Prus B. PLAC?WKA (09)

ROZDZIA? DZIEWI?TY

Zapad?a jesie?. Zamiast jasnych ?an?w szarza?y smutne ?cierniska, w jarach czerwieni?y si? krzaki, bociany ze stod?? odesz?y precz, na po?udnie.

W lesie, je?eli jaki las gdzie zosta?, ledwie? dopatrzy? ptaka, a w polu cz?owieka; chyba tu i owdzie po niemieckiej stronie kilka bab w granatowych sp?dnicach wykopywa?y reszt? kartofli. Nawet przy kolei sko?czy?y si? wielkie roboty. Nasypy wzniesiono, grabarze i mularze rozbiegli si? po ?wiecie, a zamiast nich ukazywa?y si? lokomotywy zwo??ce szyny i podk?ady. Z pocz?tku widzia?e? na zachodnim kra?cu nasypu tylko czarny dym jak z gorzelni; w kilka dni spomi?dzy ???tych pag?rk?w wyjrza? komin, a nieco p??niej - komin osadzony na ogromnym kotlisku. Kocie? sam bez koni toczy? si? na wozie i jeszcze ci?gn?? za sob? kilkana?cie innych woz?w, na?adowanych drzewem, ?elazem i lud?mi. Gdzie zatrzyma? si?, tam ludzie zeskakiwali na ziemi?, k?adli na nasyp drewniane bale, do drzewa przybijali szyny i kocie? znowu jecha? naprz?d.

Owczarz co dzie? przypatrywa? si? tym praktykom i rzek? raz do ?limaka:

- Widzicie, jakie to sprytne!... P?ki z g?ry, to puszczaj? se ?adunek bez koni. Bo i po co mordowa? bydl?ta w takim sposobie?

Ale jednego dnia kocie? z rz?dem woz?w stan?? naprzeciw jaru. Ludzie zdejmowali szyny i podk?ady, a on sta?, dymi? i zipa?. Sta? z godzin? i Owczarz patrzy? z godzin?, my?l?c: jak oni go teraz rusz? z miejsca?

Nagle ku najwi?kszemu zdumieniu parobka kocie? gwizdn?? przera?liwie i ruszy? si? w ty? razem z wozami bez niczyjej pomocy. Teraz dopiero Maciek jak przez mg?? przypomnia? sobie, ?e kiedy? galicyjskie bandosy opowiada?y mu o maszynie, co sama chodzi. Nawet przepili jego w?asne pieni?dze, za kt?re mia? kupi? buty.

- Ju?ci prawda, ?e ono samo chodzi, ale si? te? i wlecze jak stara Sobieska - pociesza? si? Owczarz. W sercu jednak czu? obaw? i my?la?, ?e takie zagraniczne sztuki nie wyjd? na dobre okolicy.

I chocia? ?le rozumowa?, trafnie wr??y?, bo wraz z ukazaniem si? pierwszej lokomotywy zacz??y si? w okolicy nie znane dawniej kradzie?e.

Od garnk?w susz?cych si? na p?ocie i zapasowych k?? na dziedzi?cu do drobiu w szopach i koni w stajniach - wszystko kto? krad?. Koloni?cie Gedemu wydobyto ze spi?arni po?e? s?oniny; gospodarza Marci?czaka, kiedy wraca? troch? podchmielony z odpustu, jacy? z uczernionymi twarzami wyrzucili z wozu i sami nim pojechali, chyba do piek?a. Nawet biednego krawca, Jojn? Niedoperza, napadli w lesie z?odzieje i wydarli mu krwawo zapracowane trzy ruble.

?limakowi pierwsza lokomotywa tak?e nic dobrego nie przynios?a. Paszy dla byd?a trudno si? by?o dokupi?; za to o zbo?e nikt si? u niego nie pyta?, par? fasek mas?a starza?o si? w lochu nie sprzedanych, a dr?b sami jedli, bo i na to nie trafia? si? kupiec. Ca?y handel wiejski z kolej? i z miasteczkiem zagarn?li Niemcy; nikt ju? nie chcia? patrzy? na ch?opskie ziarno i nabia?.

Siedzia? tedy ?limak w izbie bez roboty (gdzie? mia? robi?, kiedy nie sta?o dworu), siedzia? pod piecem, pali? fajk? i my?la?: czy to tak zawsze b?dzie trudno o siano? czy ju? nigdy ?aden handlarz nie wst?pi do niego po zbo?e, jaja i mas?o? czy nigdy nie sko?cz? si? z?odziejstwa? A tymczasem, kiedy on tak rozs?dnie ka?d? rzecz w g?owie rozwa?a?, Niemcy ze swymi produktami je?dzili po kilka mil w r??ne strony i wszystko sprzedawali. Z?odzieje te? swoj? drog? kradli, gdzie tylko kto si? nie upilnowa? albo przy budynkach nie zaprowadzi? mocnych zamk?w.

- Na z?e idzie! - m?wi?a ?limakowa.

- Iii... Jakosik si? to wyr?wna - odpowiada? ch?op.

O biednym Sta?ku po trochu zapominano. Czasem tylko matka po?o?y?a do obiadu jedn? ?y?k? za wiele i spostrzeg?szy si? otar?a oczy fartuchem. To znowu Magda, wo?aj?c J?drka, przez pr?dko?? nazwa?a go Sta?kiem. To znowu Burek obiega? niekiedy budynki, jakby kogo? szuka?, a nie znalaz?szy przypada? ?bem do ziemi i szczeka?. Coraz rzadziej jednak trafia?y si? te wypadki.

J?drek najmocniej uczu? ?mier? brata. Z tego powodu nie lubi? nawet siedzie? w izbie, lecz gdy nie by?o roboty, wa??sa? si? po polach. Wa??saj?c si? zachodzi? czasem na koloni?, do starego baka?arza, a tam przez ciekawo?? zagl?da? do ksi??ki. Zna? ju? z po?ow? liter, wi?c baka?arz bez trudu nauczy? go reszty; gdy za? pozna? ca?y alfabet, to znowu baka?arz?wna dla rozrywki pokazywa?a mu czytanie. I ch?opak b?ka?, niekiedy myl?c si? naumy?lnie, aby go poprawia?a, albo te? zapomina? liter, aby ona pochyliwszy si? nad ksi??k? dotkn??a go ramieniem.

Gdy jednego razu przyni?s? do cha?upy elementarz i pokaza?, co umie, uradowana ?limakowa pos?a?a baka?arz?wnej dwie kury i p?? kopy jaj. ?limak za? spotkawszy baka?arza obieca?, ?e da mu pi?? rubli, jak J?drek zacznie modli? si? z ksi??ki, a doda dziesi??, je?eli ch?opak nauczy si? pisania. Dzi?ki temu, gdy nadesz?a jesie?, J?drek bywa? co dzie? i par? razy na dzie? w kolonii i albo uczy? si?, albo cho? przez okna patrzy? na baka?arz?wn? i przys?uchiwa? si? jej g?osowi, co troch? gniewa?o jednego z parobk?w, a zarazem kuzyn?w Hamera.

W spokojnych czasach taka bieganina J?drka mo?e zwr?ci?aby uwag? ?limak?w; dzi? jednak byli zaj?ci czym innym. Oto ka?dy dzie? przekonywa? ich, ?e paszy maj? za ma?o, a kr?w za du?o... Nie m?wili do siebie, ale wszyscy w domu o tym tylko my?leli. My?la?a gospodyni widz?c coraz mniej mleka w szkopku i Magda, kt?ra tkni?ta niedobrym przeczuciem, co dzie? pie?ci?a si? z krowami, i Owczarz, bo nawet koniom ujmowa? po garstce siana, aby podrzuci? je bydl?tkom. Ale najwi?cej chyba my?la? sam ?limak, bo nieraz wystawa? przed obor? i wzdycha?.

Tak dojrzewa?a bieda w?r?d og?lnej ciszy, kt?r? mimowolnie przerwa? sam ?limak. Jednej nocy bez powodu zerwa? si? z po?cieli i usiad? na tapczanie.

- Co tobie, J?zek?... - zapyta?a ?ona.

- Oj!... ?ni?o mi si?, ?e nam paszy ca?kiem zabrak?o i wszystek dobytek wyzdychal...

- W imi? Ojca i Syna... ?eby? nie wym?wi? w z?? godzin?.

- Ju?ci na pi?? ogon?w paszy nam nie wystarczy, to darmo -rzek? ch?op. - Kalkuluj? se w g?owie na wszy?kie strony, ale na nic...

- No, wi?c co zrobisz?

- Bo jo wiem, nieszcz??liwy?

- Mo?e by...

- Chybaby sprzeda? z jedno?... - doko?czy? ch?op. S?owo pad?o. We dwa dni p??niej ?limak zaszed?szy po okowit? do karczmy co? napomkn?? Joselowi o krowie, a zaraz w poniedzia?ek przyszli do cha?upy dwaj rze?nicy z miasteczka.

