Prus B. PLAC?WKA (07)

ROZDZIA? SI?DMY

W tydzie? po kostiumowym balu dziedzic z ?on? opu?cili wie? przenosz?c si? do Warszawy. Miejsce ich zaj?? pe?nomocnik Hirszgolda, piegowaty ?ydek, kt?ry zamieszka? w ma?ym pokoiku w oficynie, ?elazn? sztab? zamyka? drzwi na noc i sypia? z dwoma rewolwerami pod poduszk?, a po ca?ych dniach przegl?da? albo pisa? rachunki.

Ze dworu cz??? mebli wywieziono za pa?stwem, reszt? Hirszgold kaza? sprzeda?. Jeden z okolicznej szlachty naby? sprz?ty z salonu, drugi z pokoju jadalnego, trzeci z sypialni. Bibliotek? kupili ?ydkowie na funty, proboszcz zaopatrzy? si? w ameryka?skie organy, ogrodowe kanapy i krzes?a przesz?y na w?asno?? Grzyba, a Orzechowskiemu dosta? si? za trzy ruble wielki sztych Ledy z ?ab?dziem, do kt?rej nabywca modli? si? z rodzin?. Posadzki wyjecha?y a? do guberni, aby tam przyozdobi? lokal s?du okr?gowego, za? adamaszkowe obicia ze ?cian kupili krawcy i przerobili je na gorsety dla wiejskich dziewuch.

Kiedy w par? tygodni po wyje?dzie pa?stwa ?limak zajrza? do dworu, struchla? na widok zniszczenia. W oknach nie by?o szyb, przy drzwiach na o?cie? otwartych ani jednej klamki, ?ciany obdarte, pod?ogi wyrwane. Salon podobny by? do gnojowiska, w buduarze pani arendarka Joselowa postawi?a kilka kojc?w z drobiem, a w kancelarii pana mieszka?o paru ?ydk?w i le?a?y ogromne stosy pi?, topor?w i ?opat. S?u?ba folwarczna, kt?ra wed?ug umowy mia?a tu miejsce do ?w. Jana, wa??sa?a si? z k?ta w k?t pr??nuj?c. Furman od cugowych koni pi? na zab?j, szaf arka le?a?a chora na febr?, a jeden z fornal?w tudzie? ch?opak kredensowy siedzieli w areszcie gminnym, oskar?eni o kradzie? klamek i drzwiczek od piec?w.

- Kara boska! - szepn?? ch?op i strach go ?cisn?? na my?l o nieznanej pot?dze, co w okamgnieniu zrujnowa?a dw?r stoj?cy od wiek?w. Zdawa?o mu si?, ?e nad wsi? i dolin?, gdzie urodzi? si? i wychowa? i gdzie na wieki spocz?li jego pro?ci ojcowie, ?e nad tym cichym k?tem ?wiata zwiesza si? niewidzialna chmura, z kt?rej spad? pierwszy piorun i zdruzgota? siedzib? dziedzic?w.

W kilka dni okolica zakipia?a nowymi lud?mi. Byli to tracze i cie?le, po najwi?kszej cz??ci Niemcy, sprowadzeni do wykonania pilnej roboty. Szli i jechali drog? oko?o chaty ?limaka gromadami, niekiedy uszykowani jak wojsko. Roztarasowali si? we dworze, wygnali s?u?b? z czworniak?w, wyprowadzili reszt? byd?a z ob?r i zape?nili wszystkie budynki. Nocami palili wielkie ogniska na dziedzi?cach, a rankami ca?? band? maszerowali do lasu.

Z pocz?tku nie zna? by?o ich roboty. Wkr?tce jednak, kto mia? dobre ucho, a stan?? na wzg?rzu, m?g? s?ysze? lec?cy od strony lasu szmer. Szmer ten dzie? po dniu dzieli? si? na pojedyncze odg?osy, jakby kto palcami b?bni? po stole, tak ?e w ko?cu ju? ca?kiem wyra?nie s?ycha? by?o stukanie mnogich siekier i chrz?st wal?cego si? drzewa. Las jakby zni?a? si?, na jego falistym konturze ukazywa?y si? coraz to nowe z?by, w oczach ludzkich nik?y wierzcho?ki, w ciemnozielonej ?cianie zacz??y prze?wieca? jakby szpary, potem jakby okna, wreszcie - wy?omy, przez kt?re wyjrza?o niebo, zdziwione, ?e pierwszy raz, jak ?wiat ?wiatem, patrzy na dolin? z tej strony.

Las pad?. Zosta?o tylko niebo i ziemia, a na niej troch? k?p ja?owcu, troch? leszczyny, troch? m?odych sosenek, niepoliczone szeregi pie?k?w i ca?e stosy le??cych drzew, z kt?rych po?piesznie obcinano ga??zie. Nic z li?ciastego narodu nie uszanowa? top?r drapie?ny.

Nic, nawet d?bu, po kt?rego stuletniej korze ze?lizgiwa?y si? wst?gi piorun?w. Zapatrzony w niebo zwyci?zca burz prawie nie dostrzeg? kr?c?cych si? u st?p jego robak?w, a ciosy siekier nie wi?cej go obchodzi?y od pukania dzi?cio??w. Pad? nagle, przekonany w ostatniej chwili, ?e to ?wiat si? obali? i ?e na tak niepewnym ?wiecie ?y? nie warto.

By? inny d?b, na kt?rego zesch?ej ga??zi powiesi? si? kiedy? nieszcz?sny Szymon Go??b. Lu4zie odt?d mijali go ze strachem. Tote? ujrzawszy gromad? tracz?w z siekierami zaszemra?: "Uciekajcie st?d, bo imi? moje znaczy ?mier?. Jeden tylko cz?owiek dotkn?? r?k? mych konar?w i umar?." Gdy za? tracze, zamiast us?ucha? jego ?yczliwych upomnie?, pocz?li go r?ba? i coraz g??biej zapuszcza? mu w cia?o ostre ?elaza, wpad? w straszny gniew, rykn??: "Zdruzgocz? was!..." i obali? si? na ziemi?.

Sosna, w kt?rej dziupli kry?a si? para wiewi?rek, widz?c powszechne zniszczenie cieszy?a si? nadziej?, ?e uniknie z?ego losu przez wzgl?d na swoich lokator?w: "Lito?? ich wzruszy, bo c?? s? im winne biedne, ma?e wiewi?rki?" - szepta?a i pad?a mia?d??c w?asnym ci??arem wystraszone zwierz?tka.

Tak gin??y mocne drzewa jedno po drugim; nad ich grobem p?aka?a mg?a nocna i kwili?y ptaki pozbawione ojczystych siedzib.

Starsze od lasu i mocniejsze od d?b?w by?y ogromne kamienie, g?sto rozsiane po polach. Ch?opi nie tykali ich, raz dlatego, ?e ?aden nie da? si? ruszy? z miejsca, a po drugie, ?e nie by?y im na nic potrzebne. Zreszt? tu?a?o si? mi?dzy lud?mi podanie, ?e za pierwszych dni stworzenia zbuntowane diab?y ciska?y tymi kamieniami w anio??w i ?e rusza? ich nie warto, bo na ca?? okolic? mog?oby spa?? nieszcz??cie. Le?a? wi?c ka?dy na swoim miejscu, otoczony k?p? trawy i mchem poros?y. Co najwy?ej pastuch, nocuj?cy w polu, rozpala? pod nim ognisko, zm?czony rata j k?ad? si? na po?udniowy spoczynek albo chytry na pieni?dze cz?owiek szuka? pod nim ukrytych skarb?w. Gorszego nic im si? nie zdarzy?o.

Dzi? przecie i dla g?az?w wybi?a ostatnia godzina. Wsp??cze?nie z niszczeniem lasu jakowi? ludzie pocz?li przesiadywa? oko?o s?dziwych kamieni. Na wsi z pocz?tku my?lano, ?e Niemcy szukaj? skarb?w, ale wnet J?drek wypatrzy?, ?e oni wierc? dziury.

- No, i nie g?upie te Szwaby, ?eby wierci? kamienie - m?wi?a zmywaj?c naczynia ?limakowa do starej Sobieskiej. - Choroba wie, na co im to?...

- E... widzicie, kumo, ja wiem, na co oni to robi? - odpar?a baba przymykaj?c czerwone oczy.

- Na c?? by? Chyba przez swoje g?upstwo.

- Ni!... - prawi?a Sobieska. - Oni, widzicie, wierc?, bo oni, widzicie, s?yszeli, ?e w takim kamieniu siedzi ?aba...

