?u ze s?oniowej ko?ci spoczywa? cudowny pos?g bo?ka Ozirisa. Bo?ek mia? ten nadzwyczajny dar, ?e na ka?d? noc odpada?y mu r?ce, nogi i g?owa odci?te niegdy? przez z?ego boga Seta; lecz po modlitwie faraona wszystkie cz?onki zrasta?y si? na powr?t, bez ?adnej przyczyny.

Gdy jego ?wi?tobliwo?? przekona? si?, ?e Oziris znowu jest ca?y, wydobywa? pos?g z ?o?a, k?pa? go, ubiera? w drogocenne szaty i - posadziwszy na malachitowym tronie, okadza? go wonno?ciami. Ceremonia to nader wa?na: gdyby bowiem kt?rego poranku boskie cz?onki Ozirisa nie zros?y si?, by?by to znak, ?e Egiptowi, je?eli nie ca?emu ?wiatu, grozi wielkie nieszcz??cie.

Po wskrzeszeniu i ubraniu b?stwa jego ?wi?tobliwo?? zostawia? otwarte drzwi kaplicy, aby przez nie na kraj sp?ywa?y b?ogos?awie?stwa. Zarazem wyznacza? kap?an?w, kt?rzy przez ca?y dzie? mieli pilnowa? sanktuarium nie tyle przed z?? wol?, ile przed lekkomy?lno?ci? ludzk?. Nieraz bowiem zdarza?o si?, ?e niebaczny ?miertelnik zbli?ywszy si? zanadto do naj?wi?tszego miejsca nara?a? si? na niewidzialne uderzenie, kt?re pozbawia?o go przytomno?ci, a nawet ?ycia.

Po odprawieniu nabo?e?stwa szed? pan, otoczony ?piewaj?cymi kap?anami, do wielkiej sali jadalnej, gdzie sta? fotel i stoliczek dla niego i dziewi?tna?cie innych stoliczk?w przed dziewi?tnastu pos?gami wyobra?aj?cymi dziewi?tna?cie poprzednich dynastii. Gdy za? w?adca usiad?, wbiega?y m?ode ch?opcy i dziewcz?ta ze srebrnymi talerzami, na kt?rych by?o mi?so i ciasta, tudzie? z dzbanami wina. Kap?an dozoruj?cy potraw kosztowa? z pierwszego talerza i pierwszego dzbanka, kt?re nast?pnie na kl?czkach podawano faraonowi, a inne talerze i dzbany stawiano przed pos?gami przodk?w. Gdy za? w?adca zaspokoiwszy g??d opu?ci? sal?, potrawy przeznaczone dla przodk?w mieli prawo zjada? ksi???ta albo kap?ani.

Z jadalni udawa? si? pan do nie mniej wielkiej sali audiencjonalnej. Tu padali przed nim na twarz najbli?si dostojnicy pa?stwa i najbli?sza rodzina, po czym minister Herhor, najwy?szy skarbnik, najwy?szy s?dzia i najwy?szy naczelnik policji sk?adali mu raporty o sprawach pa?stwa. Czytanie by?o przerywane religijn? muzyk? i ta?cem, w czasie wykonywania kt?rych tron zasypywano wie?cami i bukietami.

Po audiencji jego ?wi?tobliwo?? udawa? si? do obocznego gabinetu i po?o?ywszy si? na kanapie chwil? drzema?. Nast?pnie sk?ada? bogom ofiary z wina i kadzide? i opowiada? kap?anom swoje sny, wedle kt?rych m?drcy uk?adali najwy?sze rozporz?dzenia w sprawach, kt?re jego ?wi?tobliwo?? mia? rozstrzyga?.

Niekiedy jednak, gdy sn?w nie by?o albo gdy ich t?umaczenie wyda?o si? faraonowi niew?a?ciwym, jego ?wi?tobliwo?? u?miecha? si? dobrotliwie i - rozkazywa? w danej sprawie post?pi? tak a tak. Rozkaz ten by? prawem, kt?rego nikt nie m?g? zmienia?, chyba tylko w wykonaniu szczeg???w.

W godzinach popo?udniowych jego ?wi?tobliwo?? niesiony w lektyce ukazywa? si? na dziedzi?cu swojej wiernej gwardii, a potem wst?powa? na taras i spogl?da? ku czterem okolicom ?wiata, aby udzieli? im swego b?ogos?awie?stwa. W?wczas ze szczytu pylon?w wywieszano chor?gwie i odzywa?y si? pot??ne g?osy tr?b. Ktokolwiek us?ysza? je, w mie?cie czy w polu, Egipcjanin czy barbarzy?ca, pada? na twarz, a?eby i na jego g?ow? sp?yn??a cz?stka ?aski najwy?szej.