?limakowa wcale z nimi nie chcia?a gada?, a Magda zacz??a szlocha?. Wyszed? tedy na dziedziniec ?limak.

- Ny, co to, gospodarzu - zacz?? jeden z rze?nik?w - chcecie sprzeda? krow??

- Bo jo wiem...

- Kt?ra to, poka?cie ino.

?limak milcza?, a? musia? odezwa? si? Owczarz:

- Ju? jak sprzeda?, to chyba ?ys?...

- Wyprowad?cie no j? - nalega? rze?nik.

Maciek poszed? do ob?rki i po chwili wyprowadzi? nieszcz?sn? krow?. Zdawa?a si? by? zdziwiona, ?e j? wyci?gn?li na dziedziniec w niezwyk?ej porze.

Rze?nicy obejrzeli ?ys? i poszwargotawszy mi?dzy sob? zapytali o cen?.

- Bo jo wiem? - odpar? ?limak.

- Co du?o gada?? Sami widzicie, jakie to stare bydl?. Damy pi?tna?cie rubli.

?limak znowu umilk?, wi?c znowu Owczarz musia? go wyr?czy? w targu. ?ydzi krzyczeli wniebog?osy, zaklinali si?, szarpali krow? na wszystkie strony, a w ko?cu pok??ciwszy si? mi?dzy sob? dali osiemna?cie rubli. Jeden za?o?y? stworzeniu powr?z na rogi, drugi machn?? je kijem po ?opatce i - w drog?...

Krowa poczuwszy wida? zapach krwi nie chcia?a ruszy? z miejsca. Najprz?d skr?ci?a do obory, ale rze?nicy odci?gn?li j? ku go?ci?cowi; potem rykn??a tak ?a?o?nie, ?e Owczarz poblad?, a w ko?cu opar?a si? wszystkimi nogami o ziemi? patrz?c na ?limaka wywr?conymi oczyma, w kt?rych malowa? si? ?al i przestrach.

W izbie s?ycha? by?o p?acz Magdy; gospodyni nie ?mia?a wyjrze? na dziedziniec, a ?limakowi zdawa?o si?, ?e zapienione i zadyszane bydl?tko szepcze do niego:

"Gospodarzu, a dy? spojrzyjcie, co oni ze mn? wyrabiaj?, te ?ydy... Przecie oni mnie z tela chc? zabra? i zar?n??!... Sze?? rok?w by?am u was i co?cie chcieli, robi?am woma sprawiedliwie. Ujmijcie? si? teraz za mn? w takim nieszcz??ciu!... Gospodarzu... gospodarzu!..."

?limak milcza?. Wtedy krowina widz?c, ?e nic jej nie uratuje, obejrza?a si? ostatni raz po dziedzi?cu i - posz?a za wrota.

Gdy by?a na go?ci?cu, brn?c po b?ocie w stron? miasteczka, wywl?k? si? za ni? ?limak. Szed? z daleka, gni?t? w pi??ci ?ydowskie pieni?dze i my?la?:

"Gdzie?bym ja ci? sprzedawa?, nasza karmicielko i dobrodziejko, ?ebym si? nie ba? o nieszcz??cie dla wszystkich?... Nie ja przecie winienem twojej n?dzy. B?g mi?osierny zagniewa? si? na nas i po jednemu wysy?a na ?mier?..."

Czasem krowa, jakby nie dowierzaj?c, ogl?da?a si? za siebie, na dom. Wtedy ?limak znowu szed? za ni? i waha? si? w duszy: czyby nie odda? ?ydom pieni?dzy i nie odebra? stworzenia? Ocali?by j?, nawet by dop?aci?, gdyby mu w tej chwili odst?pi? kto paszy na zim?.

Na mo?cie ch?op stan?? i oparty o por?cz bezmy?lnie patrzy? w wod?. Ot, zepsu?o si? co? w zagrodzie!... Roboty nie ma, zbo?a nikt nie kupuje, w lecie zgin?? mu syn, w jesieni ginie bydl?tko, a co zima przyniesie?

I znowu przemkn??o mu przez g?ow?:

"Jeszcze teraz m?g?bym j?, niebog?, wykupi?!... Nad wieczorem b?dzie za p??no."

Nagle us?ysza? za sob? g?os starego Hamera:

- Nie do nas idziecie, gospodarzu?

- Poszed?bym - odpar? ?limak - ?eby?cie mi paszy sprzedali...

- I pasza nie pomo?e - m?wi? stary z fajk? w z?bach - bo ch?op mi?dzy kolonistami rady sobie nie da. Ale sprzedajcie swoje grunta, a i wam, i mnie b?dzie z tym lepiej.

- Ni.

- Sto rubli dam za morg?!...

?limak a? za?o?y? r?ce ze zdziwienia i pokiwawszy g?ow? odpar?:

- Czy was, panie Hamer, op?ta?o czy co?... Mnie na smutek si? zbiera, ?e z waszej ?aski musia?em sprzeda? bydl?, a wy jeszcze chceta, ?ebym wam sprzeda? wszystko, ca?e mienie! Dy ja bym chyba trupem pad? u progu, ?eby mi si? przysz?o wyprowadza? z cha?upy, a ju? kiedy bym wyszed? za wrota, to by?cie mnie musieli odwie?? prosto na cmentarz. Dla was, Niemcy, wyprowadzi? si? z miejsca to nic, bo wy b??dny nar?d, dzi? tu, jutro tam. Ale ch?op jest przecie osi?dzony jak ten kamie? przy drodze. Ja tu ka?dy k?t wiem na pami??, wsz?dy po ciemku bym trafi?, ka?dom grud? ziemi w?asn? r?k? obr?ci?, a wy mi gadacie: "Sprzedaj i id? w ?wiat!" Gdzie? ja p?jd?, kiedy jak mi wypadnie jecha? bodaj za ko?ci??, to ?lepn? i trwo?? si?, bo wko?o mnie wszystko nieznajome. Po?rz? na las - inaczej wygl?da ni? z domu, patrz? na krzak -takiegom kole nas nie widzia?; ziemia tak?e jest odmienna, a nawet samo s?o?ce inaczej ni? u mnie wschodzi i zachodzi... A co ja bym z ?on? robi?, co z ch?opakiem, ?eby mi si? przysz?o st?d ruszy?? A co bym powiedzia?, gdyby mi drog? zast?pili ojcowie rzek?c: "Lo Boga, J?zek, kaj my ci? b?dziemy szukali, jak nam w czy?cu bardzo dopiecze, i czy tw?j pacierz trafi do naszych grob?w, kiedy si? wyprowadzasz gdzie?ci na koniec ?wiata?..." Co ja im odpowiem albo i Sta?kowi, kt?ry bez was g?ow? tu po?o?y??

Hamer s?uchaj?c drga? z gniewu; ma?o fajki nie rzuci? na ziemi?.

- Co mi ty bajdy pleciesz! - zawo?a?. - Ma?o to waszych sprzeda?o gospodarstwa i posz?o na Wo?y?, gdzie s? panami? Ojciec do niego przyjdzie po ?mierci!... s?ysza? kto?... Ty patrz, ?eby? przez up?r sam nie zgin?? i mnie nie zgubi?. Przez ciebie syn mi si? marnuje, pieni?dzy nie mam na wyp?aty, s?siedzi mnie dr?cz?... Czy ty my?lisz, ?e w twojej g?upiej g?rze zakopano skarby? Chc? grunt kupi?, bo tu najlepsze miejsce na wiatrak. P?ac? sto rubli, niebywa?? cen?, a on mi baje, ?e gdzie indziej ?y? nie potrafi!... Verfluchter!...

- Gniwajcie si?, nie gniwajcie si?, a ja gruntu nie sprzedam.

- Sprzedasz ty go - odpar? Hamer wygra?aj?c pi??ci? - ale ju? ja nie kupi?!... Roku mi?dzy nami nie wysiedzisz... I odwr?ciwszy si? szed? ku domowi.

- A ch?opak tw?j niech mi si? nie w??czy na koloni? - doda? staj?c. - Nie dla was sprowadzi?em tu baka?arza...

- Wielka rzecz! to i nie b?dzie chodzi?, kiedy mu zazdro?cicie powietrza w izbie - mrukn?? ?limak.

- Tak, zazdroszcz? mu powietrza - irytowa? si? Hamer. - Ojciec g?upi, niech i syn b?dzie g?upi.

Rozeszli si?. Ch?op by? taki z?y, ?e nawet nie ?a?owa? swojej krowy.

- Niech jej tam gardziel poder?n?, kiedy tak - m?wi? sobie. Lecz zorientowawszy si?, ?e bydl?tko nie winno jego k??tni z Hamerem, westchn??.

