Prus B. FARAON (3-14)

ROZDZIA? CZTERNASTY
Dwunastego Paofi z r??nych ?wi?tyn egipskich rozesz?y si? niepokoj?ce wie?ci.

W ci?gu paru dni ostatnich w ?wi?tyni Horusa wywr?ci? si? o?tarz, w ?wi?tyni Izydy pos?g b?stwa p?aka?. Za? u Amona teba?skiego i u grobu Ozirisa w Denderach wypad?y bardzo z?e wr??by. Z nieomylnych oznak wywnioskowali kap?ani, ?e Egiptowi grozi jakie? wielkie nieszcz??cie jeszcze przed up?ywem miesi?ca.

Skutkiem tego arcykap?ani Herhor i Mefres nakazali procesje doko?a ?wi?ty? i sk?adanie ofiar w domach.

Zaraz nazajutrz, trzynastego Paofi, odby?a si? w Memfis wielka procesja: b?g Ptah wyszed? ze swojej ?wi?tyni, a bogini Izyda ze swojej. Oba b?stwa pod??a?y ku ?rodkowi miasta, w bardzo nielicznym gronie wiernych, przewa?nie kobiet. Musia?y jednak cofn?? si?: mieszczanie bowiem egipscy drwili z nich, a innowiercy posun?li si? do rzucania kamieni na ?wi?te ?odzie bog?w.

Policja wobec tych nadu?y? zachowa?a si? oboj?tnie, a nawet niekt?rzy jej cz?onkowie przyj?li udzia? w nieprzystojnych ?artach. Od po?udnia za? jacy? nieznani ludzie zacz?li opowiada? t?umom, ?e stan kap?a?ski nie pozwala na ?adne ulgi dla pracuj?cych i chce podnie?? bunt przeciw faraonowi.

Ku wieczorowi pod ?wi?tyniami zbiera?y si? gromadki robotnik?w z gwizdaniem i z?orzeczeniami na kap?an?w. Jednocze?nie ciskano kamienie do bram, a jaki? zbrodniarz publicznie odbi? nos Horusowi pilnuj?cemu swojej ?wi?tyni.

W par? godzin po zachodzie s?o?ca zebrali si? arcykap?ani i ich najwierniejsi stronnicy w ?wi?tyni Ptah. By? dostojny Herhor, Mefres, Mentezufis, trzech nomarch?w i najwy?szy s?dzia z Teb?w.

- Straszne czasy! - odezwa? si? s?dzia. - Wiem z pewno?ci?, ?e faraon chce podburzy? mot?och do napadu na ?wi?tynie...

- S?ysza?em - odezwa? si? nomarcha Sebes - ?e wys?ano rozkaz do Nitagera, a?eby przybieg? czym pr?dzej z nowymi wojskami, jakby ju? i tych nie by?o dosy?!...

- Komunikacja mi?dzy Dolnym i G?rnym Egiptem przeci?ta od wczoraj - doda? nomarcha Aa. - Na go?ci?cach stoi wojsko, a galery jego ?wi?tobliwo?ci rewiduj? ka?dy statek p?yn?cy Nilem...

- Ramzes XIII nie jest "?wi?tobliwo?ci?" - wtr?ci? oschle Mefres - gdy? nie otrzyma? koron z r?k bog?w.

- Wszystko to by?yby drobiazgi - odezwa? si? najwy?szy s?dzia. - Gorsz? jest zdrada... Mam poszlaki, ?e wielu m?odszych kap?an?w sprzyja faraonowi i o wszystkim donosi mu...

- S? nawet tacy, kt?rzy podj?li si? u?atwi? wojsku zaj?cie ?wi?ty? - doda? Herhor.

- Wojsko ma wej?? do ?wi?ty??!... - zawo?a? nomarcha Sebes.

- Taki ma przynajmniej rozkaz na dwudziestego trzeciego - odpar? Herhor.

- I wasza dostojno?? m?wisz o tym spokojnie?... - zapyta? nomarcha Ament.

Herhor wzruszy? ramionami, a nomarchowie zacz?li spogl?da? po sobie.

- Tego ju? nie rozumiem! - odezwa? si? prawie z gniewem nomarcha Aa. - ?wi?tynie maj? zaledwie kilkuset ?o?nierzy, kap?ani zdradzaj?, faraon odcina nas od Teb?w i podburza lud, a dostojny Herhor m?wi o tym, jakby nas zaprasza? na uczt?... Albo bro?my si?, je?eli jeszcze mo?na, albo...

- Poddajmy si? jego ?wi?tobliwo?ci?... - spyta? ironicznie Mefres. - Na to zawsze b?dziecie mieli czas!...