W takiej chwili nie by?o wolno uderzy? cz?owieka ani bydl?cia: kij podniesiony nad grzbietem sam opada?. Je?eli za? przest?pca skazany na ?mier? dowi?d?, ?e czytano mu wyrok w czasie ukazania si? pana nieba i ziemi, zmniejszano mu kar?. Albowiem przed faraonem chodzi moc, a za nim mi?osierdzie.

Uszcz??liwiwszy lud sw?j w?adca wszystkich rzeczy, jakie tylko s? pod s?o?cem, zst?powa? do swoich ogrod?w, mi?dzy palmy i sykomory, i tu siedzia? najd?u?ej odbieraj?c ho?dy od swych kobiet i przypatruj?c si? zabawom dzieci swojego domu. Gdy kt?re z nich pi?kno?ci? czy zr?czno?ci? zwr?ci?o jego uwag?, przywo?ywa? je do siebie i pyta?:

- Kto ty jeste?, m?j male?ki?

- Jestem ksi??? Binotris, syn jego ?wi?tobliwo?ci - odpowiada? ch?opczyk.

- A jak?e nazywa si? twoja matka?

- Moja matka jest pani Ameces, kobieta jego ?wi?tobliwo?ci.

- C?? ty umiesz?

- Umiem ju? liczy? do dziesi?ciu i napisa?: "Niech ?yje wiecznie ojciec i b?g nasz, ?wi?tobliwy faraon

Ramzes!..."

Pan wieczno?ci dobrotliwie u?miecha? si? i swoj? delikatn?, prawie przezroczyst? r?k? dotyka? k?dzierzawej g?owy czupurnego ch?opca. W?wczas dziecko naprawd? zostawa?o ksi?ciem, pomimo ?e jego ?wi?tobliwo?? wci?? u?miecha? si? w spos?b zagadkowy.

Ale kogo raz dotkn??a boska r?ka, ten nie m?g? zazna? niedoli w ?yciu i musia? by? wywy?szonym nad innych.

Na obiad szed? w?adca do drugiej sali jadalnej i dzieli? si? posi?kiem z bogami wszystkich nomes?w Egiptu, kt?rych pos?gi sta?y wzd?u? ?cian. Czego za? nie zjedli bogowie, to dostawa?o si? kap?anom i najwy?szym osobom dworu.

Ku wieczorowi jego ?wi?tobliwo?? przyjmowa? wizyt? pani Nikotris, matki nast?pcy tronu, patrzy? na religijne ta?ce i przys?uchiwa? si? koncertowi. Po czym udawa? si? znowu do k?pieli i, oczyszczony, wst?powa? do kaplicy Ozirisa, a?eby rozebra? i u?o?y? do snu b?stwo cudowne. Dokonawszy tego, zamyka? i piecz?towa? drzwi kaplicy i otoczony procesj? kap?an?w szed? do sypialni.

Kap?ani do wschodu s?o?ca w s?siedniej izbie odprawiali ciche mod?y do duszy faraona, kt?ra podczas snu znajduje si? mi?dzy bogami. W?wczas przedstawiali jej pro?by o pomy?lne za?atwienie bie??cych spraw pa?stwa, o opiek? nad granicami Egiptu i nad grobami kr?l?w, a?eby ?aden z?odziej nie ?mia? do nich wchodzi? i narusza? wiekuistego spoczynku mocarzy pe?nych chwa?y. Mod?y kap?a?skie jednak, zapewne skutkiem nocnego zm?czenia, nie zawsze by?y skuteczne: k?opoty bowiem pa?stwa ros?y, a i groby ?wi?te okradano, nie tylko wynosz?c z nich rzeczy kosztowne, lecz nawet mumie faraon?w.

By? to skutek osiedlenia si? w kraju r??nych cudzoziemc?w i pogan; od kt?rych lud nauczy? si? lekcewa?enia egipskich bog?w i miejsc naj?wi?tszych.

Spoczynek pana nad pany przerywa? si? raz, o p??nocy. W tej bowiem godzinie astrologowie budzili jego ?wi?tobliwo?? i zawiadamiali go: w kt?rej kwadrze znajduje si? ksi??yc, kt?re planety ?wiec? nad horyzontem, jaka konstelacja przechodzi przez po?udnik i czy w og?le na niebie nie zdarzy?o si? nic szczeg?lnego? Niekiedy bowiem ukazywa?y si? chmury, spada?y gwiazdy cz??ciej ni? zwykle albo przelatywa?y nad ziemi? kule ogniste.