W domu us?ysza? lament. To Magda p?acze, ?e gospodyni wymawia jej obowi?zek. ?limak milcz?c usiad? na ?awie, a tymczasem ?ona prawi?a do dziewuchy:

- Strawy by ci u nas nie zabrak?o, to prawda, ale sk?d ja ci wezm? pieni?dzy na zas?ugi i na kol?d?? Ino sama pomiarkuj. Ro?niesz du?a, po Nowym Roku patrzy?aby ci si? wi?ksza zap?ata, a u nas jej nie dostaniesz, nawet ?adnej. Wreszcie ju? i roboty nie ma dla ciebie, jakie?my krow? sprzedali... Id? se zatem jutro albo pojutrze do stryjka - ci?gn??a gospodyni -powiedz mu, jaka u nas bieda: ?e nic si? nie sprzedaje, ?e nie ma zarobku, ?e?my bydl? musieli rze?nikom odda?. Powiedz mu to i padnij do n?g, ?eby ci lepszy obowi?zek wynalaz?. Im pr?dzej, tym lepiej. A jak nam kiedy B?g mi?osierny dopomo?e, to se wr?cisz...

- Oho! - szepn?? Owczarz s?uchaj?cy w rogu izby. - Nie wraca?, kiedy cz?owiek raz ody?dzie... A potem doda?:

- Niezad?ugo wida? sko?czy si? u was i moje panowanie. Po krowie Magda, po Magdzie ja.

- Iii... ty, Ma?ku, mo?esz se siedzie? - przerwa?a mu gospodyni. - Przy koniach zawdy musi kto? by?, a cho?by?my ci jednego roku zas?ug nie dali, odbierzesz se w drugim. Z Magd? za? co innego. Ona m?oda, jej dopiero na ?wiat, wi?c po co ma usycha? w biedzie?

- Ju?ci prawda - potwierdzi? Owczarz po namy?le. - Nawet dobrzy?ta ludzie, ?e w takim zmartwieniu pomy?leli?cie nopirwy o tym, ?eby nie psu? losu dziewusze.

?limak milcza? podziwiaj?c rozum ?ony, kt?ra od razu zmiarkowa?a, ?e Magda ju? nie ma co u nich robi?. Zarazem strach go zdj?? na my?l, ?e tak pr?dko rozprz?ga si? ich gospodarstwo. Ca?e lata pracowali na trzeci? krow? i w?asn? dziewuch?, a dzi? jeden dzie? wystarczy?, a?eby obie wygna? z domu.

"Albo si? wezm? do stolarki, albo jegomo?ci zapytam si?: co robi?? albo ju? nie wiem... Ale co by ta ze mn? jegomo?? gada?! Cho?bym nawet zakupi? msz? ?wi?t? na intencj? dobrej rady, to jegomo?? msz? wy?piwa, a rady nie da. Sk?d by j? wzi??? Mo?e si? to na ko?cu i samo odwr?ci. Pewnie, ?e si? samo odwr?ci. Pan B?g mi?osierny to jak ojciec: kiedy we?mie bi?, bije, cho?by? prosi? si?, krzycza?, dop?ki r?ki se nie zmacha. A potem znowu na cz?owieka zesz?e ?ask?; byle ino cierpliwie swoje odcierpie?..."

Tak medytowa? ?limak i zapali? fajeczk?. ?al mu by?o Magdy, jeszcze wi?cej krowy, przypomnia? sobie ??k? i Sta?ka, ba? si? Niemc?w, ale - c?? mia? robi?? Czeka? cierpliwie, dop?ki si? samo nie odwr?ci.

Wi?c czeka?.

W pocz?tkach listopada Magdy ju? nie by?o u ?limak?w; posz?a do stryjka, a od stryjka na nowy obowi?zek. Nawet miejsce po niej w chacie zastyg?o i tylko gospodyni czasem pyta?a samej siebie: czy to prawda, ?e w tej izbie by? jaki Stasiek, ?e przy tym kominie kr?ci?a si? jaka? Magda, ?e w ob?rce sta?a trzecia krowa?...

Tymczasem w okolicy mno?y?y si? kradzie?e, a ?limak co dzie? my?la?, ?eby w miasteczku kupi? skoble i k??dki do budynk?w, to znowu ?eby wyciosa? dr?gi i na noc wszystkie drzwi nimi zasuwa?.

"Kradn? innych, to i mnie mog? okra??" - my?la? i niekiedy wyci?ga? r?k? do siekiery chc?c przynajmniej wyciosa? zasuw?. Wnet jednak okaza?o si?, ?e albo siekiera le?y za daleko, albo on ma za kr?tk? r?k?, wi?c - dawa? spok?j.

Innym razem, nas?uchawszy si? o z?odziejstwach, bra? sukman? i otwiera? skrzyni? do pieni?dzy, a?eby kupi? skoble. C??, z tego, kiedy jak pomy?la? o wydaniu kilku rubli w tych ci??kich czasach, to a? go ko?o serca zamdli?o. Pr?dko wi?c chowa? pieni?dze na dno i zdejmowa? sukman?, a?eby go nie skusi?o.

- Trza czeka? - m?wi? - do wiosny. Bez ten czas mo?e Pan B?g ?askaw ochroni nas od straty; a wreszcie - upilnuje Owczarz i Burek. Ho! ho! oni czujni!...

Jakby na potwierdzenie tej opinii, Burek wy? i szczeka? po ca?ych nocach, a Owczarz zrywa? si? po par? razy na noc i zarzuciwszy sukman? na ramiona przechodzi? si? po dziedzi?cu.

Jednej bardzo ciemnej nocy, kiedy z nieba pada? deszcz ze ?niegiem, a na ziemi by?o b?ota wy?ej kostek. Burek naraz pop?dzi? w stron? w?woz?w i zacz?? gwa?townie ujada?. Owczarz zerwa? si? z bar?ogu i zmiarkowawszy po zajad?o?ci psa, ?e kto? jest za stodo??, zbudzi? ?limaka. Uzbroili si? obaj w dr?g i siekier?, i potykaj?c si? w b?ocie poszli za psem, kt?ry kilka razy skowykn??, jakby go potr?cono.

- S? z?odzieje - szepn?? Maciek. Jednocze?nie rozleg?o si? st?panie, jakby dwu ludzi nios?o ci??ar.

- Na tu, na!... Na tu, na!... -przemawiali oni do Burka, kt?ry czuj?c za sob? swoich pan?w naciera? coraz gwa?towniej.

- We?miemy si? do nich - spyta? Maciek ?limaka - czy da? spok?j?

- Kiej nie wiem, ilu ich jest - odpar? ?limak. W tej chwili od kolonii Hamera zab?yszcza?o ?wiat?o, a na go?ci?cu rozleg? si? t?tent koni i krzyki:

- ?apaj! trzymaj!....

- Bywaj!... - zawo?a? Owczarz, a ?limak, wysun?wszy si? za stodo??, odezwa? si?:

- Hej, wy! co?cie ta za jedni?...

Teraz o kilkana?cie krok?w przed nim upad?o na ziemi? co? ci??kiego, a spo?r?d ciemno?ci odpowiedziano:

- Poczekaj, szwabski str??u!... dowiesz si?, co za jedni...

- Huzia go! - krzykn?? ?limak.

- Bij go! - zawo?a? Owczarz.

I posun?li si? na o?lep ku jarom. Ale z?odzieje uciekli do w?woz?w przeklinaj?c ?limaka.

Wnet przyk?usowali konni Niemcy, a J?drek wybieg? na dziedziniec z ?uczywem. Wszyscy zeszli si? za stodo?? i przy czerwonym blasku ?uczywa znale?li w b?ocie zak?utego wieprza.

- O, nasz wieprz! - zawo?a? Fryc Hamer.

- Ukradli wam? - spyta? ?limak.

- Zabili i ukradli, cho? w izbie pali?o si? ?wiat?o.

- ?mia?e bestie! - mrukn?? Owczarz.

- My my?leli - odezwa? si? z konia parobek Hamer?w - ?e to wy kradniecie. - I pocz?? si? ?mia?.

- Dobrze nam dzi?kujeta za pomoc! Niech was... - mrukn?? ?limak.

- Id?my za nimi - m?wi? wzburzony Fryc - mo?e z?apiemy kt?rego.

- To se id?ta - odpowiedzia? gniewnie ?limak. - Widzisz ich!... W cha?upie gadaj?, ?e my kradniemy, a tu prosz?, ?eby za nich karku nadstawia?.

- P?jd? z nimi, tatulu - prosi? J?drek.

- Wracaj do dom i Burka ci?gnij za ?eb! - krzykn?? ojciec. -Takiego?my wieprza im uratowali, ?e a? z?odzieje nam za to wygra?aj?, a oni m?wi?, ?e my kradli!...