- Ale my chcieliby?my dowiedzie? si? czego? o ?rodkach obrony... - rzek? nomarcha Sebes.

- Bogowie ocal? swoich wiernych - odpowiedzia? Herhor.

Nomarcha Aa za?ama? r?ce.

- Je?eli mam otworzy? moje serce, to i mnie dziwi wasza oboj?tno?? - odezwa? si? najwy?szy s?dzia. - Prawie ca?e posp?lstwo jest przeciw nam...

- Posp?lstwo, jak j?czmie? na polu, idzie za wiatrem - rzek? Herhor.

- A wojsko?...

- Kt?re? wojsko nie upadnie przed Ozirisem?

- Wiem - przerwa? niecierpliwie nomarcha Aa - ale nie widz? ani Ozirisa, ani tego wiatru, kt?ry do nas zwr?ci posp?lstwo... Tymczasem faraon ju? dzi? przywi?za? ich do siebie obietnicami, a jutro wyst?pi z darowizn?...

- Od obietnic i podarunk?w mocniejsz? jest trwoga - odpar? Herhor.

- Czego oni maj? si? ba??... Tych trzystu ?o?nierzy, jakich mamy?

- Ul?kn? si? Ozirisa.

- Ale gdzie? on jest?... - pyta? wzburzony nomarcha Aa.

- Zobaczycie go wszyscy. A szcz??liwy by?by ten, kto by na ?w dzie? o?lepn??.

S?owa te wypowiedzia? Herhor z takim niezachwianym spokojem, ?e w zgromadzeniu zaleg?a cisza.

- Ostatecznie c?? jednak robimy?... - zapyta? po chwili najwy?szy s?dzia.

- Faraon - m?wi? Herhor - chce, a?eby lud napad? na ?wi?tynie dwudziestego trzeciego. My za? musimy sprawi?, aby napadni?to nas dwudziestego Paofi.

- Wiecznie ?ywi bogowie! - znowu zawo?a? nomarcha Aa wznosz?c r?ce. - A my po co mamy ?ci?ga? nieszcz??cie na nasze g?owy, w dodatku o dwa dni wcze?niej?...

- S?uchajcie Herhora - odezwa? si? stanowczym g?osem Mefres - i na wszelki spos?b starajcie si?, a?eby napad mia? miejsce dwudziestego Paofi od rana.

- A jak nas naprawd? rozbij??... - spyta? zmi?szany s?dzia.

- Je?eli nie poskutkuj? zakl?cia Herhora, w?wczas ja wezw? bog?w na pomoc - odpar? Mefres, a w oczach b?ysn?? mu z?owrogi ogie?.

- Ha! wy arcykap?ani macie swoje tajemnice, kt?rych nam ods?ania? nie wolno - rzek? wielki s?dzia. - Zrobimy wi?c, co ka?ecie, wywo?amy napad dwudziestego... Ale pami?tajcie, ?e nasza i dzieci naszych krew spadnie na wasze g?owy...

- Niech spadnie!...

- Niech si? tak stanie!... - zawo?ali jednocze?nie obaj arcykap?ani. Po czym doda? Herhor:

- Od dziesi?ciu lat rz?dzimy pa?stwem i przez ten czas nikomu z was nie sta?a si? krzywda, a ka?dej obietnicy dotrzymali?my. B?d?cie? wi?c cierpliwi i wierni jeszcze przez kilka dni, aby zobaczy? moc bog?w i otrzyma? nagrod?.

Niebawem nomarchowie po?egnali arcykap?an?w, nie usi?uj?c nawet ukrywa? smutku i niepokoju. Zostali tylko Herhor i Mefres.

Po d?u?szym milczeniu Herhor odezwa? si?:

- Tak, ten Lykon by? dobry, dop?ki udawa? szalonego. Ale a?eby mo?na go podstawi? zamiast Ramzesa?...

- Je?eli matka nie pozna?a si? na nim - odpar? Mefres - wi?c ju? musi by? bardzo podobny... A siedzie? na tronie, przem?wi? par? s??w do otoczenia to chyba potrafi. Zreszt? my b?dziemy przy nim...

- Strasznie g?upi komediant!... - westchn?? Herhor tr?c czo?o.

- M?drszy on od milion?w innych ludzi, gdy? ma podw?jny wzrok i wielkie mo?e odda? us?ugi pa?stwu...

- Ci?gle wasza dostojno?? m?wisz mi o tym podw?jnym wzroku - odpar? Herhor. - Nareszcie niech?e ja sam przekonam si? o tym...

- Chcesz?... - spyta? Mefres. - Wi?c id?my... Ale, na bogi, Herhorze, o tym, co zobaczysz, nie wspominaj nawet przed w?asnym sercem...