Pan wys?ucha? raportu astrolog?w, w razie jakiego? niezwyk?ego zjawiska uspokaja? ich o bezpiecze?stwo ?wiata i - wszystkie spostrze?enia kaza? zapisa? do odno?nych tablic, kt?re co miesi?c odsy?ano kap?anom ?wi?tyni Sfinksa, najwi?kszym m?drcom, jakich posiada? Egipt. M??owie ci z powy?szych tablic wyprowadzali wnioski, lecz najwa?niejszych nie objawiali nikomu, chyba kolegom swoim, chaldejskim kap?anom w Babilonie.

Po p??nocy jego ?wi?tobliwo?? m?g? ju? spa? do zapiania rannych kogut?w, je?eli uwa?a? za stosowne.

Taki pobo?ny i pracowity ?ywot jeszcze p?? roku temu prowadzi? dobry b?g, rozdawca opieki, ?ycia i zdrowia, dniem i noc? czuwaj?c nad ziemi? i niebem, nad widzialnym i niewidzialnym ?wiatem. Ale od p?? roku wiecznie ?yj?ca dusza jego coraz cz??ciej zacz??a przykrzy? sobie ziemskie sprawy i cielesn? pow?ok?. Bywa?y dnie, ?e nic nie jad?, i noce, w czasie kt?rych wcale nie sypia?. Niekiedy podczas audiencji na ?agodnym jego obliczu ukazywa? si? wyraz g??bokiej bole?ci, a bardzo cz?sto, coraz cz??ciej, zdarza?o si?, ?e wpada? w omdlenia.

Przera?ona kr?lowa Nikotris, najdostojniejszy Herhor i kap?ani niejednokrotnie zapytywali w?adc?: czy mu co nie dolega? Ale pan wzrusza? ramionami i milcza?, wci?? pe?ni?c swoje uci??liwe obowi?zki.

W?wczas lekarze dworscy nieznacznie zacz?li podsuwa? mu najmocniejsze ?rodki dla przywr?cenia si?. Mi?szano mu w winie i potrawach naprz?d popio?y konia i byka, p??niej - lwa, nosoro?ca i s?onia, ale pot??ne leki zdawa?y si? nie wywiera? ?adnego skutku. Jego ?wi?tobliwo?? tak cz?sto omdlewa?, ?e ju? zaprzestano odczytywa? mu raport?w.

Jednego dnia dostojny Herhor wraz z kr?low? i kap?anami, pad?szy na twarze, ub?agali pana, ?e pozwoli? zbada? m?drcom swoje boskie cia?o. Pan zgodzi? si?, lekarze zbadali go i opukali, lecz opr?cz wielkiego wychudni?cia nie znale?li ?adnej gro?nej wskaz?wki.

- Jakich uczu? doznaje wasza ?wi?tobliwo??? - zapyta? w ko?cu najm?drszy lekarz.

Faraon u?miechn?? si?.

- Czuj? - odpar? - ?e pora mi wr?ci? do s?onecznego ojca.

- Tego wasza ?wi?tobliwo?? zrobi? nie mo?e bez najwi?kszej szkody dla swoich lud?w - po?piesznie wtr?ci? Herhor.

- Zostawi? wam syna, Ramzesa, kt?ry jest lwem i or?em w jednej osobie - rzek? pan. - I zaprawd?, je?eli go s?ucha? b?dziecie, zgotuje on Egiptowi taki los, o jakim od pocz?tku ?wiata nie s?yszano.

?wi?tego Herhora i innych kap?an?w a? zimno przesz?o od tej obietnicy. Oni wiedzieli, ?e nast?pca tronu jest lwem i or?em w jednej osobie i ?e s?ucha? go musz?. Woleliby jednak jeszcze przez d?ugie lata mie? tego oto ?askawego pana, kt?rego serce pe?ne lito?ci by?o jak wiatr p??nocny przynosz?cy deszcz polom i och?od? ludziom.

Dlatego wszyscy, niby jeden m??, padli na ziemi? j?cz?c i dop?ty le?eli na brzuchach swoich, a? faraon zgodzi? si? podda? kuracji.