Fryc Hamer uspokaja? ich i nawet zwymy?la? niezr?cznego parobka, lecz ch?opi wr?cili do domu. Wprawdzie na ich miejsce przybieg?o kilku m??czyzn z kolonii, ale Hamer ju? straci? ochot? do ob?awy, wi?c zabrali Niemcy wieprza i w ciemno?ci, po b?ocie, wr?cili na sw?j folwark.

W kilka dni zjecha? stra?nik, wys?ucha? kolonist?w, wybada? ?limaka, odwiedzi? Josela, przetrz?sn?? jary we wszystkich kierunkach, spotnial, zab?oci? si?, ale - nikogo nie znalaz?. Z poszukiwa? tych jednak wyci?gn?? bardzo s?uszny wniosek, ?e z?odzieje od dawna uciekli. Wi?c kazawszy ?limakowej w?o?y? do w?zka garnuszek mas?a i ???t? kur? w czarne c?tki, wr?ci? do domu.

Kradzie?e na jaki? czas usta?y; ?limak przecie, pomny na pogr??ki, wci?? rozmy?la?, ?e trzeba budynki zaopatrzy? w skoble, a stajni? i obor? w zasuwy z dr?g?w. U?o?ywszy za? wszystko porz?dnie w swojej g?owie, czeka?, a? mu przyjdzie ochota wyda? pieni?dze na ?elastwo i obciosa? dr?gi. Obie czynno?ci odk?ada? z dnia na dzie?, pami?taj?c o przys?owiu: co nagle, to po diable, i czekaj?c albo na lepszy pomys? co do zabezpieczenia budynk?w, albo na stalsz? pogod?.

- Skoble kupi? trzeba - m?wi? - ale po co buty marnowa? w takim b?ocku?

Tymczasem zima ustali?a si?. Na wzg?rzach wyr?s? ko?uch gruby na ?okie?. Bia?k? przykry? l?d twardy jak krzemie?, go?ci?ce wyg?adzi?y si?, ga??zie drzew okry? Pan B?g w koszulki ze ?niegu, a ?limak wci?? medytowa? o zasuwach i skoblach. Pali? fajk?, a? w izbie by?o dymno, przek?ada? nog? na nog? albo siedz?c przy stole opiera? g?ow? to na prawej, to na lewej r?ce, a medytowa?, wci?? medytowa?. I w?a?nie kiedy ju? by? w drugiej po?owie swoich medytacyj, wpad? pewnego wieczora do izby J?drek bardzo zalterowany. Matka, zaj?ta przy kominie, nie zwr?ci?a uwagi na ch?opca; ale ojciec, cho? by?o sk?po ?wiat?a w cha?upie, spostrzeg?, ?e J?drek ma poszarpan? sukman?, zwichrzony ?eb i si?ce pod oczyma.

?limak niby niechc?cy z tej i owej strony obejrza? zasapanego J?drka, domy?li? sobie to, o czym my?la?, wytrz?sn?? fajk?, splun?? i rzek?:

- Widzi mi si?, ch?opak, ?e ci kto? w g?b? da??... I to pewnie ze trzy razy...

- Ja jemu lepiej da?em - odpar? zachmurzony J?drek. Matka w ow? chwil? by?a w sieni, wi?c na razie nie s?ysza?a rozmowy. Ojciec za? nie ?pieszy? si? z badaniem, bo w?a?nie zapchany cybuszek przepycha? drutem. Dopiero przedmuchn?wszy go pyta? dalej:

- Kt?ry? ci? tak uczci??

- A ten hycel Herman - mrukn?? J?drek poruszywszy ?opatkami, jakby go co k?sa?o.

- Ten od Hamera? - pyta? ojciec.

- Przecie on.

- A c??e? ty robi? u Hamera, kiej zakazano ci tam chodzi??

- Takem se zagl?da? do baka?arz?w bez okno - odpar? zaczerwieniony ch?opak i szybko doda?: - A ten ci, niemieckie nasienie, wylecia? z kuchni i dr? si?: "Co tu podpatrujesz dom, z?odzieju?" - "Com ci ukrad??" - ja m?wi?. " Jeszcze nic - on m?wi -ale pewnie ukradniesz." I zaraz wo?a: " Poszed? st?d, bo ci dam w z?by!" A jo m?wi?: "To spr?buj!" A on: "Ju?em spr?bowa?." A jo: "Mo?e spr?bujesz jeszcze raz?" A on: "Masz jeszcze raz..."

- Pochopny Szwab - mrukn?? ?limak. - A ty jemu nic?

- Com mu mia? zrobi?? - obruszy? si? J?drek. - Z?apa?em polano i ?mign??em go leciutko w ?eb... Mo?e ze dwa razy, no... niechby trzy. A ten podlec zara ci pok?ad si? na ziemi? i pu?ci? farb?. Chcia?em mu jeszcze do?o?y? za chytro??, ale z cha?upy wylecia?y tamte. Nawet Fryc mia? fuzj? w gar?ci, wi?cem ucik.

- I nie dogna?y ci??

- Oho! mieli me dogna?, kiedym rwa? jak zaj?c.

- Choroba z tym ch?opakiem - odezwa?a si? matka wys?uchawszy historii. - Jeszcze go kiedy Szwaby ut?uk?.

- Co mu ta zrobi? - odpar? ojciec. - Chybszy on w nogach od nich i zawdy im si? wymknie.

Na?o?y? fajk? i znowu pocz?? rozmy?la? o z?odziejach, skoblach i zasuwach.

Ale na drugi dzie? w samo po?udnie przyszli przed zagrod? ?limaka Fryc Hamer, jego brat Wilhelm i parobek Herman z g?ow? tak obwi?zan? szmatami, ?e mu ledwie jedno oko by?o wida?. Stan?li we trzech na go?ci?cu, a Fryc zacz?? wo?a? do Owczarza:

- Hej tam!... Powiedz gospodarzowi, ?eby do nas wyszed?. ?limak us?ysza? krzyk i wybieg? przed wrota, z po?piechu zapinaj?c przez drog? pas na koszuli.

- Czego chceta? - spyta?.

- Idziemy ze skarg? do s?du na tego zb?ja - krzycza? rozgniewany Fryc. - O! patrzaj, jak pokaleczy? Hermana... A tu mam ?wiadectwo felczerskie, ?e rany s? niebezpieczne - m?wi? pokazuj?c ch?opu arkusz papieru. - Posiedzi on w kryminale, ten wasz J?drek.

- Do baka?arz?wny zachcia?o mu si? umizga?!... B?dzie si? umizga? za krat?!... - be?kota? niewyra?nie Herman, bo mia? g?b? a? dwa razy przewi?zan?.

?limak troch? si? zafrasowa?.

- Wstydziliby?ta si? - rzek? - za takie g?upstwo chodzi? do s?du. Przecie i Herman da? ch?opcu ze dwa razy w pysk, a my do s?du nie idziemy.

- Aha! da?em, akurat... - be?kota? Herman. - A gdzie on ma znaki?... gdzie krew?... gdzie ?wiadectwo felczera?...

- Poczciwi?ta - m?wi? ?limak. - Jake?my wam wieprza uratowali, to ?aden stra?nikowi nie powiedzia?, ?e to my. Ale jak Hermana ch?opak przez figle ciapn?? patykiem, ju? lecita do s?du...

- To chyba u was wieprz tyle znaczy co cz?owiek - odpar? Fryc. - Ale u nas nie wolno cz?owieka kaleczy?... Jak posiedzi w kryminale, oduczy si? rozboju, chamska szyja!...

I poszli we trzech do gminy.

Po tym wypadku ?limak zapomnia? o z?odziejach, skoblach i zasuwach, ale pocz?? medytowa?: co s?d zrobi z J?drkiem? Cz?sto te? wzywa? na porad? Owczarza.

- Wiesz ty, Maciek - m?wi? - jo se kalkuluj?, ?e jak w s?dzie postawi? takiego ma?ego J?drka przy takim wielgim Hermanie, to mo?e ch?opcu nic nie b?dzie?

- Pewno, ?e mu nic nie b?dzie - potwierdzi? parobek.

- Zawdy - ci?gn?? ?limak - ciekawo??, jaka go mo?e spotka? kara za pobicie?

- Ju?ci g?owy mu nie zdejm? - odpar? Owczarz - i nawet nic mu wielkiego nie zrobi?. Pami?tam, ?e jak Szymon Krawczyk pobi? do krwi W?jcika, to Szymona wsadzi?y na dwa tygodnie do hare?tu. A jak Potocka, ta J?drzejowa, skaleczy?a garnkiem Makol?gwiank?, to kaza?y jej zap?aci? ?traf. ?limak zastanowi? si? i rzek? po chwili:

- Ju?ci prawda. Przecie i u nas ludzie bijali si?, a ?aden nie poszed? do krymina?u. Ino boj? si?, ?e Niemiec mo?e kosztowniejszy od ch?opa.