Zeszli do podziemi?w ?wi?tyni Ptah i znale?li si? w obszernej piwnicy o?wietlonej kaga?cem. Przy s?abym blasku Herhor dojrza? cz?owieka, kt?ry siedz?c za sto?em jad?. Cz?owiek mia? na sobie kaftan gwardii faraona.

- Lykonie - rzek? Mefres - najwy?szy dostojnik pa?stwa chce przekona? si? o zdolno?ciach, jakimi obdarzyli ci? bogowie...

Grek odepchn?? mis? z jedzeniem i pocz?? mrucze?:

- Przekl?ty dzie?, w kt?rym moje podeszwy dotkn??y waszej ziemi!... Wola?bym pracowa? w kopalniach i by? bity kijami...

- Na to zawsze b?dzie czas - wtr?ci? surowo Herhor.

Grek umilk? i nagle zacz?? dr?e? zobaczywszy w r?ce Mefresa kulk? z ciemnego kryszta?u. Poblad?, spojrzenie zm?tnia?o mu, na twarz wyst?pi? pot kroplisty. Jego oczy by?y utkwione w jeden punkt, jakby przykute do kryszta?owej kuli.

- Ju? ?pi - rzek? Mefres. - Nie dziwne? to?

- Je?eli nie udaje.

- Uszczypnij go... uk?uj... nawet sparz... - m?wi? Mefres.

Herhor wydoby? spod bia?ej szaty sztylet i zamierzy? si?, jakby chc?c uderzy? Lykona mi?dzy oczy. Ale Grek nie poruszy? si?, nawet nie drgn??y mu powieki.

- Spojrzyj tu - m?wi? Mefres zbli?aj?c do Lykona kryszta?. - Czy widzisz tego, kt?ry porwa? Kam??...

Grek zerwa? si? z krzes?a, z zaci?ni?tymi pi??ciami i ?lin? na ustach.

- Pu??cie mnie!... - wo?a? chrapliwym g?osem. - Pu??cie mnie, abym napi? si? jego krwi...

- Gdzie? on jest teraz! - pyta? Mefres.

- W pa?acyku, w stronie ogrodu najbli?szej rzeki... Jest z nim pi?kna kobieta... - szepta? Lykon.

- Nazywa si? Hebron i jest ?on? Tutmozisa - podpowiedzia? Herhor. - Przyznaj, Mefresie - doda? - ?e a?eby o tym wiedzie?, nie trzeba podw?jnego wzroku...

Mefres zaci?? w?skie usta.

- Je?eli to nie przekonywa waszej dostojno?ci, poka?? co? lepszego - odpar?. - Lykonie, znajd? teraz zdrajc?, kt?ry szuka drogi do skarbca Labiryntu...

?pi?cy Grek usilniej wpatrzy? si? w kryszta? i po chwili odpowiedzia?:

- Widz? go... Jest odziany w p?acht? ?ebraka...

- Gdzie on jest?...

- Le?y na dziedzi?cu ober?y, ostatniej przed Labiryntem... Z rana b?dzie tam...

- Jak on wygl?da?...

- Ma rud? brod? i w?osy... - odpowiedzia? Lykon.

- A co?... - spyta? Mefres Herhora.

- Wasza dostojno?? masz dobr? policj? - rzek? Herhor.

- Ale za to dozorcy Labiryntu ?le go pilnuj?! - m?wi? gniewnie Mefres. - Jeszcze dzi? w nocy pojad? tam z Lykonem, aby ostrzec miejscowych kap?an?w... Lecz gdy uda mi si? ocali? skarb bog?w, wasza dostojno?? pozwolisz, ?e ja zostan? jego dozorc?...

- Jak wasza dostojno?? chcesz - odpar? Herhor oboj?tnie. A w sercu swym doda?:

"Nareszcie pobo?ny Mefres zaczyna pokazywa? z?by i pazury... Sam pragnie zosta? - tylko - dozorc? Labiryntu, a swego wychowa?ca Lykona zrobi? - tylko - faraonem!...

Zaprawd?, ?e dla nasycenia chciwo?ci moich pomocnik?w bogowie musieliby stworzy? dziesi?? Egipt?w..."

Gdy obaj dostojnicy opu?cili podziemia, Herhor, w?r?d nocy, piechot? wr?ci? do ?wi?tyni Izydy, gdzie mia? mieszkanie, a Mefres kaza? przygotowa? par? konnych lektyk. Do jednej m?odzi kap?ani w?o?yli ?pi?cego Lykona w worku na g?owie, do drugiej arcykap?an wsiad? sam i, otoczony garstk? je?d?c?w, t?gim k?usem pojecha? do Fayum.