- Wi?c co z tego? - zapyta?a ?limakowa.

- Wi?c oni, widzicie, chc? zobaczy?, czy to prawda.

- No, a z tego im co?

- A choroba ich wie - odpowiedzia?a Sobieska tak przekonywaj?cym tonem, ?e ?limakowa uzna?a kwesti? za wyczerpan?.

Tymczasem Niemcy nie szukali ?ab w kamieniach, lecz w wywiercone dziury zak?adali naboje, przysypywali je piaskiem i pocz?li g?azy rozsadza?. Ca?y dzie? trwa?a kanonada, kt?rej huk rozchodzi? si? po najdalszych kra?cach doliny, g?osz?c wszystkim i ka?demu z osobna, ?e nawet ska?a nie oprze si? Niemcowi.

- Twardy nar?d te Szwaby! - mrukn?? ?limak przypatruj?c si? podruzgotanym olbrzymom.

I pomy?la? o kolonistach, kt?rzy nabyli grunta dworskie, a chcieli kupi? jego ziemi?.

- Cosik ich nie wida? - doda?. - Mo?e wcale nie przyjd??...

Koloni?ci jednak przyszli.

Pewnego dnia, by?o to w pocz?tkach kwietnia. ?limak jak zwykle wyszed? przed wschodem s?o?ca z chaty zm?wi? pacierz i zobaczy?, jaka b?dzie pogoda. Wsch?d ju? ja?nia?, gwiazdy poblad?y, tylko jutrzenka b?yszcza?a jak klejnot na niebie, a na ziemi wita?y j? ?wiergotem zbudzone ptaki.

Ch?op utkwi? oczy we mgle, co na kszta?t ?niegu bieli?a pola i ??ki, i szepta?: "Kiedy ranne wstaj? zorze." Nagle od strony g?rnych p?l us?ysza? ha?as. By?o to skrzypienie z wolna tocz?cych si? woz?w i g?o?na rozmowa ludzi.

Zaciekawiony wbieg? na pag?rek z sosn? i ujrza? niezwyk?y korow?d. By? to d?ugi szereg woz?w okrytych p??tnem, spod kt?rego wygl?da?y tu ludzkie g?owy, tam sprz?ty domowe albo rolnicze narz?dzia. Przy wozach szli albo siedzieli na koz?ach, z nogami zwieszonymi na orczyki, ludzie w d?ugich granatowych kapotach i w kaszkietach. Do niekt?rych woz?w przywi?zane by?y krowy, w d?u?szych odst?pach mi?dzy wozami uwija?y si? niewielkie gromadki ?wi?. Na samym ko?cu toczy? si? w?zek, ma?o co wi?kszy od dziecinnego, na kt?rym le?a? m??czyzna z nogami zwieszonymi do ziemi, ci?gniony z jednej strony dyszla przez psa, z drugiej przez kobiet?.

"Szwaby id? - przemkn??o ch?opu przez g?ow?, ale odepchn?? pierwsz? my?l. - Mo?e to Cygany? - duma?. - Ni, Cygany nosz? si? czerwono, a ci granatowo i ???to. A mo?e to tracze?... Tracze nie ci?gn?liby za sob? byd?a, wreszcie, po co by tu szli, kiedy ju? lasu nie ma?..."

Tak bi? si? ch?op z my?lami, a raczej ucieka? przed jedn?, ?e -id? koloni?ci, kt?rzy kupili dworskie grunta.

- Oni albo i nie oni - poszeptywa?, zapatrzony w go?ciniec.

Tymczasem Niemcy zjechali w d?? i przez chwil? nie by?o ich wida?. Ch?op przetar? oczy. Mo?e rozp?yn?li si? w dziennym ?wietle, a mo?e ich ziemia poch?on??a? Gdzie za?!... Wiatr powia? z tamtej strony i znowu przyni?s? powolny turkot k??, skrzypienie dyszl?w, gwar ludzkich g?os?w. Znowu spoza g?ry wychyli?y si? ?by ko?skie, granatowe kaszkiety wo?nic?w, szare p?achty woz?w i g?owy Niemek w pstrych chustkach zawi?zanych pod brod?. Ziemia krok za krokiem ust?puje pod kopytami ich wychud?ych koni. Ju? wjechali na ostatni szczyt, oblani z?otymi potokami s?o?ca, krzykliwi, ja?niej?cy, witani ?piewem skowronk?w, kt?re w jesieni b?d? ?apa? i zjada?.

Daleko za nimi, gdzie za mg?? czarny las majaczy?, s?ycha? by?o g?os ko?cielnego dzwonu. Czy on, jak zwykle, wzywa ludzi do pacierza, czyli te? og?asza im naj?cie obcego narodu?...

?limak obejrza? si?. W chatach, po drugiej strome doliny, drzwi by?y pozamykane; na podw?rkach nikt nie rusza? si? i zapewne nikt by nie wybieg? przed wrota, gdyby nawet zawo?a?:

"Patrzajta, gospodarze, co tu Niemc?w wali!..." Wie? jeszcze spa?a.

Teraz sznur woz?w, nape?nionych gwarliwymi lud?mi, pocz?? wymija? cha?up? ?limaka. Zm?czone konie sz?y z wolna, krowy ledwie nogi wlok?y, ?winie kwicz?c potyka?y si?. Tylko ludzie byli kontenci, ?mieli si?, krzyczeli z wozu do wozu i r?kami albo batami ukazywali na dolin?. Wreszcie zjechali na d??, wymin?li most i skr?cili na lewo, na otwarte pole.

We dwa albo i we trzy pacierze po nich ukaza? si? w?zek, ci?gniony przez psa i kobiet?, i stan?? obok wr?t ?limakowej zagrody. Tu wielki pies upad? na ziemi? ci??ko dysz?c, m??czyzna z trudno?ci? podni?s? si? na w?zku i usiad?, a kobieta zdj??a szl? z karku i ocieraj?c spotnia?e czo?o patrzy?a na chat? ?limak?w.

Ch?opa tkn??a lito??. Zeszed? z pag?rka i zbli?y? si? do podr??nych.

- Sk?de?cie, ludzie, i co?cie za jedni? - zapyta?.

- My koloni?ci, a?e zza Wis?y - odpowiedzia?a kobieta. - Nasi kupili tu ziemi?, wi?c idziemy za nimi.

- A wy?cie ziemi nie kupili? Kobieta wzruszy?a ramionami.

- To u was taki zwyczaj, ?e baby ch?op?w ci?gn?? - pyta? dalej ?limak.

- C?? robi?, kiedy konia nie mamy, a na w?asnych nogach ojciec by nie zaszed?.

- To wasz ojciec? Podr??na skin??a g?ow?.

- I taki chory?

-Jo.

Ch?op zamy?li? si?.

- To niby on po proszonym je?dzi za gromad?? - spyta? znowu.

- O nie!... - odpar?a z energi?. - Ojciec uczy dzieci, a ja, jak mam czas, to szyj?, a jak nie mam co szy?, wynajmuj? si? do roboty w polu.

?limak patrzy? na ni? zdziwiony, wreszcie rzek?:

- Wy musi ?e nie jeste?cie Niemce, kiej tak g?adko po naszemu gadacie?

- My z Niemc?w - odpar?a kobieta.

- My Niemcy - odezwa? si? po raz pierwszy cz?owiek z w?zka. W czasie tej rozmowy wysz?a z chaty i zbli?y?a si? do wr?t ?limakowa z J?drkiem.

- T?gi pies! - zawo?a? J?drek.

- Przypatrz no si? - rzek? do niego ?limak - jak ta pani bez ca?? drog? ci?gnie chorego ojca na w?zku. A ty by?, hyclu, tak zrobi??

- Co bym mia? robi?? Albo tatulo nie maj? koni!... - odpar? ch?opak.

- I my mieli konia, ale teraz nie mamy - mrukn?? podr??ny z w?zka.

By? to cz?owiek chudy, blady, z rudymi w?osami i takim?e zarostem.

- Pewnie by?ta sobie wypocz?li i zjedli co po takiej drodze? -zwr?ci? si? ?limak do podr??nej.

- Ja nie chc? je?? - odpar?a kobieta - ale ojciec mo?e napi?by si? mleka.

- Biegaj, J?drek, po mleko - rzek? ?limak.

- Bez obrazy - odezwa?a si? ?limakowa - ale wy, Niemce, musi ?e nie mata w?asnego kraju, kiej przychodzicie tu do nas?