- Co by ta mia? by? kosztowniejszy, taki niedowiarek.

- Ale zawdy... Wspomnij sobie, jak to ich sam wachmistrz obchodzi. Nawet z Grzybem nie b?dzie ci tak gada? jak z Hamerem.

- Prawda to. Ale i wachmistrz obejrzawszy si? powie wam we ?tyry oczy, ?e Niemiec - to parch.

- Niemce maj? swego cysorza - rzek? ?limak.

- Ale ich cysorz przy naszym to po?lednia osoba. Wiem przecie, bo jakem siedzia? we ?pitalu z jednym so?datem, on zawdy gada?: "Kudy jemu!..."

Ostatnia uwaga nieco uspokoi?a ?limaka. Niemniej wci?? rozmy?la? o karze, jaka mo?e spotka? J?drka, a w najbli?sz? niedziel? razem z ?on? i ch?opakiem poszed? do ko?cio?a, aby u ludzi, lepiej obeznanych z s?dami, zaczerpn?? opinii.

W domu zosta? Owczarz bawi?c si? ze znajd? i dogl?daj?c garnk?w na kominie.

By?o ju? po po?udniu, kiedy na podw?rzu w gwa?towny spos?b zacz?? ujada? Burek. Pies szczeka?, jakby si? kto z nim dra?ni?. Owczarz wyjrza? przez okno i pod cha?up? zobaczy? obcego cz?owieka w miejskim odzieniu. Mia? on d?ugi szaraczkowy kubrak i rudy kaptur na g?owie, przez co niewiele mu by?o wida? twarzy.

Parobek wyszed? przed sie?.

- A czego to?

- Zmi?ujcie si?, gospodarzu - odpar? obcy - poratujcie nas w nieszcz??ciu. Niedaleko za wasz? cha?up? sanie nam si? zepsu?y i nawet nie mog? ich naprawi?, bo mi dzi? w nocy siekier? z p??koszka ukradli.

Owczarz przygl?da? mu si? z niedowierzaniem.

- Z daleka?ta? - spyta?.

- Sze?? mil st?d. Jedziemy z ?on? do familii, jeszcze ze cztery mile. Dobrej w?dki wam dam i kie?basy, jak mnie poratujecie. Na wzmiank? o w?dce podejrzenia Ma?ka os?ab?y. Pokr?ci? g?ow? par? razy, przeci?gn?? si?, ale w ko?cu, chc?c poratowa? bli?niego, zostawi? znajd? w izbie i z siekier? poszed? za w?drowcem.

Rzeczywi?cie, niedaleko zagrody sta?y sanie, zaprz?gni?te w jednego konia przy dyszlu, a na saniach kuli?a si? baba, jeszcze lepiej opatulona ani?eli jej m??. Zobaczywszy Owczarza baba p?aczliwym g?osem zacz??a go b?ogos?awi?, podr??ny za? post?pi? o wiele zacniej, bo od razu wypi? do Ma?ka z du?ej flaszki.

Parobek, wym?wiwszy si? dla ceremonii, poci?gn?? z flaszki, a? mu oczy ?zami zasz?y, i wzi?? si? do naprawy sanek. Niewiele by?o przy nich roboty, mo?e na p?? godziny; mimo to wdzi?czno?? podr??nych dla parobka nie mia?a granic. Baba da?a Owczarzowi kawa? kie?basy i cztery obwarzanki, a jej m?? tak si? rozczuli?, ?e zawo?a?:

- Zjecha?em przecie szmat drogi, ale nigdziem nie spotka? tak uczciwego ch?opa jak ty, bracie. Za to - zostawi? ci pami?tk?. Nie masz, bracie, butelki?

- W izbie mo?e bym i znalaz? - odpar? Maciek niepewnym z rado?ci g?osem, czuj?c, ?e mu w?dki zostawi?.

Podr??ny zepchn?? bab? z siedzenia i wydoby? czarn? butelk? z grubego szk?a.

- Id?my - rzek? do parobka, - Ty mi za fatyg? ofiarujesz kilka bretnali, na wypadek gdyby si? jeszcze raz sanie zepsuty, a ja za twoj? pomoc dam ci taki kordia?, ?e kiep w?dka!... Bo to jest i w?dka w nim, jest i lekarstwo.

Szli ?wawo do chaty, a obcy prawi?:

- Zaboli ci? g?owa, zaboli ci? brzuch - ?yknij kielich tego trunku. Nie mo?esz spa?, czy masz zmartwienie, czy ci? febra trz??? zacznie, a ty - ?ykniesz mojego trunku i jak para wyjdzie z ciebie choroba. Szanuj?e ten trunek - m?wi podr??ny - i nie dawaj go byle komu, bo to specja?. Jeszcze m?j dziad nieboszczyk nauczy? si? robi? go od zakonnik?w w Radecznicy. Nawet na uroki ono bez ma?a takie dobre jak woda ?wi?cona.

Dosi?gli zagrody. Maciek wszed? do izby po gwo?dzie i butelk?, a podr??ny zosta? na dziedzi?cu, niedbale rozgl?daj?c si? po budynkach i oganiaj?c si? przed Burkiem, kt?ry w?ciekle na niego ujada?. W innym czasie ten psi gniew mo?e zastanowi?by Owczarza, ale dzi? trudno by?o podejrzywa? go?cia, kt?ry za niewielk? prac? da? mu w?dki, kie?basy i jeszcze obieca? cudownego trunku.

Wyni?s? tedy parobek z izby p?kat? butelczyn? i u?miechaj?c si? poda? j? podr??nemu; ten za? nala? mu z p??torej kwaterki specja?u upominaj?c, aby lada kogo nie cz?stowa? i sam u?ywa? tylko w wa?nych wypadkach.

Wreszcie po?egnali si?. Obcy pobieg? do sanek, a Owczarz zatka? swoj? butelk? ga?gankiem i ukry? w stajni pod ??obem. Bra?a go ochota pokosztowa? bodaj kropelk? cudownego trunku, ale - zapanowa? nad sob? pomy?lawszy:

"Czy to raz padnie na cz?owieka s?abo??? Lepiej na taki czas od?o?y?."

W tej okazji Maciek okaza? niepospolit? moc ducha, bo jak na nieszcz??cie ?limakowie zasiedzieli si? w ko?ciele i biedak nie mia? nawet do kogo g?by otworzy?. Zjad? obiad bawi?c si? przy nim d?u?ej ni? zwykle, ko?ysa? do snu znajd?, znowu budzi? i opowiada? jej to o szpitalu, gdzie mu wyreparowali z?aman? nog?, to o podr??nych, kt?rzy sprawili mu tak hojny pocz?stunek. Lecz pomimo wszelk? ostro?no?? wci?? przychodzi? mu na my?l ukryty pod ??obem specja? zakonnik?w z Radecznicy. Gdzie spojrza?, wsz?dzie go widzia?. P?kata butelka wygl?da?a spomi?dzy garnk?w na kominie, zieleni?a si? na ?cianie, b?yszcza?a pod ?aw?, nieledwie puka?a do okna, a biedny Maciej tylko mru?y? oczy i my?la?:

"Da? spok?j! przyda si? ono na gorsze czasy."

Kr?tko przed zachodem s?o?ca Owczarz us?ysza? na go?ci?cu weso?e ?piewanie. Wybieg? przed wrota i zobaczy? rodzin? ?limak?w powracaj?c? z ko?cio?a. Byli na g?rze i zdawa?o si?, ?e ciemne ich sylwetki schodz? na ?nieg z czerwonego nieba. J?drek z zadart? g?ow? i za?o?onymi w ty? r?koma sun?? po lewej stronie drogi, gospodyni w granatowej katance rozpi?tej, ?e by?o wida? koszul? i piersi, sz?a po prawej stronie drogi, a gospodarz w czapce na bakier, podkasawszy r?k? sukman? jak do ta?ca, rwa? naprz?d, od prawej strony go?ci?ca do lewej i od lewej do prawej, ?piewaj?c:

Za stodo?om, za ?wagrowom,
Dej mi spok?j, bo zawo?om,
Jak zawo?om: "Dy? si? wyno?!..."
A? us?yszy sam jegomo??...
Czy zawo?asz, nie zawo?asz,
Jak si? upr?, nie wydo?asz.

A? parobkowi zrobi?o si? przyjemnie od ich weso?o?ci i ?mia? si? nie z tego, ?e za du?o wypili, lecz - ?e im tak dobrze by?o na ?wiecie.

- Wiesz, Maciek!... - krzykn?? ?limak z daleka, spostrzeg?szy stoj?cego u wr?t - wiesz, Maciek, nic nam Szwaby nie zrobi?!... Dobieg? p?dem i ci??ko opar? si? Owczarzowi na szyi.