W nocy z czternastego na pi?tnasty Paofi arcykap?an Samentu, stosownie do obietnicy danej faraonowi, wszed?, sobie tylko znanym korytarzem, do Labiryntu. Mia? w r?kach p?k pochodni, z kt?rych jedna pali?a si?, a na plecach niewielki koszyk z przyborami.

Samentu bardzo ?atwo przechodzi? z sali do sali, z korytarza na korytarz, jednym dotkni?ciem usuwaj?c kamienne tafle w kolumnach i ?cianach, gdzie by?y drzwi ukryte. Niekiedy waha? si?, lecz w?wczas odczytywa? tajemnicze znaki na ?cianach i por?wnywa? je ze znakami na paciorkach, kt?re mia? na szyi.

Po p??godzinnej podr??y znalaz? si? w skarbcu, sk?d usun?wszy tafle w pod?odze dosta? si? do sali le??cej pod spodem. Sala by?a niska, lecz obszerna, a jej sufit opiera? si? na mn?stwie przysadkowatych kolumn.

Samentu po?o?y? koszyk i zapaliwszy dwie pochodnie przy ich ?wietle zacz?? odczytywa? napisy ?cienne.

"Mimo pod?ej postaci - m?wi? jeden napis - jestem prawdziwy syn bog?w, gdy? gniew m?j jest straszny.

Na dworze zamieniam si? w s?up ognia i czyni? b?yskawic?. Zamkni?ty, jestem grzmotem i zniszczeniem, i nie ma budowli, kt?ra opar?aby si? mojej pot?dze.

U?agodzi? mnie mo?e tylko ?wi?ta woda, kt?ra odbiera mi moc. Ale gniew m?j tak dobrze rodzi si? z p?omienia, jak i z najmniejszej iskry.

Wobec mnie wszystko skr?ca si? i upada. Jestem jak Tyfon, kt?ry obala najwy?sze drzewo i podnosi kamienie."

"S?owem, ka?da ?wi?tynia ma swoj? tajemnic?, kt?rej inne nie znaj?!..." - rzek? do siebie Samentu.

Otworzy? jedn? kolumn? i wydoby? z niej du?y garnczek. Garnczek mia? pokryw? przylepion? woskiem tudzie? otw?r, przez kt?ry przechodzi? d?ugi i cienki sznurek, nie wiadomo gdzie ko?cz?cy si? wewn?trz kolumny.

Samentu odci?? kawa?ek sznurka, przytkn?? go do pochodni i spostrzeg?, ?e sznur spala si? bardzo pr?dko, wydaj?c syczenie.

Teraz ostro?nie zdj?? no?em pokryw? i zobaczy? wewn?trz garnka niby piasek i kamyki popielatej barwy. Wydoby? par? kamyk?w i odszed?szy na bok przytkn?? pochodni?. W jednej chwili buchn?? du?y p?omie? i kamyki znik?y zostawiaj?c po sobie g?sty dym i przykry zapach.

Samentu wyj?? znowu troch? popielatego piasku, wysypa? na posadzk?, umie?ci? w?r?d niego kawa?ek sznura kt?ry znalaz? przy garnku, i - wszystko to nakry? ci??kim kamieniem. Potem zbli?y? pochodni?, sznur zatli? si? i po chwili - kamie? w?r?d p?omieni podskoczy? do g?ry.

- Mam ju? tego syna bog?w!... - rzek? z u?miechem Samentu. - Skarbiec nie zapadnie si?...

Zacz?? chodzi? od kolumny do kolumny, otwiera? tafle i z wn?trza wydobywa? ukryte garnki. Przy ka?dym by? sznur, kt?ry Samentu przecina?, a garnki odstawia? na bok...

- No - m?wi? kap?an - jego ?wi?tobliwo?? m?g?by darowa? mi po?ow? tych skarb?w, a przynajmniej... syna mego zrobi? nomarch?!... I z pewno?ci? zrobi, gdy? jest to wspania?omy?lny w?adca... Mnie za? nale?y si? co najmniej ?wi?tynia Amona w Tebach...

Zabezpieczywszy w ten spos?b sal? doln?, Samentu wr?ci? do skarbca, a stamt?d wszed? do sali g?rnej. Tam r?wnie? by?y napisy na ?cianach, liczne kolumny, a w nich garnki zaopatrzone w sznury i nape?nione kamykami, kt?re przy zetkni?ciu si? z ogniem wybucha?y.

Samentu poprzecina? sznury, powydobywa? garnki z wn?trza kolumn i - szczypt? popielatego piasku zawi?za? w ga?ganek.

Potem zm?czony usiad?. Wypali?o mu si? sze?? pochodni; noc musia?a si? ju? zbli?a? ku ko?cowi.