- Tu nasz kraj - odpar?a podr??na. - Ja przecie tu urodzona, za Wis??.

Cz?owiek siedz?cy na w?zku niech?tnie machn?? r?k? i pocz?? m?wi? g?osem urywanym:

- My, Niemcy, mamy sw?j kraj, nawet wi?kszy od waszego, ale tam ?le. Ludzi du?o, ziemi ma?o, o zarobek trudno. A jeszcze musim p?aci? wielkie podatki, a jeszcze w wojsku s?u?ba ci??ka, a jeszcze rozmaitymi karami ok?adaj? cz?owieka...

Zakaszla? si?, troch? odpocz?? i m?wi? dalej:

- Ka?dy chce, ?eby mu dobrze by?o na ?wiecie, i jeszcze chce tak ?y?, jak jemu si? podoba, a nie tak, jak inni mu ka??... W naszym kraju jest ?le, no wi?c przychodzimy tu...

J?drek przyni?s? mleko i odda? je podr??nej, kt?ra napoi?a ojca.

- B?g wam zap?a?! - westchn?? chory. - Tu s? dobrzy ludzie...

- Ino ?eby?ta wy nam nie narobili z?ego - p??g?osem odezwa?a si? ?limakowa.

- Co my wam mo?emy zrobi?? - zapyta? chory. - Czy wam ziemi? zabierzemy? czy mo?e w szkod? byd?o wp?dzimy? czy b?dziem kra?? albo rozbija??... Nasi s? ludzie spokojni, nikomu w drog? nie w?a??, byle im nikt nie laz?...

- Zawdy kupili?ta nasz? wie? - wtr?ci? ?limak.

- A po co j? wasz pan sprzeda?? - rzek? chory. - Gdyby na tych gruntach zamiast jednego pana, kt?ry nic nie robi?, tylko pieni?dze wydawa?, siedzia?o ze trzydziestu ch?op?w, nasi by fu nie przyszli. Albo - dlaczego wy sami nie kupili?cie wsi ca?? gromad?. Taki wasz pieni?dz jak i nasz, takie wasze prawa jak i nasze. Ale cho? z dawien dawna siedzicie na miejscu, nie dbali?cie o kupienie tych grunt?w, a? trzeba by?o zza Wis?y kolonist?w sprowadzi?. I dopiero jak nasi kupili, to was zaczyna k?u? w oczy. Pan was nie k?u?.

Zadyszany spu?ci? g?ow? na piersi i przypatrywa? si? swoim wychud?ym r?kom. Po chwili znowu zacz??:

- Wreszcie komu? to koloni?ci odsprzedaj? swoje kolonie? Ch?opom. Za Wis?? wszystko po nas wykupili ch?opi i wsz?dzie-kupuj? tylko ch?opi...

- Zawdy jeden z waszych chce grunt wytumani? ode mnie -odezwa? si? ?limak.

- Ale... hale!... - wtr?ci?a ?limakowa.

- Co on za jeden? - spyta? chory.

- Bo ja wiem, co za jeden? - odpar? ?limak. - Byli tu u mnie ju? dwa razy, jaki? stary i jaki? brodaty, a ?akomi? si? na t? oto g?r?. M?wi?, ?e b?d? na niej wiatrak stawia?.

- To Hamer - p??g?osem odezwa?a si? podr??na patrz?c na ojca.

- A, Hamer - powt?rzy? chory. - On i nam narobi? k?opotu - doda? g?o?no. - Nasi chcieli i?? za Bug, gdzie ziemia kupuje si? po trzydzie?ci rubli morg?, a on ci?gn?? ich tutaj, dlatego ?e u was kolej buduj?. No, i kupili nasi tutaj ziemi? po siedemdziesi?t pi?? rubli morg?, no, i wle?li w d?ugi u ?yda, i nie wiadomo, co jeszcze wyniknie.

Przez ten czas podr??na jad?a chleb razowy i karmi?a nim psa spogl?daj?c na drug? stron? ??ki, gdzie w?r?d ugoru roz?o?y? si? tabor kolonist?w.

- Jed?my, ojcze - rzek?a.

- Jed?my - powt?rzy? chory. - A co si? wam nale?y za mleko? - spyta? ?limaka.

Ch?op wzruszy? ramionami.

- ?eby?my mieli - odpar? - bra? za tak? rzecz pieni?dze, to by?my was nie zapraszali.

- Ha, B?g wam zap?a?, kiedy?cie na nas tacy ?askawi - rzek? chory.

- Szcz??liwa droga! - odpowiedzieli oboje ?limakowie. Chory znowu uk?ad? si? na w?zku post?kuj?c, podr??na za?o?y?a sobie szl? na prawe rami?, przez piersi i pod lew? r?k?, du?y pies podni?s? si? z ziemi i otrz?sn?? na znak, ?e jest got?w do drogi.

- B?g zap?a?! bywajcie zdrowi!... - rzek? chory.

- Niech B?g prowadzi!

W?zek z wolna potoczy? si? ku taborowi.

- Dziwny nar?d te Niemce - odezwa? si? ?limak do ?ony. - On taki m?dry, a je?dzi w?zkiem niby dziad.

- Albo i ona - odpar?a ?limakowa. - Czy kto s?ysza?, ?eby za? taki kawa? drogi ci?gn?? starego jak ko??...

- Niezgorsi ludzie.

- Wcale nie najgorsi i nieg?upi.

Po tej wymianie my?li ma??onkowie wr?cili do chaty. Rozmowa z chorym uspokoi?a ich. Niemcy nie wydawali si? im ju? tak strasznymi jak dawniej.

Po ?niadaniu poszed? Owczarz na g?r? ora? ziemi? pod kartofle, a ?limak wymkn?? si? za nim.

- Mia?e? przecie p?ot grodzi?! - wo?a?a za m??em gospodyni.

- Nie ucieknie! - odpar? ch?op i szybko drzwi za sob? zatrzasn??, gdy? l?ka? si?, aby go nie zawr?ci?a kobieta.

Dziedziniec przebieg? skulony chc?c w oczach niewiasty wyda? si? jak najmniejszym i chy?kiem wdrapa? si? na wzg?rze, gdzie w?a?nie potnia? nad p?ugiem kulawy Maciek.

- A co Szwaby? - spyta? parobka.

?limak usiad? na zboczu g?ry tak, aby go z podw?rza nie widziano, -i ostro?nie zapali? fajeczk?.

- Si?dliby?cie se tu - wskaza? Maciek batem na wyniesione miejsce - to i na mnie przysz?oby troch? dymu.

- Co ci ta po dymie - odpar? gospodarz spluwaj?c. - Jak sko?cz?, dom ci fajk? i si? ni? pocieszysz, a przynomni baby ?lipie nie b?d? boleli, ?e styrcz? na widoku.

Maciek poszed? zagonem cmokaj?c na szkapy, a ?limak siedzia? na zboczu i patrzy?. Siedzia?, opar? ?okcie na kolanach, a g?ow? na r?kach, a? mu na kark zsun??o kapelusz, pali? fajk? pomale?ku... pyk-pyk, i wci?? patrzy?.

O kilkaset krok?w od niego, za rzek?, na ugorze Niemcy rozk?adali ob?z. ?limak wci?? pali? fajk?, a spogl?da? i ka?de drgnienie tej ci?by t?umaczy? sobie w g?owie.

Ju? Niemcy wozy p??tnem kryte uszykowali w kwadrat, tworz?c z nich jakby parkan, wewn?trz kt?rego stoi byd?o i konie, a zewn?trz kr?c? si? ludzie. Ten wydobywa przeno?ny ???b na czterech n??kach i stawia go przed krowami, inny wsypuje tam obrok z maniaka, inny z wiadrami idzie po wod? do rzeki. Kobiety wynosz? spod p?acht ?elazne kocio?ki i woreczki legumin, a gromada dzieci biegnie do jar?w po opa?.

- Ale maj? kup? ho?oty! - odezwa? si? ?limak. - Z ca?ej wsi nie zebra?by tyle dziecisk?w.

- Jak wsz?w - odpar? Maciek.