- Wiesz, Maciek - prawi? gospodarz id?c z nim ku izbie -spotkali?my na nabo?e?stwie Ja?ka Grzyba. Hycel ch?op, ale dobry!... Jake?my mu powiedzieli, ?e J?drek przetr?ci? Hermana, to z rado?ci postawi? a? kwart? w?dki i przysi?ga? na szcz??liwe skonanie, ?e s?d ch?opaka uwolni... A Jasiek zna si?, bo on pisa? przy kancelarii i sam nieraz za r??ne szprynce bywa? pod s?dem. Ho! ho! on si? zna...

- Jakby mnie, pary, wsadzi?y do prochowni, to bym ich spali?;.. - doda? zaczerwieniony J?drek.

- Nie pyskuj! - zgromi?a go matka - bo jak si? kiedy naprawd? spal?, na ciebie padnie pos?dzenie...

W takim nastroju ducha weszli wszyscy do cha?upy i zasiedli do jad?a. Ale im si? nie wiod?o. Gospodyni podaj?c kapu?niak wi?cej wyla?a go na st?? ani?eli w misk?; gospodarz nie mia? apetytu, a J?drek zapomnia?, w kt?rej r?ce nale?y trzyma? ?y?k?. Przek?ada? j? z prawej do lewej, pochlapa? sukman?, oparzy? ojcu nog? i w ko?cu - poszed? spa?. Przyk?adu jego nie omieszkali na?ladowa? rodzice i wnet cala rodzina ?limak?w spa?a jak zar?ni?ta.

Owczarz znowu zosta? samotny nie maj?c do kogo przem?wi? i - znowu przypomnia?a mu si? p?kata flaszka pod ??obem. Na pr??no dla rozerwania my?li poprawia? dogasaj?ce w?gle w kominie albo wysuwa? knot trzeszcz?cego kaganka. Chrapanie ?limak?w i jego usposobi?o do snu, a unosz?cy si? w izbie zapach w?dki nape?nia? go t?sknot?. Daremnie op?dza? si? przykrym my?lom, kt?re jak ?my nad ?wiat?em kr??y?y mu nad g?ow?. Ledwie zapomnia? o szpitalu, wnet poczyna? go trapi? smutek nad opuszczeniem znajdy; ledwie zapomnia? o n?dzy dziecka, wnet napada? go ?al nad w?asn? bied?.

- Nie ma co - mrukn?? - trza i mnie i?? spa?... Owin?? w ko?uch znajd? i poszed? do stajni. Tu leg? na swoim bar?ogu, ogrzewany ciep?ym oddechem koni, przymyka? oczy, ale - wszystko na nic. Sen nie przychodzi?, bo na sen by?o za wcze?nie.

Nareszcie, przewracaj?c si? z boku na bok, mimo woli zawadzi? r?k? o flaszk? z trunkiem zakonnik?w. Odsun?? j?, ale flaszka z pogwa?ceniem prawa bezw?adno?ci coraz natarczywiej pcha?a mu si? do r?ki. Chcia? mocniej wetka? w otw?r ga?ganek, ale ten zosta? mu w palcach, a kiedy machinalnie podni?s? butelk? do oczu, aby w mroku zobaczy?, co si? z ni? dzieje - szyjka dziwnego naczynia skoczy?a mu do ust i Maciek nawet nie my?l?c, co robi, poci?gn?? spory ?yk uzdrawiaj?cego specja?u.

Po?kn?? i skrzywi? si? w ciemno?ci, bo trunek by? nie tylko mocny, ale jeszcze md?y. Zwyczajnie, lekarstwo.

"By?o si? te? na co ?akomi?!" - pomy?la? Owczarz i zatkawszy butelk? wsun?? j? g??biej pod ???b. Zarazem postanowi? by? na przysz?o?? wstrzemi??liwszym i bez potrzeby nie pi? trunku, kt?ry nie odznacza? si? dobrym smakiem.

Zm?wi? pacierz i zrobi?o mu si? cieplej i spokojniej. Przypomnia? sobie powr?t ?limak?w z ko?cio?a i - dziwna rzecz - stan?li mu jak ?ywi przed oczyma. Wnet J?drek gdzie? si? podzia? (Owczarz nie by? w tej chwili pewny, czy w og?le istnia? jaki J?drek na ?wiecie!). ?limak poszed? spa?, ale gdzie? bardzo i bardzo daleko, a zosta?a przy nim tylko - gospodyni w rozpi?tej granatowej katance, pod kt?r? wida? by?o kilka sznur?w korali, odchylon? koszul? i bia?? pier?.

Owczarz zamkn?? powieki i jeszcze przycisn?? je palcami, aby nie patrze?. Mimo to wci?? widzia? ?limakow?, kt?ra u?miecha?a si? do niego w dziwny spos?b. Nakry? g?ow? ko?uchem - na pr??no. Kobieta wci?? stoi i patrzy na niego tak, ?e Ma?ka ognie przechodz?. Serce zaczyna mu bi? gwa?townie, w ?y?ach czuje war gor?cy. Odwr?ci? si? do ?ciany, wtem (o straszna godzino!) czuje, ?e kto? jest przy nim i szepce: "Posu? si?..." Posun?? si? tak, ?e ju? nie ma miejsca, lecz mimo to s?yszy znowu ten sam g?os, kt?ry m?wi: "No, posu? si?..." "Gdzie? ja si? posun?, kiej tu ?ciana?" - pyta Maciek... "Posu??e si?" - szepce g?os cichy a niecierpliwy i jednocze?nie ciep?a r?ka obejmuje go za szyj?.

Teraz Owczarzowi wydaje si?, ?e jego bar??g poczyna si? z nim zapada?. Leci... leci... leci... Bo?e, gdzie on spada?... Nie, on nie spada, on unosi si? w powietrzu, lekki jak pi?ro, jak dym. Otwiera oczy i widzi nad ?nie?ystym wzg?rzem niebo ciemne, roziskrzone gwiazdami. Sk?d niebo, przecie on le?y w zamkni?tej stajni?... A jednak wida? niebo. Jakim sposobem?... Nie, ju? nie wida?, znowu otoczy?a go ciemno??. Chce si? poruszy?, lecz nie mo?e. Wreszcie - po co on ma si? porusza?, kiedy mu i tak dobrze? Czy jest na ?wiecie rzecz dla kt?rej warto by nawet zgi?? palec? Nie ma takiej, a raczej jest tylko jedna - sen, kt?ry go w tej chwili ogarnia; sen tak g??boki, ?e Owczarz nigdy nie chcia?by si? z niego obudzi?. Ach... ach... ci??ko dyszy i zasypia, zasypia, zasypia...

Ze snu bez marze?, kt?ry musia? trwa? oko?o dziesi?ciu godzin, obudzi?o Ma?ka wra?enie b?lu. Uczu? silne wstrz??nienie. Kto? kopn?? go w bok, potem w g?ow?, p??niej zacz?? szarpa? za r?ce i targa? za w?osy wo?aj?c:

- Wstawaj, z?odzieju!... wstawaj!...

Owczarz machinalnie chcia? wsta?, lecz tylko przewr?ci? si? na drugi bok. W?wczas uderzenia w g?ow? i szarpania powt?rzy?y si? jeszcze gwa?towniej, a jaki? g?os przyt?umiony (tak zdawa?o si? parobkowi) wci?? wo?a?:

- Wstawaj, ty!... Bodaj ci? ?wi?ta ziemia nie nosi?a!... Maciek podni?s? si? i usiad?. Ale ?e razi? go blask dnia, a g?owa ci??y?a jak kamie?, wi?c znowu zamkn?? oczy i opar? brod? na r?kach, siedz?c. Pocz?? zbiera? my?li i w pierwszej chwili zdawa?o mu si?, ?e zagorza?.

Teraz zosta? uderzony pi??ci? w twarz raz i drugi. Z trudno?ci? odchyli? powieki i przekona? si?, ?e bije go - ?limak. Ch?op szala? z gniewu.

- Czego mnie bijecie? - zapyta? zdumiony Maciek.

- Gdzie konie, ty z?odzieju?... - krzycza? ?limak.

- Konie?... - mrukn?? Maciek. Wype?zn?? na czworakach ze swego bar?ogu na powietrze i jeszcze raz powt?rzy?: - Konie... Jakie konie?...

Nagle porwa?y go wymioty. Nieco oprzytomnia? i spojrza? w g??b stajni. Zdawa?o mu si?, ?e w niej czego? brak. Potar? czo?o, jakby chc?c obudzi? leniwe my?li i znowu spojrza?. Stajnia by?a pusta.

- A gdzie konie? - zapyta? teraz Owczarz.

- Gdzie?... - krzykn?? ?limak. - Tam, gdzie ich zaprowadzili twoi bracia, z?odzieju!...

Parobek ze zdumienia roz?o?y? r?ce.