"Nigdy bym nie przypuszcza? - m?wi? do siebie - ?e tutejsi kap?ani maj? tak dziwny materia??... Przecie mo?na by rozwala? nim asyryjskie fortece!... No, my tak?e nie wszystko og?aszamy naszym uczniom..."

Strudzony pocz?? marzy?. Teraz by? pewny, ?e zajmie najwy?sze stanowisko w pa?stwie, pot??niejsze od tego, jakie zajmowa? Herhor.

Co wtedy zrobi?... Bardzo wiele. Zabezpieczy m?dro?? i maj?tek swoim potomkom. Postara si? o wydobycie tajemnic ze wszystkich ?wi?ty?, co w nieograniczony spos?b umocni jego w?adz?, a Egiptowi zapewni przewag? nad Asyri?.

M?ody faraon drwi z bog?w, to u?atwi mu ustanowienie czci dla jednego boga, na przyk?ad Ozirisa, i po??czenie Fenicjan, ?yd?w, Grek?w i Libijczyk?w w jedno pa?stwo - z Egiptem.

Wsp??cze?nie przyst?pi do rob?t nad kana?em, kt?ry ma po??czy? Morze Czerwone ze ?r?dziemnym. Gdy wzd?u? kana?u pobuduje si? fortece i nagromadzi du?o wojska, ca?y handel z nieznanymi ludami Wschodu i Zachodu wpadnie w r?ce Egipcjan.

Trzeba te? posiada? w?asn? flot? i majtk?w egipskich. A nade wszystko trzeba zgnie?? Asyri?, kt?ra z ka?dym rokiem staje si? niebezpieczniejsza... Trzeba ukr?ci? zbytki i chciwo?? kap?an?w... Niechaj b?d? m?drcami, niech maj? dostatek, ale niech s?u?? pa?stwu zamiast, jak dzi?, wyzyskiwa? je na swoj? korzy??...

"Ju? w miesi?cu Hator - m?wi? w sobie - b?d? w?adc?!... M?ody pan zanadto lubi kobiety i wojsko, aby m?g? zajmowa? si? rz?dami... A je?eli nie b?dzie mia? syn?w, w?wczas m?j syn, m?j syn..."

Ockn?? si?. Jeszcze jedna pochodnia sp?on??a i by? wielki czas do opuszczenia podziemi?w.

Podni?s? si?, zabra? sw?j koszyk i opu?ci? sal? nad skarbcem.

"Nie potrzebuj? pomocnik?w... - my?la? u?miechaj?c si?. - Sam wszystko zabezpieczy?em... ja sam... pogardzany kap?an Seta!... "

Min?? ju? kilkana?cie komnat i korytarzy, gdy nagle stan??... Zdawa?o si?, ?e na posadzce sali, do kt?rej wszed?, wida? cienk? smug? ?wiat?a...

W jednej chwili ogarn??a go tak straszna trwoga, ?e zgasi? pochodni?. Lecz i smuga na posadzce znik?a.

Samentu wyt??y? s?uch, ale s?ysza? tylko bicie t?tna we w?asnej g?owie.

- Przywidzia?o mi si?!... - rzek?.

Dr??cymi r?koma wydoby? z kosza ma?e naczynie, gdzie powoli tli?a si? hubka, i znowu zapali? pochodni?.

"Jestem bardzo senny!...." - pomy?la?.

Rozejrza? si? po sali i poszed? do ?ciany, w kt?rej by?y ukryte drzwi. Nacisn?? gw??d?, drzwi nie uchyli?y si?. Drugi... trzeci nacisk - nic...

"Co to znaczy?" - rzek? do siebie zdumiony.

Ju? zapomnia? o ?wietlnej smudze. Zdawa?o mu si?, ?e spotka? go nowy, nies?ychany wypadek. Tyle setek drzwi ukrytych otwiera? w swym ?yciu, tyle ich otworzy? w Labiryncie, ?e wprost nie m?g? poj?? obecnego oporu.

Wtem znowu ogarn?? go strach. Zacz?? biega? od ?ciany do ?ciany i wsz?dzie probowa? ukrytych drzwi. Wreszcie jedne ust?pi?y. Samentu g??boko odetchn?? i znalaz? si? w ogromnej sali, jak zwykle przepe?nionej kolumnami. Jego pochodnia roz?wietla?a zaledwie cz??? przestrzeni, kt?rej ogromna reszta gin??a w g?stym mroku.

Ciemno??, las kolumn, a nade wszystko nieznajomo?? sali - doda?a kap?anowi otuchy. Na dnie jego trwogi zbudzi?a si? iskra naiwnej nadziei: zdawa?o mu si?, ?e poniewa? on nie zna tego miejsca, wi?c i nikt go nie zna, nikt tu nie trafi.