Ch?op wci?? pali fajk? i dziwi si?. Uroki czy co?... Wczoraj jeszcze pole to by?o puste i ciche, a dzi? - istny jarmark. Ludzie nad wod?, ludzie w jarach, ludzie na zagonach. Tn? krzaki, znosz? wi?zki chrustu, pal? ogniska, karmi? i poj? byd?o. Ju? jeden Niemiec otworzy? kramik na wozie i wida? handluje, bo ko?o niego ci?nie si? t?um kobiet i wyci?ga r?ce: ta po s?l, tamta po ocet, inna po cukier. Ju? kilka m?odych Niemek porobi?y ko?yski z p?acht na wide?kach i jedn? r?k? szumuj? zup? w kot?ach, drug? hu?taj? p?achty. Ju? znalaz? si? i konowa?, kt?ry ogl?da nog? podbitej szkapie, ju? i cerulik, kt?ry goli na stopniu wozu starego Szwaba. W polu gwar, bieganina, robota, a na niebie s?o?ce podnosi si? coraz wy?ej.

?limak odwr?ci? si? do Owczarza.

- Miarkujesz ty, Maciek, jak ony pr?dko robi?? Od nas, z cha?upy, przecie bli?ej do jar?w ni? z tela, a od nas idzie si? po chrust na p?? dnia. Te ci zasi? pary uwin??y si? we dwa pacierze.

- Oho-ho!... - odpar? Maciek czuj?c, ?e to do jego powolno?ci wypito.

- Albo przypatrz ty si? - m?wi ?limak - jak ony kup? wszystko robi?? Przecie i nasi ludzie, bywa, ?e wyjd? gromad?; ale ka?dy krz?ta si? sam za siebie, ino cz??ciej odpoczywa albo jeszcze innym przeszkadza. Te za? psiekrwie tak jakosik zwijaj? si?, jakby jeden naglenia drugiego. Nie spr??nujesz, cho?by ci? k?ad?o na ziemi?, bo ci jeden tka w gar?? robot?, a ju? drugi na ni? czeka i pili, ?eby? ko?czy?. Ino przypatrz si? im i sam powiedz.

Dopalaj?c? si? fajk? odda? Owczarzowi i wr?ci? do cha?upy zadumany.

- Wartki nar?d te Szwaby - mrucza? - i m?dry... Sokoli jego wzrok w p?? godziny odkry? dwie tajemnice nowo?ytnej pracy: po?piech i organizacj?.

Oko?o po?udnia przyszli do ?limak?w dwaj koloni?ci z taboru prosz?c o sprzedanie mas?a, kartofli i siana. Mas?o i kartofle dano im bez targu, ale siana ?limak odm?wi?.

- Dajta cho? fur? s?omy - prosi? jeden cudzoziemskim akcentem.

- Ni, ani s?omy nie dom, bo ni mom - odpar? ?limak. Kolonista z gniewu cisn?? czapk? na ziemi?.

- A, szakrew, ten Hamer! - wo?a? - co on nam zmartwienia narobi!... M?wi?a, szakrew, co mi tu nadziemy dworskie budynki i pasz?, i szitko, a mi nie nale?li nic... We dwora paszi ni ma, a w budinkach sziedz? ?ydowskie karczowniki i gadaj?: "Nie ruszimy st?d!..."

W?a?nie gdy koloni?ci z worami kartofli na plecach opuszczali podw?rko, odprowadzeni przez rodzin? ch?opa, na go?ci?cu ukaza?a si? bryczka, a w niej dwu dawno znanych ?limakowi Niemc?w: stary i brodaty. Byli to Hamerowie. Koloni?ci, rzuciwszy wory, z krzykiem zatrzymali bryczk?.

O czym rozmawiano? - ch?op nie rozumia?. Widzia? tylko, ?e koloni?ci s? ?li, ?e pokazuj? r?kami to na cha?up? ?limak?w, to na dworskie budynki. Raz nawet zwr?cili si? do niego m?wi?c po polsku:

- Nawet g?upi wi, co ?lowiek wy?pi si? byle jak, ale stworzenie nie wyczyma w polu na zimny nocy!... Z takim l?dem rok nie minie i diabli szitko wezm?...

Potem znowu krzyczeli po niemiecku, to jeden, to drugi po kolei, jakby nawet w wybuchach gniewu zachowywali systematyczno?? i porz?dek.

Natomiast obaj Hamerowie byli zupe?nie spokojni. Cierpliwie i z uwag? s?uchali wymy?lania kolonist?w, czasem tylko wtr?caj?c jakie? s??wko odpowiedzi. Gdy za? koloni?ci zm?czyli si? krzykiem, zabra? g?os m?odszy Hamer. Nied?uga jego mowa widocznie ukoi?a rozgniewanych, bo u?cisn?wszy za r?k? ojca i syna wzi?li na plecy swoje kartofle i z wypogodzonymi twarzami poszli w stron? obozu.

- Jak si? macie, gospodarzu! - zawo?a? z bryczki starszy Hamer do ?limaka. - C??, zrobimy handel o grunta?

- Ni.

- Po co go ojciec zaczepia? - przerwa? niecierpliwie m?odszy. -Przyjdzie on sam do nas.

- Ni - odpar? ?limak dodaj?c p??g?osem: - A si? hycle na mnie zajedli!...

Bryczka potoczy?a si? dalej. Ch?op popatrzy? za ni?, poduma?, wreszcie pocz?? m?wi? do ?ony:

- To ci nar?d te Szwabska!... Hamery wygl?daj? na pan?w, a ci, co wzi?li od nas kartofle, na ch?op?w; przecie jeden drugiemu r?k? podaje za pan brat. U nas ludzie jak pogniewaj? si?, to ju? nie wys?ucha jeden drugiego; te za?, pary, cho? si? gniewaj?, to zawdy jeden drugiego wyrozumie i zrobi spok?j...

- Co ty, stary, wci?? ino wychwalasz Szwab?w - przerwa?a my ?limakowa - a o tym nie my?lisz, ?e oni ci? chc? gruntu pozbawi?? B?j si? ty Boga, J?zek...

- Co mi ta zrobi?! Gadaniem nic nie wsk?raj?, bo zawdy im powiem, co wiem. A do rozboju przecie si? nie wezm?.

- Kto ich wie - odpar?a kobieta. - To pewne, ?e ich jest wielga gromada, a ty? jeden.

- Wola boska! - westchn?? ch?op. - Rozum to oni, widz?, maj? lepszy ni? ja, ale kiedy przyjdzie na wytrzyma?o?? - nie dadz? mi rady, oj, nie!... Przypatrz ty si? - doda? po chwili - jaka to moc dzi?cio??w siada na jednej drzewinie, a wszyscy w ni? kuj?. I co z tego?... Dzi?cio? w ko?cu odleci, a drzewo zostaje drzewem. Tak i z ch?opem. Siada na nim pan i kuje, siada gmina i kuje, siada ?yd i kuje, siada Niemiec i b?dzie ku?, ale przecie rady nam nie dadz?.

Ku wieczorowi przybieg?a do ?limak?w stara Sobieska.

- Dajcie naparstek w?dki - zawo?a?a na progu - bo chyba dusza ze mnie ucieknie, takem p?dzi?a z nowin?...

Nalano jej naparstek, kt?rego olbrzym nie powstydzi?by si? nosi? na palcu, a baba wypiwszy zacz??a:

- To ci u nas we wsi s?dny dzie?, Jezu!... Stary, widzicie, Grzyb, wci?? se uk?ada? z Orzechowskim, ?e koloni?ci tu nie przyda, a za to im, niby Grzybowi i Orzechowskiemu, uda si? kupi? ze ?tyry albo i z pi?? w??k niby z grunt?w dworskich... Bo oni, miarkujta se, chc? o?eni? Ja?ka Grzyba z Pawlink?, z Orzechowszczank?, i osadowi? ich na roli po ?lachecku. Bo przecie Pawlink? uczy?a si? przy dziedziczce haftu i dzirgania, a on, Jasiek, by? przy kancelarii i tera se co ?wi?to chadza w surducie... Dajcie jeszcze naparsteczek gorza?ki, bo mnie z wn?trza tak doi robak, ?e gada? nie mog?.

Wychyli?a drugi naparstek i prawi?a dalej:

- Tymci czasem, gadam ja wom, koloni?ci z?o?yli ?ydowi po?ow? pieni?dzy za grunt, no i sprowadzili si? dzi? na sta?e. Jak ci to nie zobaczy m?j Grzyb, jak ci si? nie we?mie targa? za kud?y, jak ci nie przyleci do Josela i nie pocznie mu perswadowa?: "Ty parchu - m?wi - co? ukrzy?owa? Chrystusa Pana, jeszcze i mnie okpi?e??... Ty Kaifasie, ty Judaszu! co? ty gada?, ?e Niemcy nie zap?ac? w czas i strac? zadatki, a ja grunt kupi??... A patrz ino, ty obrzeza?cze (i ci?gnie go do okna), ?e Niemcy ca?? band? zjechali..." Josel na to: "Jeszcze nie wiemy, czy oni d?ugo posiedz?, bo oni k??c? si? z Hamerem i pewnie go opuszcz?." A? tu, jak naraz, daje Orzechowski zna?, ?e oba Hamery przy jecha?y i ?e ju? mi?dzy Niemcami zrobi?a si? zgoda.