Wtedy lekarze na ca?y dzie? wynie?li go do ogrodu mi?dzy pachn?ce drzewa iglaste, karmili go siekanym mi?sem, poili mocnymi roso?ami, mlekiem i starym winem. Dzielne te ?rodki na jaki? tydzie? wzmocni?y jego ?wi?tobliwo??; wnet jednak przysz?o nowe os?abienie, dla zwalczania kt?rego zmuszono pana, a?eby pi? ?wie?? krew ciel?t pochodz?cych od Apisa.

Lecz i krew nie na d?ugo pomog?a, i trzeba by?o odwo?a? si? do porady arcykap?ana ?wi?tyni - z?ego boga Seta.

W?r?d powszechnej trwogi ponury kap?an wszed? do sypialni jego ?wi?tobliwo?ci, spojrza? na chorego i zaleci? straszne lekarstwo.

- Trzeba - rzek? - dawa? faraonowi do picia krew z niewinnych dzieci, co dzie? po kubku...

Kap?ani i magnaci zape?niaj?cy pok?j oniemieli na tak? rad?. Potem zacz?li szepta?, ?e do tego celu najlepsze b?d? dzieci ch?opskie; dzieci bowiem kap?a?skie i wielkich pan?w ju? w niemowl?ctwie trac? niewinno??.

- Wszystko mi jedno, czyje to b?d? dzieci - odpar? okrutny kap?an - byle jego ?wi?tobliwo?? mia? co dzie? ?wie?? krew.

Pan, le??c na ???ku z zamkni?tymi oczyma, s?ucha? tej krwawej rady i l?kliwych szept?w dworu. A gdy jeden z lekarzy nie?mia?o spyta? Herhora: czy mo?na zaj?? si? wyszukaniem odpowiednich dzieci?... faraon ockn?? si?. Wlepi? m?dre oczy w obecnych i rzek?:

- Krokodyl nie po?era swoich ma?ych, szakal i hiena oddaje ?ycie za swe szczeni?ta, a ja mia?bym pi? krew egipskich dzieci, kt?re s? moimi dzie?mi?... Zaprawd?, nigdy bym nie przypuszcza?, ?e o?mieli mi si? kto zaleci? niegodne lekarstwo...

Kap?an z?ego boga upad? na ziemi? t?omacz?c si?, ?e krwi dzieci?cej nikt nigdy nie pi? w Egipcie, lecz ?e moce piekielne tym sposobem maj? przywraca? zdrowie. Taki przynajmniej ?rodek u?ywa si? w Asyrii i Fenicji.

- Wstyd? si? - odpar? faraon - w pa?acu mocarzy egipskich wspomina? tak obmierz?e rzeczy. Czy nie wiesz, ?e Fenicjanie i Asyryjczycy s? g?upimi barbarzy?cami? Ale u nas najciemniejszy ch?op nie uwierzy, aby krew niewinnie rozlana mog?a komu wyj?? na po?ytek...

Tak m?wi? r?wny nie?miertelnym. Dworacy zas?onili twarze pokalane wstydem, a arcykap?an Seta po cichu wyni?s? si? z komnaty.

W?wczas Herhor, aby uratowa? gasn?ce ?ycie w?adcy, uciek? si? do ostatecznego ?rodka i powiedzia? faraonowi, ?e kryje si? w jednej z teba?skich ?wi?ty? Chaldejczyk, Beroes, najm?drszy kap?an z Babilonu i niezr?wnany cudotw?rca.

- Dla waszej ?wi?tobliwo?ci - m?wi? Herhor - obcy to cz?owiek i nie ma prawa udziela? tak wa?nych rad naszemu panu. Ale pozw?l, kr?lu, a?eby spojrza? na ciebie, bo jestem pewny, ?e znajdzie dla twej choroby lekarstwo, a w ?adnym wypadku nie obrazi twojej ?wi?to?ci bezbo?nymi s?owami.

Faraon i tym razem uleg? namowom wiernego s?ugi. A we dwa dni Beroes, wezwany jakim? tajemniczym sposobem, przyp?yn?? do Memfisu.

M?dry Chaldejczyk nawet nie ogl?daj?c szczeg??owo faraona tak? da? rad?:

- Trzeba znale?? w Egipcie cz?owieka, kt?rego mod?y dosi?gaj? tronu Najwy?szego. A gdy on szczerze pomodli si? na intencj? faraona, w?adca odzyska zdrowie i b?dzie ?y? d?ugie lata.