Uspokoi? si? nieco i uczu?, ?e nogi gn? si? pod nim. Wi?c usiad?. Lecz znowu zerwa? si? i pocz?? ogl?da? si? doko?a, jak gdyby chc?c sprawdzi?: czy istotnie grozi mu niebezpiecze?stwo i - sk?d?... Z kt?rego z tych ciemnych k?t?w wyjdzie ono, aby rzuci? si? na niego?

Samentu, jak nikt w Egipcie, by? oswojony z podziemiami, ciemno?ci?, zb??kaniem... Przechodzi? te? r??ne niepokoje w ?yciu. Ale to, czego doznawa? obecnie, by?o czym? zupe?nie nowym i tak strasznym, ?e kap?an ba? si? nada? temu w?a?ciwego nazwiska.

W ko?cu z wielkim wysi?kiem zebra? my?li i rzek?:

- Gdybym naprawd? widzia? ?wiat?o... gdyby naprawd? kto? pozamyka? drzwi, by?bym zdradzony... A w takim razie co?...

"?mier?!..." - szepn?? mu g?os ukryty gdzie? na dnie duszy.

?mier??!...

Pot wyst?pi? mu na twarz; zatamowa? mu si? oddech. I nagle opanowa?o go szale?stwo strachu. Zacz?? biega? po sali i uderza? pi??ci? w mury szukaj?c wyj?cia. Ju? zapomnia?, gdzie jest i jak si? tu dosta?; straci? kierunek, a nawet mo?no?? orientowania si? za pomoc? paciork?w.

Zarazem poczu?, ?e jest w nim jakby dwu ludzi: jeden prawie ob??kany, drugi spokojny i m?dry. Ten m?dry t?omaczy? sobie, ?e wszystko mo?e by? przywidzeniem, ?e nikt go nie odkry?, nikt go nie szuka i ?e wyjdzie st?d, byle nieco och?on??. Ale ten pierwszy, ob??kany, nie s?ucha? g?osu rozs?dku, owszem, z ka?d? chwil? bra? g?r? nad swoim antagonist? wewn?trznym.

O, gdyby mo?na by?o ukry? si? w kt?rej kolumnie!... Niechby w?wczas szukali... Cho? zapewne nikt by go nie szuka? i nie znalaz?, a on przespawszy si? odzyska?by panowanie nad sob?.

- C?? mnie tu mo?e spotka?? - m?wi? wzruszaj?c ramionami. - Bylem uspokoi? si?, mog? mnie goni? po ca?ym Labiryncie...

Wszak do przeci?cia mi wszystkich dr?g trzeba by kilku tysi?cy ludzi, a do wskazania: w kt?rej sali jestem - chyba cudu!...

No, ale przypu??my, ?e ?api? mnie... Wi?c i c??!... Bior? ten oto flakonik, przyk?adam do ust i w jednej chwili uciekam tak, ?e mnie ju? nikt nie z?apie... Nawet bogowie...

Lecz pomimo rozumowa? znowu schwyci?a go tak straszna trwoga, ?e po raz drugi zgasi? pochodni? i dr??c, szcz?kaj?c z?bami wcisn?? si? pod jedn? z kolumn.

"Jak mo?na... jak mo?na by?o wchodzi? tutaj!... - m?wi? do siebie. - Albo? nie mia?em czego je??... na czym wesprze? g?owy?... Prosta rzecz, ?e jestem odkryty... Przecie? Labirynt posiada mn?stwo czujnych jak psy dozorc?w, i tylko dziecko albo g?upiec m?g?by my?le? o oszukaniu ich...

Maj?tek... w?adza!... Gdzie? jest taki skarb, za kt?ry warto by odda? jeden dzie? ?ycia?... I oto ja, cz?owiek w sile wieku, narazi?em moje... "

Zdawa?o mu si?, ?e us?ysza? ci??kie stukni?cie. Zerwa? si? i w g??bi sali - zobaczy? blask.

Tak jest: blask rzeczywisty, nie z?udzenie... W odleg?ej ?cianie, gdzie? na ko?cu, sta?y otwarte drzwi, przez kt?re w tej chwili ostro?nie wchodzi?o kilku zbrojnych ludzi z pochodniami.

Na ten widok kap?an uczu? zimno - w nogach, w sercu, w g?owie... Ju? nie w?tpi?, ?e nie tylko zosta? odkryty, ale ?e jest ?cigany i otoczony.

Kto m?g? go zdradzi??... Rozumie si?, ?e tylko jeden cz?owiek: m?ody kap?an Seta, kt?rego wtajemniczy? do?? szczeg??owo w swoje plany. Zdrajca sam z miesi?c musia?by szuka? drogi w Labiryncie; ale gdyby porozumia? si? z dozorcami, mogli Samentu wytropi? w jeden dzie?...