Grzyb, tak wam m?wi?, zajad? si?, ?e posinia? na g?bie i wci?? ino wybija? pi??ciami a krzycza?: "Wykurz? ja tych szczur?w z tela!... Przyjecha?y na wozach, a b?d? ucieka? piechot?!..." A? go Josel poci?gn?? za r?kaw, wywi?d? do komory razem z Orzechowskim i cosik rajcowali po cichu.

- G?upi on - odpar? ?limak. - Kiej w por? nie zm?drzy? si? na kupno, to ju? dzisia nie da Niemcom rady. To skrz?tny nar?d. Oszo?omiona w?dk? baba zatacza?a si? na ?awie.

- Nie da im rady?... - m?wi?a. - Nalejcie naparstek... Jak nie da on, to da rad? Josel, a nie Josel, to jego ?wagier... Nalejcie naparstek... Maj? oni spos?b i na ?waba. Co wiem, to wiem... Nalejcie, bo mnie ckli... Niejedno ja widzia?am w karczmie... ?eby ten m?czychryst nie mieszka? w naszej wsi, to by?cie wszyscy gospodarze cosik o tym wiedzieli...

Po chwili zacz??a mrucze? niewyra?nie, potem szepta?, wreszcie - spad?a z ?awy na ziemi? i usn??a na klepisku jak niemowl?.

- Co ona gada? - zapyta?a m??a ?limakowa.

- Zwyczajnie jak pijana - odpar? ch?op. - Wys?uguje si? ?ydowi, to my?li, ?e on wszystko mo?e zrobi?, co ino zechce.

Kiedy noc zapad?a. ?limak wyszed? znowu na wzg?rze popatrze? na obozowisko Niemc?w. Ludzie ju? skryli si? w p??ciennych budach, a byd?o w czworoboku woz?w, i tylko tabun koni pas? si? na ??czce niedaleko jaru. Czasem mocniej za?wieci? p?omie? w dogasaj?cych ogniskach, czasem ko? zar?a? albo rozleg?o si? wo?anie zmorzonego wartownika.

?limak wr?ci? do chaty. Rzuci? si? na pos?anie, ale nie m?g? zasn??. Ciemno?? pozbawi?a go energii, wi?c z trwog? my?la?: czy on sam na odludziu potrafi si? oprze? tylu Niemcom?

"Napa?? mnie mog?... spali?!" - duma? przewracaj?c si? z boku na bok.

Wtem, oko?o p??nocka, us?ysza? z daleka huk wystrza?u. Zerwa? si?. Strzelono po raz drugi. Ch?op wybieg? na podw?rko i tam spotka? r?wnie wystraszonego Owczarza. Za wod? rozlega?y si? krzyki, kl?twy i t?tent koni.

Stopniowo ha?as uspokoi? si?, lecz w taborze nie spano do wschodu s?o?ca. Na drugi za? dzie? ?limak dowiedzia? si? od kolonist?w, ?e jacy? ludzie zakradli si? do ich stadniny. Ch?op zdziwi? si?.

- O takiej sztuce - rzek? - nie by?o u nas jeszcze s?ycha?.

- Bo wasze konie zamkni?te - odpar? jeden z kolonist?w. -Zreszt? z?odzieje rachowali na to, ?e my, zdro?eni, za?piemy. Ale nie my za?piemy! - doda? ?miej?c si?.

Wie?? o napadzie na tabor kolonist?w obieg?a okolic?, wzbogacona w ka?dej wsi nowymi dodatkami. M?wiono, ?e utworzy?a si? banda koniokrad?w, kt?rzy pochwycone konie a? do Prus odstawiaj?, ?e Niemcy przez ca?? noc walczyli z nimi i nawet paru zabili. Pog?oski te dosz?y po kilku dniach do uszu wachmistrza stra?y, kt?ry zaprz?g?szy t?ust? klacz do w?zka wzi?? z komory beczu?k?, od ?ony kilka woreczk?w i - pojecha? na ?ledztwo.

Niemcy przyj?li go w taborze doskona?? ja?owc?wk? i w?dzonym boczkiem, a Fryderyk Hamer obja?ni?, ?e do ich koni, o ile on miarkuje, podkradali si? dwaj ludzie, niegdy? dworscy, obecnie pozbawieni roboty: Kuba Sukiennik, by?y fornal, i Jasiek Rogacz, ch?opak z kredensu.

- Oni ju? siedzieli w areszcie - rzek? wachmistrz - za kradzie? klamek i drzwiczek od plec?w. No ale wyszli, bo nie by?o dowod?w... a kto tu u pa?stwa strzela? do nich? - doda? po chwili. - Czy on ma pozwolenie na bro??

Hamer widz?c, ?e kwestia staje si? dra?liw?, wyprowadzi? wachmistrza za tabor i udzieli? mu po??danych obja?nie?, kt?re go o tyle zadowolni?y, ?e wnet odjecha?. Zaleci? te? czujno?? nad ko?mi i powt?rzy?, aby koloni?ci nie maj?cy pozwolenia nie trzymali broni.

- A dom pr?dko pan wybuduje? - zapyta? wachmistrz na od jezdne.

- Za miesi?c powinien by ju? stan?? nasz folwark - odpar? Hamer.

- Bardzo dobrze!... bardzo ?adnie!... oblejemy go. Od kolonist?w wachmistrz uda? si? do dworu, gdzie piegowaty pe?nomocnik Hirszgolda tak ucieszy? si? jego widokiem, ?e postawi? butelk? krymskiego wina. Na pytanie jednak dotycz?ce kradzie?y nie m?g? da? ?adnych wyja?nie?.

- Ja, panie - m?wi? ?ydek - jakiem us?ysza?, ?e strzelaj?, zaraz z?apa?em do jednej r?ki jeden rewolwer, do drugiej r?ki drugi rewolwer i przez ca?? noc ju? nie zmru?y?em oka, ty?kom si? ba?, ?e i mnie napadn?.

- A pozwolenie ma pan na rewolwery?

- Jak?eby nie? Mam.

- Na dwa?

- Drugi jest zepsuty i ja z nim chodz? tylko od parady.

- A robotnik?w ilu pan ma teraz?

- Tych, co kr?c? si? ko?o lasu?... Czasem bywa po sto i wi?cej, a zwykle osiemdziesi?t. Jak si? trafi.

- Paszporty w porz?dku?

Pe?nomocnik natychmiast udzieli? odpowiedzi w kwestii paszportowej, po czym wachmistrz po?egna? go. Siadaj?c na w?zek rzek?:

- Niech si? pan dobrze pilnuje, bo jak raz zacz??o si? we wsi z?odziejstwo, to ju? nie przepuszcz? nikomu. A w razie wypadku, niech pan najpierwej mnie zawiadomi - doda?.

Ostatnie jego s?owa tak przestraszy?y pe?nomocnika, ?e od tej pory bra? do swej oficyny na noc owych dwu ?ydk?w, kt?rzy dotychczas sypiali we dworze.

Ze dworu wachmistrz zawr?ci? klacz do chaty ?limaka. Gospodyni akurat zasypywa?a kasz? w garnczek, kiedy wszed? do izby oty?y stra?nik.

- Niech b?dzie pochwalony - rzek?. - C?? tu s?ycha??

- Jedno z drugim nic, na wieki wiek?w - odpar?a ?limakowa. Wachmistrz rozejrza? si? po izbie.

- Wasz jest? - spyta?.

- Gdzie? by si? za? podzia?? Biegaj, J?drek, po ojca.

- Pi?kne krupy. To wy sami robicie?

- Ju?ci.

- Wsypcie no mi z garniec w woreczek, to wam oddam, jak b?d? tu drugi raz.

- A woreczek pan starszy maj??

- Jest na bryczce. Mo?e mi i z jedn? kurzyn? sprzedacie.

- Mo?emy.

- To wybierzcie tam, byle m?od?, i w???cie na w?zek pod kozio?.

Wszed? ?limak, a kobieta zaj??a si? wype?nieniem zlece?.