- Ja koni nie wyprowadza?em - rzek? - przez ca?? noc nie ruszy?em si? z tela... Chyba cosik mi si? sta?o, bom jest chory...

I zatoczy? si?, a? musia? uchwyci? r?k? za futryn? stajni.

- Co ty gadasz?... Udajesz g?upiego, czy nie widzisz, ?e mi konie ukradli?... - m?wi? kipi?cy gniewem ?limak. - A przecie ten, co krad?, musia? bram? otworzy? i przez ciebie stworzenia przeprowadza?.

- Nikt bramy nie otwiera?, nikt przeze mnie koni nie wyprowadza?, niech mnie B?g skarze! - m?wi? Owczarz bij?c si? w piersi. I rozp?aka? si?.

W tej chwili zza stod?? nadbiegli J?drek i ?limakowa.

- Tatulu! - wo?a? ch?opiec - za p?otem le?y Burek zdechni?ty...

- Stru?y go z?odzieje - doda?a kobieta - bo pies toczy? pian?... A? mu na pysku zamarz?a.

Owczarz nie mog?c sta? usiad? na progu stajni.

- A dy? i temu co? si? sta?o - odpar? ?limak - bo jest jak nieprzytomny. Ledwiem go dobudzi?... I jeszcze dosta? choroby...

- ?mierci niech doczeka! - krzykn??a ?limakowa wygra?aj?c pi??ci?. - Spal w stajni i da? konie ukra??... Bodaj go ziemia wyrzuci?a, kiedy zdechnie!

J?drek obejrza? si? za kamieniem chc?c rzuci? w Owczarza, ale - zatrzymali go rodzice. Przypatrzywszy si? lepiej parobkowi, dostrzegli w nim uderzaj?ce zmiany. Mia? twarz popielat?, usta blade jak nieboszczyk i zapadni?te oczy.

- Mo?e i jego otruli? - szepn??a gospodyni.

?limak wzruszy? ramionami, niepewny, co odpowiedzie?. Wreszcie zacz?? bada? parobka: czy kto nie by? wczoraj w zagrodzie podczas ich nieobecno?ci i czy go nie cz?stowa??

Powoli i z trudno?ci?, nic jednak nie ukrywaj?c, opowiedzia? im Maciek o podr??nym, kt?remu naprawia? sanie, tudzie? o trunku ksi??y zakonnik?w z Radecznicy i zako?czy? szlochaj?c:

- Ju?ci zadali mi jakiego? paskudnego ziela, a?eby konie wyprowadzi?...

?limak, zamiast ulitowa? si?, znowu wpad? w gniew.

- Ale? ty wzi?? od niego trunek - wo?a? - i pi?e? go?... I nie przysz?o ci do my?li rozpowiedzie? mi o tym, jake?my wr?cili z nabo?e?stwa... Co?...

- C??em ja mia? woma gada? - odpar? Maciek - kiej sami by lista odrobin? zapr?szeni?...

- Tobie nic do tego! - wrzasn?? ?limak. - Twoje psie prawo nie patrzy?, czym ja pijany, ale kiedym si? upi?, jeszcze lepiej pilnowa?... Taki? sam z?odziej jak i tamci, nawet gorszy, bo? mnie zdradzi?, cho? przygarn??em ci?, kiedy zdycha?e? z g?odu...

- Oj! nie gadajcie tak... - j?kn?? Owczarz. Zsun?? si? z progu i upad? do n?g ?limakowi.

- Mam u was - szlocha? - kilka rubli zas?ug... Mam ko?uszyn?, sukmanin? i skrzynk?... Zabierzcie to, ale nie m?wcie, ?em was zdradzi?... Przecie pies nie by? ode mnie wierniejszy, a tak?e go otruli...

Ale zaci?ty ?limak odepchn?? go.

- Nie zawracaj mi g?owy! - m?wi? gniewnie. - Skrzynk? mi daje i swoje zas?ugi, a konie by?y warte z osiemdziesi?t rubli... Bez ca?y rok nie zebra?em tyle, ?eby sobie nowe kupi?... Osiemdziesi?t rubli, o Jezu!... Osiemdziesi?t rubli musz? wyda? bez tego hycla... ?eby? ty by? moim rodzonym dzieckiem, nie dopiero przyb??d?, jeszcze bym ci nie darowa?... Oba ch?opcy, cho? moi synowie, tyle mnie nie kosztowali...

Gniew jego wzrasta?. Ch?op trz?s? si?, ?ciska? pi??ci i wo?a?:

- Co ja si? wreszcie mam frasowa?! Zgubi?e? konie - odnajd? ich, a nie, to ci? zaskar?? do s?du jak z?odzieja... Id?, gdzie chcesz, szukaj, jak chcesz, ale bez koni na oczy mi si? nie pokazuj, bo moja ?mier? albo twoja!... Take? mi obmierz? za t? zbrodni?, ?e jeszcze chwyc? siekier? i ?eb ci rozwal?... A i tego szczeniaka zabierz, b?karta Zo?ki, bo tu zdechnie - id?ta se precz!... Wr?cisz z ko?mi - wszystko ci odpuszcz?. Ale jak masz wraca? bez koni, to si? lepiej powie?, by?e? mi ju? nigdy nie stan?? na oczach...

- B?d? szuka? - zawo?a? Maciek i dr??cymi r?koma pocz?? wci?ga? stary ko?uch. - Mo?e mi Pan B?g dopomo?e...

- Diab?a pro?, ?eby ci dopom?g?, kiedy? taki podlec, ?e mienia mnie pozbawiasz! - mrukn?? ?limak i odwr?ci? si? id?c do chaty

- A skrzynk? zostaw - rzek? J?drek.

- Wyp?aci? si? nam za nasze dobre serce! - doda?a gospodyni ocieraj?c oczy fartuchem.

I wszyscy troje poszli do izby. Ani jedno nie rzuci?o na Ma?ka ?askawego spojrzenia, cho? opuszcza? ich mo?e na zawsze.

Maciek zosta? sam, powoli gotuj?c si? do drogi. Ubra? znajd? w swoj? kamizelk?, owin?? w kawa?ek sukmany, a potem w p?acht?. Sam przepasa? si? pasem i wyszuka? na dziedzi?cu grubego kija.

G?owa go bardzo bola?a i czu? taki brak si?, jak po najci??szej chorobie. Ale m?g? my?le? i wyrozumie? po?o?enie. Nie gniewa? si? na ?limaka, ?e go pobi? i wygna? z domu, bo ju?ci gospodarz mia? racj?; nie l?ka? si?, ?e od tej chwili nie ma dachu nad sob?, bo tacy jak on nie posiadaj? go nigdy. Nie troszczy? si? o przysz?o?? dla siebie i sieroty, bo ?wiat wielki, a Pan B?g jest wsz?dzie. Za to m?czy? go inny ?al: za skradzionymi ko?mi.

Konie dla ?limaka by?y maszynami roboczymi, ale dla Owczarza - przyjaci??mi i bra?mi. Kto za nim t?skni? na tym ?wiecie, kto szczerze wita? wchodz?cego do stajni albo ?egna? wychodz?cego, je?eli nie Wojtek i Kasztan? Tyle lat byli razem, cierpieli bied?, pomagali sobie, rozweselali si? w samotno?ci, i oto dzi? - ju? nie ma tych przyjaci??! Kto? ukrad? ich, wywi?d? na n?dz?, a on, Owczarz, pozwoli? na to...

Ma?kowi zdawa?o si?, ?e s?yszy ich r?enie. Zmiarkowa?y nieboraki, co im jest, i wzywaj? parobka na pomoc. "Id?! id?!" -mrukn??. Wzi?? zawini?t? dziewczyn? na jedn? r?k?, kij w drug? i poszed? kulej?c za stodo?y. Nie obejrza? si? na chat?; napatrzy si?, kiedy powr?ci z ko?mi.

Za stodo?? zobaczy? rozci?gni?tego Burka, ale nie mia? czasu my?le? o nim, bo oto spostrzeg? ?lady koni, wyci?ni?te w ?niegu jak w wosku. Tu zna? du?e kopyto Kasztana - tu zepsute kopyto Wojtka, a tam - wsiedli na nich z?odzieje i pojechali st?pa. Jacy pewni swego, jacy bezpieczni! Ale owczarz znajdzie was, cho? kulawy i os?abiony, bo w nim ju? ockn??a si? ch?opska zawzi?to??. ?eby?cie uciekli na kraj ?wiata, on p?jdzie na kraj ?wiata; ?eby?cie wkopali si? w ziemi?, on r?kami wykopie ziemi?; ?eby?cie wylecieli do nieba, on trafi i do nieba i poty b?dzie milcz?c sta? u wr?t, poty swoj? pokor? b?dzie naprzykrza? si? ?wi?tym, a? rozbiegn? si? po niebie i konie mu wydadz?.