W tej chwili arcykap?an dozna? wra?e? znanych tylko ludziom, kt?rzy stoj? w obliczu ?mierci. Przesta? si? ba?, gdy? jego urojone trwogi pierzch?y wobec rzeczywistych pochodni... I nie tylko odzyska? panowanie nad sob?, ale nawet poczu? si? niesko?czenie wy?szym od wszystkiego, co ?yje... Za chwil? ju? nie b?dzie mu grozi?o ?adne... ?adne niebezpiecze?stwo!...

My?li przebiega?y mu przez g?ow? z szybko?ci? i jasno?ci? b?yskawic. Ogarn?? ca?e swoje istnienie: prace, niebezpiecze?stwa, nadzieje i ambicje, i - wszystko to wydawa?o mu si? drobiazgiem. Bo i co by mu przysz?o, gdyby w tej chwili by? nawet faraonem albo posiada? klejnoty wszystkich skarbc?w kr?lewskich?...

Wszystko to marno??, py?, a nawet gorzej, bo z?udzenie. Jedna tylko rzecz jest wielka i prawdziwa - ?mier?...

Tymczasem ludzie z pochodniami pilnie ogl?daj?c kolumny i zak?tki doszli ju? do po?owy ogromnej sali. Kap?an widzia? po?yskuj?ce ostrza ich w??czni i pozna?, ?e wahaj? si?, ?e posuwaj? si? naprz?d ze strachem i niech?ci?. O kilka krok?w za nimi sz?a inna grupa os?b o?wietlona jedn? pochodni?.

Samentu nawet nie czu? do nich niech?ci, tylko ciekawo??: kto m?g? go zdradzi?? Ale i ta kwestia nie bardzo go obchodzi?a; wydawa?o mu si? bowiem nier?wnie wa?niejszym pytanie: dlaczego cz?owiek musi umiera? i - po co rodzi si??... Gdy?, wobec faktu ?mierci, ca?e ?ycie skraca si? w jedn? chwilk?, bolesn?, cho?by by?o najd?u?szym i najbogatszym w do?wiadczenia.

- Po co to?... Na co to?...

Otrze?wi? go g?os jednego ze zbrojnych.

- Tu nikogo nie ma i by? nie mo?e!...

Zbrojni stan?li. Samentu poczu?, ?e kocha tych ludzi, kt?rzy nie chc? i?? dalej, i - serce w nim uderzy?o.

Powoli nadci?gn??a druga grupa os?b, w kt?rej spierano si?.

- Jak nawet wasza dostojno?? mo?e przypuszcza?, ?e tu kto? wszed??... - m?wi? g?os drgaj?cy gniewem. - Przecie? wszystkie wej?cia s? pilnowane, osobliwie teraz. A gdyby nawet kto zakrad? si?, to chyba po to, a?eby umrze? z g?odu...

- A jednak patrz, wasza dostojno??, na zachowanie si? Lykona - odpar? drugi g?os. - ?pi?cy wci?? wygl?da tak, jakby nieprzyjaciela czu? blisko...

"Lykon?... - my?la? Samentu. - Ach, to ten Grek podobny do faraona... Co widz??... Mefres go tu przyprowadzi?!..."

W tej chwili ?pi?cy Grek rzuci? si? naprz?d i stan?? przed kolumn?, za kt?r? ukrywa? si? Samentu. Zbrojni pobiegli za nim, a blask ich pochodni o?wietli? ciemn? figur? kap?ana.

- Kto tu?... - krzykn?? chrapliwym g?osem dow?dca.

Samentu wysun?? si?. Jego widok zrobi? tak silne wra?enie, ?e ludzie z pochodniami cofn?li si?. M?g? by? przej?? mi?dzy przera?onymi i nikt by go nie zatrzyma?; ale kap?an ju? nie my?la? o ucieczce.

- A co, czy myli? si? m?j jasnowidz?cy?... - zawo?a? Mefres wyci?gaj?c r?k?. - Oto zdrajca!...

Samentu zbli?y? si? do niego z u?miechem i rzek?:

- Pozna?em ci? po tym okrzyku, Mefresie. Gdy nie mo?esz by? oszustem, jeste? tylko g?upcem...

Obecni os?upieli; Samentu m?wi? ze spokojn? ironi?:

- Cho? prawda, ?e w tej chwili jeste? i oszustem, i g?upcem. Oszustem, bo wmawiasz w dozorc?w Labiryntu, ?e ten ?otr ma dar podw?jnego widzenia; a g?upcem, bo my?lisz, ?e ci uwierz?. Lepiej od razu powiedz, ?e w ?wi?tyni Ptah znajduj? si? dok?adne plany Labiryntu...