- Nie s?yszeli?cie, gospodarzu, kto Niemcom chcia? konie kra??? - zapyta? wachmistrz.

- Bo ja wiem? - odpar? ?limak wzruszaj?c ramionami. - S?ysza?em, ?e par? razy strzeli?y w nocy, a na drugi dzie? gada?y, co im kto?ci zagl?da? do koni-. Ale kto by za?, tego nie wiem.

- We wsi m?wi?, ?e Kuba Sukiennik i Jasiek Rogacz.

- Tego nie wiem. S?ysza?em, ?e szukaj? obowi?zku, ale znale?? nie mog? bez to, ?e ju? siedzieli za z?odziejstwo.

- W?dki nie macie? Kurz tak drapie w gardle... ?limak poda? w?dk? i chleba z serem. Wachmistrz wypi?, chwil? odpocz??, wreszcie zabra? si? do wyjazdu.

- Wy tu, za wsi? - rzek? na po?egnanie - powinni?cie by? ostro?ni, bo albo was okradn?, albo samych pos?dz? o z?odziejstwo.

- Z ?aski Boga - odpar? ?limak - nikt nas do tej pory nie okrad? i my nikogo, to pewno tak ostanie do ko?ca.

Teraz wachmistrz pojecha? do Josela. Szynkarz przyj?? go z wielkim zapa?em, kaza? klacz zaprowadzi? do stajni, a go?cia zaprosi? do najpi?kniejszej izby chwal?c si?, ?e ma w porz?dku wszystkie ?wiadectwa.

- Ale napisu nad bram? nie ma, jak trzeba - zauwa?y? go??.

- Zaraz b?dzie, jak tylko pan wachmistrz ka?e! - odpowiedzia? szynkarz usi?uj?c objawami grzeczno?ci pokry? wewn?trzny niepok?j.

Przy butelce porteru wachmistrz potr?ci? o spraw? napadu na tabor.

- Co to za napad! - odpowiedzia? drwi?cym tonem Josel. -Niemcy sobie strzelili na postrach, a ludzie zaraz gadaj?, ?e ich napada banda. U nas przecie nic takiego nigdy si? nie trafia?o.

Wachmistrz obtar? chustk? w?sy i rumiane oblicze i rzek?:

- Banda, nie banda, ale swoj? drog? Kuba Sukiennik i Jasiek Rogacz kr?cili si? ko?o koni.

Josel skrzywi? si? i przymkn?? oczy.

- Jak oni mogli si? kr?ci? - odpowiedzia? - kiedy oni tej nocy spali u mnie?

- U was spali? - zapyta? wachmistrz.

- U mnie - odpowiedzia? Josel niedbale. - A Orzechowski i Grzyb widzieli ich, ?e ju? z wieczora byli oba pijani jak byd?o. Co oni maj? robi? - doda? po namy?le - je?eli nie pi?? Kiedy ch?op nie ma sta?ego obowi?zku, to on, co zyska w dzie?, zaraz przepije na noc.

- Ale oni mogli wymkn?? si? od was w nocy - zauwa?y? wachmistrz.

- Mo?e si? i wymkn?li. Chocia? u mnie stajnia w nocy zamkni?ta, a klucz u miszuresa.

Rozmowa przesz?a na inne tematy, Wachmistrz z godzin? posiedzia? u Josela, a gdy mu klacz odpocz??a, kaza? zaprz?c. Ju? siedz?c na bryczce rzek? do szynkarza:

- A ty, Josel, pilnuj Sukiennika i Rogacza...

- Czy ja ich ojciec albo czy oni u mnie s?u??? - spyta? ?yd.

- Nie to, ?e s?u??, ale ?e oni was samych mog? okra??, takie ch?opy.

- B?d? mia? na nich oko.

Wachmistrz, ustawiwszy woreczki i beczu?k? tak, aby mu nie zawadza?y, wraca? do domu. W drodze zdrzemn?? si?, a w tym p???nie, p?? jawie wci?? snu?y mu si? przed oczyma postacie Kuby Sukiennika, Ja?ka Rogacza i Josela szynkarza. Raz widzia? Sukiennika z mosi??nymi klamkami w r?kach, to znowu Rogacza z ?elaznymi drzwiczkami od plec?w, to znowu ich obu otoczonych stadem koni, a zawsze gdzie? w pobli?u nich albo aksamitn? jarmu?k?, albo ?agodnie u?miechni?t? twarz Josela. Czasem na chwil? i jakby za chmur? ukazywa?a mu si? junacka twarz Ja?ka Grzyba albo siwe w?osy jego ojca. Wtedy wachmistrz nagle budzi? si? i przera?ony spogl?da? doko?a. Ale pr?cz jego k?aczki, bia?ej kury pod koz?em i drzew przydro?nych nie by?o tu nikogo.

- Tfu! - splun??. - Mary...

Mi?dzy ch?opami z ka?dym dniem znika?a w?tpliwo?? co do sta?ego osiedlenia si? Niemc?w na dworskich gruntach. Rachowano, ?e na czas nie zap?ac? raty Hirszgoldowi, oni jednak zap?acili. M?wiono, ?e k??c? si? z Hamerami, a oni si? pogodzili. Przypuszczano, ?e zl?kn? si? z?odziej?w, kt?rzy zakradli si? do ich koni, lecz Niemcy, zamiast ba? si?, sami nastraszyli z?odziej?w.

- No, ale zawdy oni niepewni swego, bo jako? nie wida?, ?eby si? budowali. Nawet grunt?w im nie rozmierzono.

Tak? uwag? wypowiedzia? w karczmie Orzechowski jednego wieczora i zapi? j? ogromn? szklanic? piwa. Ale jeszcze g?by nie otar?, kiedy co? zaturkota?o przed budynkiem i na krakowskim w?zku ujrzeli jeometr?. Nie by?o kwestii, ?e to on, gdy? wi?z? ze sob? pe?n? bryczk? kij?w i ?a?cuch?w. Pozna? go Grzyb, z kt?rym cz?ste miewa? interesa, poznali go wreszcie wszyscy gospodarze po sumiastych w?sach i po nosie czerwonym jak berberys. Kiedy strapiony Grzyb odprowadzi? do domu Orzechowskiego, ten mu rzek? na pociech?:

- Wiecie, kumie, a mo?e on, cho?by omentra, nie do nas przyjecha?, ino wst?pi? se po drodze na nocleg?

- Da?by to B?g - odpar? Grzyb - bo ju? bym chcia?, ?eby si? nasze dzieci pobra?y i ?eby mi si? ustatkowa? ten kondel Jasiek.

- To kupmy im grunt gdzie indziej - wtr?ci? Orzechowski.

- Na nic. Jak mi ten zb?j zejdzie z oczu, to grunt sprzeda, a potem gdzie zmarnieje.

- Moja Pawlinka go upilnuje. Grzyb smutnie zamy?li? si?.

- Gadacie, kumie - rzek? - bo go nie znacie, jaki to pies. I ja, i wy, i Pawlinka b?dziemy go we troje pilnowali i jeszcze nie upilnujemy. To? ci ten odmieniec jednej nocy w domu nie przenocuje, a jak si? zdarzy, bez tydzie? go nie widz?!...

Po?egnali si? gospodarze i ka?dy leg? na spoczynek z odrobin? nadziei w sercu, ?e jeometra bawi we wsi tylko przejazdem. Nast?pny dzie? jednak przekona? ich, ?e byli w b??dzie. Skoro ?wit bowiem wsta? jeometra, zabra? z karczmy wi?zk? kij?w, blaszan? rur? z planem, oplatan? butelk? najmocniejszej gorza?ki i poszed? na dworskie pola.

Przez kilka dni widziano go, jak chodzi? tam i na powr?t w towarzystwie ca?ej gromady Niemc?w. Jedni przed nim i za nim nosili tyki, drudzy rozci?gali ?a?cuch, inni z jego kij?w robili mu stolik, inni zagl?dali mu przez rami?. On komenderowa? lud?mi na prawo i na lewo, zapisywa? w ksi??ce, rysowa? na tablicy, a kiedy przypiek?o s?o?ce, rozk?ada? nad g?ow? parasol albo przenosz?c si? na nowe miejsce, ssa? okrutnymi ?ykami oplatan? butelk?.