Us?yszawszy te s?owa, pan spojrza? na gromad? otaczaj?cych go kap?an?w i rzek?:

- Widz? tu tylu m???w ?wi?tych, ?e gdy kt?ry zechce pomy?le? o mnie, b?d? zdr?w...

I u?miechn?? si? nieznacznie.

- Wszyscy jeste?my tylko lud?mi - wtr?ci? cudotw?rczy Beroes - wi?c dusze nasze nie zawsze mog? wznie?? si? do podn??ka Przedwiecznego. Dam jednak waszej ?wi?tobliwo?ci nieomylny spos?b odkrycia cz?owieka, kt?ry modli si? najszczerzej i najskuteczniej.

- Owszem, odkryj mi go, a?eby zosta? moim przyjacielem w ostatniej godzinie ?ycia.

Po przychylnej odpowiedzi pana Chaldejczyk za??da? komnaty maj?cej tylko jedne drzwi i przez nikogo nie zamieszkiwanej. I tego samego dnia, na godzin? przed zachodem s?o?ca, kaza? przenie?? tam jego ?wi?tobliwo??.

W oznaczonej porze czterech najwy?szych kap?an?w ubra?o faraona w now?, lnian? szat?, odm?wi?o nad nim wielk? modlitw?, kt?ra stanowczo odp?dza?a z?e moce, i usadowiwszy go w prost? lektyk? z cedrowego drzewa zanios?o pana do owej pustej komnaty, gdzie znajdowa? si? tylko ma?y stolik.

By? tam ju? Beroes i zwr?cony do wschodu modli? si?.

Kiedy kap?ani wyszli, Chaldejczyk zamkn?? ci??kie drzwi izby, w?o?y? na ramiona purpurow? szarf?, a na stoliku przed faraonem postawi? szklan? kul? czarnej barwy. W lew? r?k? wzi?? ostry sztylet z babilo?skiej stali, w praw? - lask? pokryt? tajemniczymi znakami i t?? lask? dooko?a siebie i faraona zakre?li? w powietrzu kr?g. Potem zwracaj?c si? kolejno ku czterem okolicom ?wiata szepta?:

- Amorul, Taneha, Latisten, Rabur, Adonay... Miej lito?? nade mn? i oczy?? mnie, Ojcze niebieski, ?askawy i mi?osierny... Zlej na niegodnego s?ug? swoje ?wi?te b?ogos?awie?stwo i wyci?gnij wszechmocne rami? na duchy uparte i buntownicze, a?ebym m?g? rozwa?a? w spokoju twoje ?wi?te dzie?a...

Przerwa? i zwr?ci? si? do faraona:

- Mer-amen-Ramzesie, arcykap?anie Amona, czy w tej czarnej kuli dostrzegasz iskr??...

- Widz? bia?? iskr?, kt?ra zdaje si? porusza? jak pszczo?a nad kwiatem...

Mer-amen-Ramzesie, patrz w t? iskr? i nie odrywaj od niej oczu... Nie spogl?daj ani na prawo, ani na lewo, ani na nic, cokolwiek wychyla?oby si? z bok?w...

I znowu szepn??:

Baralanensis, Baldachiensis, przez pot??nych ksi???t Genio, Lachiadae, ministr?w piekielnego pa?stwa, wywo?uj? was i wzywam moc? najwy?szego Majestatu, kt?r? jestem obdarzony, zaklinam was i rozkazuj?...

W tym miejscu faraon wstrz?sn?? si? ze wstr?tem.

- Mer-amen-Ramzesie, co widzisz? - zapyta? Chaldejczyk.

- Spoza kuli wychyla si? jaka? okropna g?owa... Rude w?osy je?? si?... twarz zielonkowatej barwy... ?renice wywr?cone na d??, ?e tylko bia?ka oczu wida?... Usta szeroko otwarte, jakby chcia?y krzycze?...

- To trwoga - rzek? Beroes i zwr?ci? ponad kul? ostrze sztyletu.

Nagle faraon a? zgi?? si? ku ziemi.

- Dosy?!... - zawo?a? - dlaczego mnie tak m?czysz?... Strudzone cia?o chce spocz??, dusza ulecie? w krain? wiecznego ?wiat?a... A wy nie tylko nie pozwalacie mi umrze?... ale jeszcze wymy?lacie nowe udr?czenia... Ach!... nie chc?...

- Co widzisz?...

- Od sufitu co chwil? spuszczaj? si? niby dwie nogi paj?cze, straszliwe... Grube jak palmy, kosmate, zako?czone hakami... Czuj?, ?e nad moj? g?ow? unosi si? potwornej wielko?ci paj?k i osnuwa mnie sieci? z lin okr?towych...