- To fa?sz!... - zawo?a? Mefres.

- Zapytaj tych ludzi, komu wierz?: tobie czy mnie? Ja jestem tutaj, gdy? znalaz?em plany w ?wi?tyni Seta; ty przyszed?e? z ?aski nie?miertelnego Ptah... - zako?czy? Samentu ?miej?c si?.

- Zwi??cie tego zdrajc? i k?amc?!... - krzykn?? Mefres.

Samentu cofn?? si? par? krok?w. Szybko wydoby? spod odzie?y flakonik i podnosz?c go do ust rzek?:

- Mefresie, ty do ?mierci b?dziesz g?upi... Spryt masz tylko w?wczas, gdy chodzi o pieni?dze...

Przytkn?? do ust flakonik i upad? na posadzk?.

Zbrojni rzucili si? na niego, podnie?li, ale ju? lecia? im przez r?ce.

- Niech?e tu zostanie jak inni... - rzek? dozorca Labiryntu.

Ca?y orszak opu?ci? sal? i starannie zamkn?? ukryte drzwi. Niebawem wyszli z podziemi?w Labiryntu.

Gdy dostojny Mefres znalaz? si? na dziedzi?cu, kaza? swoim kap?anom przygotowa? konne lektyki i natychmiast razem ze ?pi?cym Lykonem odjecha? do Memfisu.

Dozorcy Labiryntu, oszo?omieni niezwyk?ymi wypadkami, spogl?dali to na siebie, to na eskort? Mefresa, kt?ra ju? znika?a w ???tym tumanie py?u.

- Nie mog? uwierzy? - rzek? arcykap?an-dozorca - ?e by? za naszych dni cz?owiek, kt?ry wdar? si? do podziemi?w...

- Wasza dostojno?? zapomina, ?e dzisiaj by?o trzech takich - wtr?ci? jeden z m?odszych kap?an?w obrzucaj?c go uko?nym spojrzeniem.

- A... a... prawda!... - odpar? arcykap?an. - Czyli? bogowie pomi?szali mi rozs?dek?... - doda? tr?c czo?o i ?ciskaj?c zawieszony na piersiach amulet.

- I dwaj uciekli - podpowiedzia? m?odszy kap?an - komediant Lykon i ?wi?tobliwy Mefres.

- Dlaczego? nie zwr?ci?e? mi uwagi tam... w podziemiu!... - wybuchn?? zwierzchnik.

- Nie wiedzia?em, ?e si? tak stanie...

- Biada mojej g?owie!... - wo?a? arcykap?an. - Nie naczelnikiem, ale od?wiernym tego gmachu powinienem by?... Ostrzegano nas, ?e kto? zakrada si? do Labiryntu, i nie zapobieg?em temu... A teraz znowu wypu?ci?em dwu najniebezpieczniejszych, kt?rzy sprowadz? tu, kogo im si? podoba... O biada!...

- Nie potrzebuje wasza dostojno?? rozpacza? - odezwa? si? inny kap?an. - Prawo nasze jest wyra?ne... Niech wi?c wasza dostojno?? wy?le do Memfisu czterech albo sze?ciu naszych ludzi i zaopatrzy ich w wyroki. Reszta nale?y? b?dzie do nich...

- Ale? ja straci?em rozum! - narzeka? arcykap?an.

- Co si? sta?o, to si? sta?o - przerwa? nie bez ironii m?odszy kap?an. - Jedno jest pewne, ?e: ludzie, kt?rzy nie tylko nie trafili do podziemi?w, ale nawet chodzili po nich jak po w?asnym domu, ?e ludzie ci ?y? nie mog?...

- Wi?c wyznaczcie sze?ciu z naszej milicji...

- Rozumie si?!... Trzeba z tym sko?czy?... - potwierdzili kap?ani-dozorcy.

- Kto wie, czy Mefres nie dzia?a? w porozumieniu z najdostojniejszym Herhorem? - szepn?? kto?.

- Dosy?! - zawo?a? arcykap?an. - Gdy Herhora znajdziemy w Labiryncie, post?pimy wed?ug prawa. Ale domy?la? si? ani pos?dza? kogokolwiek - nie wolno... Niech pisarze przygotuj? wyroki dla Mefresa i Lykona, wybrani niech naj?pieszniej jad? za nimi, a milicja niech pomno?y warty. Trzeba tak?e zbada? wn?trze gmachu i odkry?, kt?r?dy wszed? Samentu... Cho? jestem pewny, ?e niepr?dko znajdzie na?ladowc?w...

W par? godzin p??niej sze?ciu ludzi wyjecha?o do Memfisu.