Ch?opi z daleka przypatrywali si? tym manewrom milcz?c. A czwartego dnia odezwa? si? Wi?niewski:

- Psiakrew, ?ebym ja tyle w?dki wypi?, to bym jeszcze lepiej mierzy? ni? sam omentra! A na to Wojtasiuk:

- Bez to on i jest omentra, ?e ma tako?ci mocn? g?ow?. I ?limak widzia? jeometr?, a potem widzia?, jak po jego odje?dzie Niemcy, zdj?wszy p?achty z kilku woz?w, zaprz?gli do nich konie i rozjechali si? na trzy strony ?wiata. "Mo?e wyje?d?aj??..." - pomy?la?.

Ale wyjechali ledwie na par? godzin, po up?ywie kt?rych powr?ci?y z wolna wozy ci??ko ?adowne i zacz??y wyrzuca? swoj? zawarto??. Jeden na jedn? kup? belki, drugi na drug? kup? deski, trzeci na trzeci? opok?. I tak przez dwa dni zwozili drzewo, kamie?, ceg?? i wapno sk?adaj?c je stosami, na wzg?rzu niedaleko taboru, o kilkaset krok?w od chudoby ?limaka.

Wsp??cze?nie trzej Hamerowie obchodzili wzg?rze wytykaj?c doko?a niego plac kwadratowy, maj?cy ze dwie morgi przestrzeni,

Po tych przygotowaniach jednego dnia zrobi? si? ruch w taborze. Od strony lasu nadci?gn??o kilkunastu cie?li w granatowych spodniach i kurtkach, z pi?ami, ?widrami i toporami. Wsp??cze?nie naprzeciw nich wysz?o z taboru kilkunastu kolonist?w z kielniami i szaflikami, a w pewnej odleg?o?ci za tymi wlok?a si? zbita gromada kobiet, dzieci i reszta kolonist?w m??czyzn, wszyscy w strojach od?wi?tnych. Trzy te partie zebra?y si? przy wzg?rzu, gdzie sta? w?z z beczk? piwa, a drugi z w?dlinami i pieczywem.

Stary Hamer odziany by? w manszestrow? wyp?owia?? kurtk?, jego syn Fryc w czarny surdut, a drugi. Wilhelm, w p?sow? kamizelk? w czerwone kwiaty. Wszyscy byli bardzo zaj?ci. Ojciec wita? go?ci biegaj?c od cie?l?w do mularzy, a od mularzy do kobiet; Fryc zgromadza? na jedno miejsce grube ko?y z drzewa, Wilhelm odszpuntowa? beczk? z piwem.

W siedzibie ?limaka przygotowania te dostrzeg? Owczarz i zaraz da? zna? do chaty. Wybiegli wi?c ca?? rodzin? na wzg?rze:

?limak z ?on?, Magda ze Sta?kiem i J?drkiem przodem. Stan?li na zboczu, z drugiej strony rzeki, naprzeciw taboru, ciekawie patrz?c, co z tego b?dzie.

- Ju?ci, ?e dom stawiaj? - rzek? ?limak - bo po c?? by zbieg?o si? tyle rzemie?lniczego narodu?

W tej?e samej chwili stary Hamer sko?czywszy wita? go?ci wzi?? w r?k? ko?ek i za pomoc? drewnianego m?ota wbi? go w ziemi?.

- Hoch!... Hura!... - zakrzykn?li cie?le i mularze. Hamer uk?oni? si?, wzi?? w r?k? drugi ko?ek i pocz?? go nie?? w prostym kierunku ku p??nocy.

Za nim pod??y? Fryc z m?otem, a za nim t?um starszych kolonist?w, kobiet i dzieci, prowadzonych przez owego baka?arza, co to go c?rka z psem na w?zku ci?gn??a.

Nagle baka?arz podni?s? czapk? do g?ry, m??czy?ni odkryli g?owy i gromada id?cych zaintonowa?a hymn uroczysty:

Warownym grodem jest nasz B?g,
Bro? nasza i pot?ga,
On pomoc niesie dla swych s?ug,
Gdy kl?ska nas dosi?ga.
Stary ?wiata wr?g
Kr?tych szuka dr?g,
Moc i z?o?ci r?j
On na nas wiedzie w b?j.
Na ziemi kto mu r?wien?

Na pierwszy d?wi?k pie?ni ?limak zdj?? kapelusz, ?limakowa prze?egna?a si?, a pokorny Owczarz ukl?k? na zboczu. Stasiek, dr??cy z zachwytu, szeroko otworzy? oczy i usta, a J?drek zbieg? z g?ry, przebrodzi? rzek? i cwa?em pop?dzi? do taboru.

Przeszed?szy par? krok?w ku p??nocy stary Hamer wbi? w ziemi? drugi ko?ek i skr?ci? na zach?d. Za nim, w tym samym co pierwej porz?dku, posuwa?a si? gromada ?piewaj?c dalej:

My grzechu nie zdo?amy zm?c,
Gdy z?e pokona? trzeba;
Lecz walczy za nas chrobry w?dz,
Co B?g go zes?a? z nieba.
Kto on? - pytasz si?,
Jezus Chrystus si? zwie,
Pan B?g Zebaot;
On z?ego strzaska grot,
Innego nie ma Boga.

Ch?opi zdumieni przys?uchiwali si? tej melodii, nie znanej im a tak uroczystej. Po t?sknych i melancholijnych ?piewach w ich ko?ciele, wydawa?a si? ona pie?ni? jakiej? triumfuj?cej pot?gi. Nie my?leli, a?eby na tych niwach, gdzie dotychczas rozlega? si? wielki j?k:

Przed oczy Twoje,
Panie, winy nasze sk?adamy...

gromada obcych przybysz?w mog?a podniesionym g?osem zawo?a?:

Lecz walczy za nas chrobry w?dz,
Co B?g go zes?a? z nieba...

G??bok? zadum? ?limaka przerwa? nagle krzyk Sta?ka:

- ?piewaj?, matulu!... ?piewaj?!... - m?wi? ochryp?ym g?osem ch?opiec trz?s?c si? i p?acz?c. Wtem poblad?, usta mu po?mia?y i upad? na ziemi?.

Przestraszeni rodzice podj?li go i ostro?nie ponie?li do chaty, skraplaj?c wod? i uspokajaj?c perswazj?. Wiedzieli, ?e dziecko jest czu?e na muzyk?, ?e w ko?ciele p?acze i ?mieje si? podczas ka?dej procesji. Ale w takim stanie nie widzieli go nigdy.

Dopiero w domu, gdy usta? ?piew pod taborem, Stasiek uspokoi? si? i zasn??.

J?drek przebywaj?c rzek? sk?pa? si? w wodzie do pasa, przemoczy? kapelusz i r?kawy od koszuli, unurza? si? w nadbrze?nym piasku, lecz cho? by?o mu zimno i mokro, nie zwraca? na to uwagi, zaj?ty nowym widowiskiem.

"Po co oni tak chodz? wko?o pag?rka i ?piewaj?? - my?la?. -Pewnie chc? odegna? z?e, ?eby im do cha?upy nie laz?o. A ?e, zwyczajnie, jak Szwaby, nie maj? ziela ani kredy ?wi?conej, zatem na rogach pola wbijaj? se ko?y d?bowe. No, ju?ci d?bowy k?? lepszy na diab?a ani?eli kreda, to darmo... A mo?e tak zaczaruj? miejsce - doda? po chwili - ?e im cha?upa sama bez noc wyro?nie?..." Wnet jednak odepchn?? t? my?l jako niedorzeczn?. Mia? przecie lat pi?tna?cie i wiedzia?, ?e cha?upy nie mo?na wy?piewa?, tylko j? trzeba zbudowa?.

Uderzy?a go te? pewna r??nica w zachowaniu si? Niemc?w. ?piewa?o i chodzi?o wzd?u? pola, potykaj?c si? na nier?wnym gruncie, kilku starych, kobiety i dzieci. M?odzi za? cie?le i mularze stali dwiema gromadami na wzg?rzu ?miej?c si? g?o?no, popychaj?c si? i pal?c fajki. Raz nawet z ich winy zatrzyma?a si? procesja. Gdy bowiem Wilhelm Hamer, majstruj?cy przy beczce piwa, podni?s? do g?ry szklank?, m?odzi wykrzykn?li: "hoch!" i "hura!". Stary Hamer a? si? obejrza?, a chorowity baka?arz pogrozi? im r?k?.