Beroes zwr?ci? sztylet w g?r?.

- Mer-amen-Ramzesie - rzek? znowu - ci?gle patrz w iskr? i nie ogl?daj si? na boki...

Oto znak, kt?ry podnosz? w waszej obecno?ci... - szepta?. - Otom jest pot??nie uzbrojony w pomoc bosk?, przewiduj?cy i nieustraszony, kt?ry wywo?uj? was przez zakl?cia... Aye, Saraye, Aye, Saraye, Aye, Saraye... przez imi? wszechmocnego i wiecznie ?yj?cego Boga...

W tej chwili na twarzy faraona ukaza? si? spokojny u?miech.

- Zdaje mi si? rzek? pan ?e widz? Egipt... Ca?y Egipt... Tak, to jest Nil... pustynia... Tu Memfis, tam Teby...

Istotnie widzia? Egipt, ca?y Egipt, ale nie wi?kszy od alei, kt?ra ci?gn??a si? przez ogr?d jego pa?acu. Dziwny obraz mia? jednak t? w?asno??, ?e gdy faraon skierowa? na jaki punkt baczniejsz? uwag?, punkt ten rozrasta? si? w okolic? prawie naturalnej wielko?ci.

S?o?ce ju? zachodzi?o oblewaj?c ziemi? z?otawopurpurowym ?wiat?em. Dzienne ptaki zasiada?y do snu, nocne - budzi?y si? w kryj?wkach. W pustyni ziewa?y hieny i szakale, a drzemi?cy lew przeci?ga? pot??ne cielsko gotuj?c si? do po?cig?w za ?upem.

Nilowy rybak ?piesznie wyw??czy? sieci, wielkie statki transportowe przybija?y do brzeg?w. Znu?ony rolnik odejmowa? od ?urawia kube?, kt?rym przez ca?y dzie? czerpa? wod?; inny powoli wraca? z p?ugiem do swej lepianki. W miastach zapalano ?wiat?a, w ?wi?tyniach kap?ani zbierali si? na nabo?e?stwo wieczorne. Na go?ci?cach opada? kurz i milkn??y skrzypi?ce ko?a woz?w. Ze szczytu pylon?w odezwa?y si? j?kliwe g?osy wzywaj?ce nar?d do modlitwy.

W chwil? p??niej faraon spostrzeg? ze zdziwieniem niby stado srebrzystych ptak?w unosz?cych si? nad ziemi?. Wylatywa?y one ze ?wi?ty?, pa?ac?w, ulic, fabryk, statk?w nilowych, chat wie?niaczych, nawet z kopal?. Z pocz?tku ka?dy z nich p?dzi? w g?r? jak strza?a, lecz wnet spotyka? pod niebem innego srebrnopi?rego ptaka, kt?ry zabiega? mu drog?, uderza? go z ca?ej si?y i -obaj martwi upadali na ziemi?.

By?y to niezgodne modlitwy ludzkie, kt?re nawzajem przeszkadza?y sobie wzbi? si? do tronu Przedwiecznego...

Faraon wyt??y? s?uch... Z pocz?tku dolatywa? go tylko szelest skrzyde?; niebawem jednak m?g? odr??ni? wyrazy.

I oto s?ysza? chorego, kt?ry modli? si? o powr?t do zdrowia, ale jednocze?nie lekarza, kt?ry b?aga?, a?eby jego pacjent chorowa? jak najd?u?ej. Gospodarz prosi? Amona o czuwanie nad jego ?pichrzem i obor?; z?odziej wyci?ga? r?ce do nieba, a?eby bez przeszkody m?g? wyprowadzi? cudz? krow? i nape?ni? wory cudzym ziarnem.

Modlitwy ich roztr?ca?y si? jak kamienie wyrzucone z procy.

W?drowiec w pustyni upada? na piasek ?ebrz?c o wiatr p??nocny, kt?ry by mu przyni?s? kropl? wody; morski ?eglarz bi? czo?em o pok?ad, a?eby jeszcze przez tydzie? wia?y wiatry ze wschodu. Rolnik chcia?, aby pr?dzej wysycha?y bagna po wylewie; ubogi rybak ??da?, by bagna nie wysycha?y nigdy.

I ich mod?y rozbija?y si? wzajemnie i nie dosi?g?y boskich uszu Amona.

Najwi?kszy zgie?k panowa? nad kamienio?omami, gdzie przest?pcy, skuci w ?a?cuchy, za pomoc? klin?w moczonych wod? rozsadzali ogromne ska?y. Tam partia robotnik?w dziennych b?aga?a o noc, aby spa? si? po?o?y?, podczas gdy budzeni przez dozorc?w robotnicy part? nocnej bili si? w piersi, aby nigdy nie zachodzi?o s?o?ce. Tam kupcy, kt?rzy nabywali od?upane i obrobione kamienie, modlili si?, a?eby jak najwi?cej by?o w kopalni przest?pc?w, podczas gdy dostawcy ?ywno?ci le?eli na brzuchach wzdychaj?c, a?eby pom?r t?pi? robotnik?w i umo?liwi? dostawcom wi?ksze zyski.

Wi?c i mod?y ludzi z kopal? nie dolatywa?y do nieba.

Na zachodniej granicy ujrza? faraon dwie armie gotuj?ce si? do boju. Obie le?a?y na piaskach wzywaj?c Amona o wyt?pienie nieprzyjaci??. Libijczycy ?yczyli ha?by i ?mierci Egipcjanom; Egipcjanie miotali przekle?stwa na Libijczyk?w.

Mod?y tych i tamtych, jak dwa stada jastrz?bi, star?y si? nad ziemi? i spad?y na pustyni?. Amon nawet ich nie dojrza?.

I gdziekolwiek zwr?ci? faraon um?czon? ?renic?, wsz?dzie by?o to samo. Ch?opi modlili si? o wypoczynek i zni?enie podatk?w; pisarze - aby ros?y podatki i nigdy nie ko?czy?a si? praca. Kap?ani b?agali Amona o d?ugie ?ycie dla Ramzesa XII i wyt?pienie Fenicjan, kt?rzy psuli im operacje pieni??ne; nomarchowie wzywali b?stwa, aby zachowa?o Fenicjan i pr?dzej pozwoli?o wej?? na tron Ramzesowi XIII, gdy? ten ukr?ci samowol? kap?an?w. Lwy, szakale i hieny dysza?y g?odem i po??daniem ?wie?ej krwi; jelenie, sarny i zaj?ce z trwog? opuszcza?y kryj?wki my?l?c o zachowaniu n?dznego ?ycia jeszcze przez jedn? dob?, cho? m?wi?o do?wiadczenie, ?e i tej nocy kilkuna?cioro ich musi zgin??, a?eby nie pomar?y drapie?niki.

I tak na ca?ym ?wiecie panowa?a rozterka. Ka?dy chcia? tego, co l?kiem nape?nia?o innych; ka?dy prosi? o w?asne dobro nie pytaj?c, czy nie zrobi szkody bli?niemu.

Przeto modlitwy ich, chocia? by?y jak srebrzyste ptaki wzbijaj?ce si? ku niebu, nie dosi?g?y przeznaczenia. I boski Amon, kt?rego nie dochodzi? ?aden g?os z ziemi, opar?szy r?ce na kolanach, coraz wi?cej zag??bia? si? w rozpatrywaniu swojej w?asnej bosko?ci, a na ?wiecie coraz cz??ciej rz?dzi?a ?lepa moc i przypadek.

Wtem faraon us?ysza? g?os kobiecy:

- Psujak!... Psujaczek!... wracaj, zbytniku, do chaty, bo ju? pora na modlitw?...

- Zaraz... zaraz!... - odpowiedzia? g?os dzieci?cy.

W?adca spojrza? w tamtym kierunku i zobaczy? ubog? lepiank? pisarza od byd?a. W?a?ciciel jej przy blaskach zachodz?cego s?o?ca ko?czy? pisa? sw?j rejestr, jego ?ona rozbija?a kamieniem pszenic? na placki, a przed domem, jak m?ody kozio?ek, biega? i skaka? sze?cioletni ch?opczyna ?miej?c si? nie wiadomo z czego.

Wida? upaja?o go pe?ne woni powietrze wieczorne.

- Psujak!... Psujaczek!... chod? tu na modlitw?... - powtarza?a kobieta.

- Zaraz!... zaraz!...

I znowu biega?, i cieszy? si? jak szalony.

Nareszcie matka widz?c, ?e s?o?ce zaczyna pogr??a? si? w piaskach pustyni, od?o?y?a sw?j kamie? i wyszed?szy na dziedziniec schwyci?a biegaj?cego ch?opca jak ?rebaka. Opiera? si?, lecz w ko?cu uleg? przemocy. Matka za? wci?gn?wszy go do lepianki czym pr?dzej posadzi?a go na pod?odze i przytrzyma?a r?k?, a?eby jej znowu nie uciek?.