Z wolna procesja zbli?y?a si? do J?drka o tyle, ?e ju? odr??nia? piskliwe g?osy dzieci, skrzecz?ce starych kobiet i nosowy bas Hamera. I ot?? na tym niesfornym tle zauwa?y? jeden dziwny g?os kobiecy, czysty, d?wi?czny i niewymownie rzewny. Serce w nim drgn??o. W jego imaginacji d?wi?ki przybra?y posta? obraz?w i zdawa?o mu si?, ?e nad k?p? m?odej trawy i zesch?ych badyl?w widzi jedno pi?kne drzewo - p?acz?c? wierzb?.

Wpatrzy? si? lepiej w gromad? i pozna?, ?e to ?piewa c?rka baka?arza, kt?r? zobaczy? pierwszy raz, gdy w w?zku ci?gn??a ojca. Wtedy wi?cej zaj?? go du?y pies ani?eli ona. Dzi? przecie g?os jej tak opanowa? dusz? ch?opca, ?e powoli zapomnia? o wszystkim. Znikn??y mu z oczu pola, Niemcy, stosy belek i kamieni: zosta? tylko ?w g?os wype?niaj?cy ca?? przestrze?. Co? dr?a?o mu w piersiach, chcia? tak?e ?piewa? i zacz?? p??g?osem:

Weso?y nam dzie? zawita?,
Jezus Chrystus zmartwychpowsta?...

Ta melodia najlepiej godzi?a si? z pie?ni? Niemc?w.

Jak d?ugo to trwa?o, nie pami?ta?. Obudzi?y go z rozmarzenia nowe okrzyki: "hoch!" i "hura!", t?umu zebranego przy wozie z beczk?, gdzie Wilhelm Hamer ju? rozdawa? go?ciom szklanice piwa. J?drek zobaczy? w gromadzie br?zow? sukienk? c?rki baka?arza i machinalnie pobieg? bli?ej.

Tu go od razu wytrze?wili. Jaki? m?ody Niemiec spostrzeg? go i pokaza? innym, drugi zerwa? mu z g?owy kapelusz, trzeci pchn?? go w ?rodek ci?by i przez chwil? z ogromnym ?miechem podawano go sobie z r?ki do r?ki. Ch?opiec, przemok?y, unurzany w piasku, bosy, w zgrzebnej koszuli, wygl?da? jak straszyd?o. Na razie straci? przytomno?? i taczal si? mi?dzy Niemcami niby zab?ocona pi?ka. Wtem spotka? szare oczy c?rki baka?arza i -ockn??a si? w nim dzika energia. Kopn?? bos? nog? jednego cie?l?, szarpn?? za kurtk? mularza, jak m?ody byczek uderzy? g?ow? w brzuch starego Hamera i gdy wko?o niego zrobi?o si? troch? miejsca, stan?? z zaci?ni?tymi pi??ciami upatruj?c, gdzie by si? rzuci? dla utorowania sobie drogi.

Powsta? krzyk. Jedni hucznie ?mieli si? z ch?opaka popijaj?c piwo, ale ci, kt?rych potr?ci?, chcieli go zbi?.

Na szcz??cie stary Hamer, przypatrzywszy mu si? lepiej, zapyta?:

- No, ale co ty wyrabiasz, ma?y?...

- To czego mnie poniewieraj??... - odpar? J?drek, kt?remu si? ju? na p?acz zbiera?o.

Niemcy co? zaszwargotali, ale Hamer wzi?? ch?opca za r?k? i odprowadzi? na bok. Teraz spostrzeg? go baka?arz i zawo?a?:

- To? ty z tamtej cha?upy, co za wod??

- Ju?ci.

- C?? tu robisz?

- Przylecia?em popatrzy? si? na wasze nabo?e?stwo, ale te hycle wzi??y mnie tarmosi?...

Nagle umilk? i zaczerwieni? si? widz?c utkwione w siebie szare oczy c?rki baka?arza. Trzyma?a w r?ku zacz?t? szklank? piwa i zbli?ywszy si? poda?a j? ch?opcu.

- Przemok?e? - rzek?a - napij si?.

- Nie chc?!... - odpar? J?drek i znowu si? zawstydzi?. Zdawa?o mu si?, ?e tak pi?knej pani nie mo?na odpowiada? szorstkim tonem.

- Gdzie? ty tak przem?k?? - spyta?a go ciekawie.

- W rzyce - odpar? cicho. - Lecia?em do was przez wod?.

- Wi?c napij si? - nalega?a podaj?c mu szklank? z piwem.

- Kiej upij? si?... - odpar? ch?opak.

Wreszcie wypi?, spojrza? na jej ?niad? twarz i znowu tak si? zaczerwieni?, ?e dziewczynie smutny u?miech przemkn?? na ustach.

W tej chwili odezwa?y si? skrzypce i basetla. Do c?rki baka?arza zbli?y? si? w ci??kich podskokach Wilhelm Hamer i wzi?? j? do ta?ca. Odchodz?c, jeszcze raz obrzuci?a J?drka t?sknymi oczyma.

Ch?opcu zrobi?o si? co? dziwnego. Straszny gniew i ?al pochwyci? go za gard?o i uderzy? mu do g?owy. Chcia? rzuci? si? na Wilhelma Hamera i poszarpa? na nim jego kwiecist? kamizelk?, to znowu my?la?, ?e rozp?acze si? na ca?y g?os. Nagle odwr?ci? si?, a?eby odej??.

- Idziesz? - zapyta? go baka?arz.

- Ju?ci.

- Pok?o? si? ode mnie ojcu.

- A ode mnie przypomnij, ?e ja na ?wi?ty Jan odbior? ??k? -wtr?ci? stary Hamer.

- Albo to wasza ??ka? - odpar? J?drek. - Przecie tatu? wzi?li j? od dziedzica w arend?...

- Oho, dziedzic!... - za?mia? si? Hamer. - My tu dziedzice, a ??ka moja.

J?drek odszed?. Zbli?aj?c si? do drogi zobaczy? ch?opa, kt?ry ukryty za krzakiem, przypatrywa? si? zabawie Niemc?w. By? to Grzyb.

- Pochwalony! - rzek? J?drek.

- A kto u ciebie pochwalony? - pyta? stary gniewnym g?osem. - Musi, ?e nie B?g, ino diabe?, kiej bratacie si? z Niemcami.

- Bo kto si? z nimi brata? - odpar? zdziwiony J?drek.

Ch?opu iskrzy?y si? oczy i dr?a?a sucha sk?ra na twarzy.

- Nie wy si? bratacie? - m?wi? wytrz?saj?c pi??ci?. - Mo?e nie widzia?em ci?, kiedy? lecia? do nich jak pies przez wod?, ?eby ci da?y szklank? piwa? A mo?em nie widzia?, jak tw?j ojciec i matka modlili si? na g?rze za jedno ze Szwabami? Do diab?a si? modlili... Ju? was B?g skara?, bo co? pad?o na Sta?ka. Ale poczekaj! nie na tym koniec... Zaprza?ce! psie wiary!...

Odwr?ci? si? i poszed? do wsi przeklinaj?c rodzin? ?limak?w. J?drek zawl?k? si? do domu, zdziwiony i smutny. W chacie zasta? chorego Sta?ka i bo ja?? schwyci?a go za serce. Zaraz te? opowiedzia? ojcu o spotkaniu z Grzybem.

- Tyle on g?upi, co stary - odpar? ?limak. - C?? to, ma cz?owiek sta? w czapce jak bydle, kiej modl? si?, cho? i Szwaby?

- Zawdy na Sta?ka pad?o ich nabo?e?stwo - wtr?ci? J?drek. ?limak spos?pnia?.

- Co ta mia?o pa??? - odpar? po chwili. - Stasiek ju? jest taki odmieniec, ?e niech baba w polu za?piewa, to go zara trz?sie.

Na tym sko?czy?. J?drek pokr?ci? si? po cha?upie, lecz ?e by?o mu ciasno; wi?c wymkn?? si? mi?dzy jary. Chodzi? tam i sam bez celu i drogi. Czasem wdrapywa? si? na wzg?rza, sk?d by?o wida? Niemc?w; jak ca?? gromad? kopali fundamenta, to znowu zapada? w w?wozy albo przedziera? si? przez cierniste krzaki.

Ale gdziekolwiek by?, wsz?dzie razem z nim szed? cie? c?rki baka?arza, jej ?niada twarz, szare oczy i ruchy pe?ne wdzi?ku. Chwilami dolatywa? go niby z g??bi jej ?piew pon?tny i rzewny albo stary, schrypni?ty g?os Grzyba miotaj?cego przekle?stwa.

- Mo?e ona uroki rzuci?a? - szepta? zatrwo?ony i - znowu my?la? o niej.