- Nie kr?? si? - m?wi?a - podwi? nogi i sied? prosto, a r?ce z??? i podnie? do g?ry... A niedobre dziecko!...

Ch?opak wiedzia?, ?e ju? nie wykr?ci si? od modlitwy, wi?c aby jak najpr?dzej wyrwa? si? znowu na podw?rze, wzni?s? pobo?nie oczy i r?ce do nieba i cieniutkim a krzykliwym g?osem prawi? zadyszany:

- Dzi?kuj? ci, dobry bo?y Amonie, ?e? tatk? chroni? dzisiaj od przyg?d, a mamie da? pszenicy na placki... I jeszcze co?... ?e? stworzy? niebo i ziemi? i zes?a? jej Nil, kt?ry nam chleb przynosi... I jeszcze co?... Aha, ju? wiem!... I jeszcze dzi?kuj? ci, ?e tak pi?knie na dworze ?e rosn? kwiaty, ?piewaj? ptaki i ?e palma rodzi s?odkie daktyle. A za te dobre rzeczy, kt?re nam darowa?e?, niechaj wszyscy kochaj? ci? jak ja i chwal? lepiej ode mnie, bom jeszcze ma?y i nie uczyli mnie m?dro?ci. No, ju? dosy?...

- Z?e dziecko! - mrukn?? pisarz od byd?a, schylony nad swoim rejestrem. - Z?e dziecko, niedbale oddaje cze?? Amonowi...

Ale faraon w czarodziejskiej kuli dostrzeg? zupe?nie co innego. Oto modlitwa rozzbytkowanego ch?opczyny jak skowronek wzbi?a si? ku niebu i trzepocz?c skrzyd?ami wznosi?a si? coraz wy?ej i wy?ej, a? do tronu, gdzie wiekuisty Amon, z r?koma na kolanach, zag??bia? si? w rozpatrywaniu swojej w?asnej wszechmocy.

Potem wznios?a si? jeszcze wy?ej, a? na wysoko?? g?owy b?stwa, i ?piewa?a mu cienkim dzieci?cym g?osikiem:

- A za te dobre rzeczy, kt?re nam darowa?e?, niechaj wszyscy kochaj? ci? jak ja...

Na te s?owa pogr??one w sobie b?stwo otworzy?o oczy i pad? z nich na ?wiat promie? szcz??cia. Od nieba do ziemi zaleg?a niezmierna cisza. Usta? wszelki b?l, wszelki strach, wszelka krzywda. ?wiszcz?cy pocisk zawisn?? w powietrzu, lew zatrzyma? si? w skoku na ?ani?, podniesiony kij nie spad? na plecy niewolnika. Chory zapomnia? o cierpieniu, zb??kany w pustyni o g?odzie, wi?zie? o ?a?cuchach. Ucich?a burza i stan??a fala morska gotowa zatopi? okr?t. I na ca?ej ziemi zapanowa? taki spok?j, ?e s?o?ce, ju? ukryte pod widnokr?giem, znowu podnios?o promieniej?c? g?ow?.

Faraon ockn?? si?. Zobaczy? przed sob? ma?y stolik, na nim czarn? kul?, a obok Chaldejczyka Beroesa.

- Mer-amen-Ramzesie - spyta? kap?an - znalaz??e? cz?owieka, kt?rego mod?y trafi? do podn??ka Przedwiecznego?

- Tak - odpar? faraon.

- Jest?e on ksi?ciem, rycerzem, prorokiem czy mo?e tylko zwyczajnym pustelnikiem?

- Jest to ma?y, sze?cioletni ch?opczyk, kt?ry o nic Amona nie prosi?, lecz za wszystko dzi?kowa?.

- A wiesz, gdzie on mieszka? - pyta? Chaldejczyk.

- Wiem, ale nie chc? wykrada? dla siebie pot?gi jego modlitwy. ?wiat, Beroesie, jest to olbrzymi wir, w kt?rym ludzie miotaj? si? jak piasek, a rzuca nimi nieszcz??cie. Za? dziecko swoj? modlitw? daje ludziom to, czego ja nie potrafi?: kr?tk? chwil? zapomnienia i spokoju. Zapomnienie i spok?j... rozumiesz, Chaldejczyku?

Beroes milcza?.