?lady z pola skr?ci?y na go?ciniec wiod?cy do wsi ko?cielnej, ale bynajmniej nie znik?y. Maciek widzia? je doskonale i czyta? z nich ca?? histori? w?dr?wki. Tu Kasztan potkn?? si?, tu sp?oszony Wojtek zeskoczy? z drogi, a tu z?odziej zsiad? z Kasztana i poprawi? na nim uzd?. Panowie ci z?odzieje! chodz? kra?? w nowych butach; szlachcic nie powstydzi?by si? jecha? w takich na polowanie...

Pod wsi? ko?cieln? pozna? Maciek, ?e z?odzieje zboczyli z go?ci?ca, a co gorsza ka?dy w inn? stron?: ten, co jecha? na Kasztanie - w prawo, ten co na Wojtku - w lewo. Owczarz pomedytowawszy chwil? skr?ci? na lewo; mo?e dlatego, ?e ?lad Wojtka by? znaczniejszy, a mo?e - wi?cej kocha? t? szkap?.

Oko?o po?udnia, wci?? id?c za odciskami kopyt znalaz? si? Maciek niedaleko wsi, gdzie mieszka? so?tys Grochowski, kum ?limaka. Poniewa? nak?ad drogi nie by? wielki, wi?c Maciek wst?pi? do Grochowskiego licz?c, ?e im je?? dadz?, bo ju? by? g?odny, a i sierota pop?akiwa?a na r?ku.

Znalaz? so?tysa w chacie, akurat, gdy mu wymy?la?a ?ona - tak sobie, bez powodu. Olbrzymi ch?op, siedz?c na ?awie pod ?cian?, opar? jedn? r?k? o st??, drug? na oknie i s?ucha? kobiecego ujadania z tak? powag?, jakby mu w gminie raport czytano. Powaga jednak nie by?a szczera, bo ile razy ?ona schowa?a g?ow? mi?dzy garnki na kominie. Grochowski przeci?ga? si? i ziewa? albo zaci?ni?t? pi??ci? bi? si? w ?eb krzywi?c si? tak brzydko, jakby mu owo gadanie od dawna obmierz?o.

Przy obcych ?ona folgowa?a so?tysowi, aby nie wystawia? na szwank jego urz?du. Tote? Grochowski z ukontentowaniem przyj?? Owczarza; kaza? mu poda? gor?cej strawy, a dziecku mleka. Gdy za? jeszcze doni?s? parobek, ?e ?limakowi skradziono konie i ?e on, Maciek Owczarz, id?c za ?ladem z?odziej?w wst?pi? po rad? do swego so?tysa, Grochowski - pocz?stowa? go w?dzonk? i w?dk?. Got?w by? nawet pisa? protok??; na nieszcz??cie, jak m?wi?, zabrak?o mu w izbie urz?dowych statk?w i papieru.

Swoj? drog? wzi?? Ma?ka na sekretn? rozmow? do alkierza, gdzie z godzin? szeptali. Okaza?o si?, ?e Grochowski od dawna tropi z?odziejsk? band?, a nawet zna jej dow?dc?w; zrobi? im jednak nic nie mo?e, bo ?adnego nie z?apa? na uczynku, a co gorsza, jakie? silne wp?ywy kr?puj? mu r?ce. Powiedzia? on Ma?kowi nazwisko podr??nego, kt?ry za napraw? sani tak go wczoraj ucz?stowa? trunkiem zakonnik?w radecznickich, a nadto obja?ni?, ?e jad?ca z nim baba, niby ?ona, nie jest ani bab?, ani ?on?, ale bratem Joselowego szwagra, przebranym w kobiece szmaty.

Zrozumia? te? Maciek, dlaczego wczoraj m?ody Grzyb z tak? ochot? podejmowa? oboje ?limak?w we wsi ko?cielnej po nabo?e?stwie, ?e wr?cili pijani, ale - przysi?g? so?tysowi, ?e do czasu pary z ust o tym nie pu?ci.

- Przed s?dem - ko?czy? Grochowski - nic nie zrobimy hyclom, ale sami - damy im rad?, byle ino ich na ustroniu przydyba?, a najpierwej wszystkich odkry?. I konie si? znajd?, niech ci? o to g?owa nie boli.

Owczarz obj?? go za nogi i rzek?:

- Wszystko zrobi?, co ka?ecie, so?tysie, cho?bym mia? ?mierci? na?o?y?.

- Zr?b tak - odpar? so?tys. - Za ?ladem ko?o mojej cha?upy nie ma co i??, bo ja ju? wiem, ?e on prowadzi do Joselowego szwagra. Ale ciekawi mnie tamten drugi ?lad, na prawo od go?ci?ca, bo on mo?e zawiedzie nas do kt?rego z kolonist?w, a mo?e do onego ?yda, co resztek lasu pilnuje. Id??e se ty, bracie, tamtym ?ladem, najdalej jak b?dziesz m?g?; a je?eli gdzie trafisz, daj mi zara zna?. Do jutra powiniene? tu by? z powrotem, bo gniazdo z?odziejskie niedu?e.

- I odbierzemy konie?... - spyta? Maciek.

- Z bebech?w im wyci?gniemy! - odpar? so?tys, a oczy gro?nie mu b?ysn??y.

By?o oko?o drugiej, kiedy Maciek pocz?? ?egna? si? odchodz?c. Grochowski napomkn??, ?e dobrze by?oby sierotk? zostawi? w izbie, ale ?ona jego tak si? obruszy?a, i? umilkn??. Znowu wi?c Owczarz zawin?? dziewczyn? w kawa? sukmany i w p?acht?, posadzi? j? na lewej r?ce, kij wzi?? w praw? i poszed?.

Wr?ciwszy do go?ci?ca od razu odnalaz? ?lady Kasztanka i po godzinnym chodzeniu zmiarkowa?, ?e stajnia z?odziej?w musi by? gdzie? blisko, w okolicy, bo ?lad bieg? ba?amutnie. Z pocz?tku oddala? si? od go?ci?ca, potem zbli?y? si? do niego, znowu oddala?, skr?ca? do lasu, a nareszcie wpad? mi?dzy jary, z drugiej strony kolejowego nasypu. Mr?z ?ciska? coraz t??ej, ale zadyszany Maciek nie czu? zimna; po niebie od czasu do czasu przelatywa?y chmury, a na ziemi? to sypa? ?nieg, to ustawa?; ale Maciek szuka? tym pilniej, l?kaj?c si?, aby nie zatar?o ?lad?w. Szed? wci??, patrzy? pod nogi i nawet nie zwa?a?, ?e robi si? ciemno, a ?nieg sypie coraz cz??ciej i g?stszy.

Bardzo zm?czony chwilami przysiada?, ale na kr?tko, bo zdawa?o mu si?, ?e s?yszy r?enie Kasztanka. Raz nawet odezwa?o si? co? tak g?o?no (mo?e w jego zbola?ej g?owie), ?e porzuci? ?lad i zebrawszy reszt? si? pocz?? i?? na prze?aj za g?osem. Im pr?dzej bieg?, tym wyra?niej r?a?o; wi?c wdziera? si? na wzg?rza, zsuwa? z drugiej strony, mocowa? si? z zatrzymuj?cymi go krzakami, pada?, podnosi? si? i szed?, wci?? szed? za g?osem.

W ko?cu r?enie umilk?o, a wtedy Maciek spostrzeg?, ?e jest mi?dzy jarami, po kolana w ?niegu, i ?e zapad?a noc.

Z wielkim trudem wdrapa? si? na wzg?rze, aby rozpozna? okolic? i nie zb??dzi?. Ale zobaczy? tylko ?nieg, tu i owdzie popstrzony krzakami. ?nieg na prawo, na lewo, ?nieg za nim, przed nim i pod nim - a woko?o ciemno??. Spoza chmur nie wygl?da ani jedna gwiazda, nawet na zachodzie zgas?y wieczorne zorze. Nic, tylko ciemno?? i ?nieg poplamiony czarnymi krzakami.

Spr?bowa? zej?? ze wzg?rza. Tu - wyda?o mu si? zbyt spadzisto, tam by?o za wiele g?szczu. W ko?cu trafi? na wygodniejsze zej?cie, macaj?c kijem post?pi? par? krok?w naprz?d i - run?? z wysoko?ci kilku ?okci. Prawdziwe szcz??cie, ?e ?niegu w tym miejscu le?a?o po pas; inaczej zabi?by si? razem z dzieckiem.

Przestraszona sierotka zacz??a cicho szlocha? (g?os mia?a zawsze s?aby), a do Ma?kowego serca zako?ata? niepok?j.

"Zb??dzi?, nie zb??dzi?em - my?la? - bo to przecie znana okolica, nasze jary. Ale jak z nich wyj???..."

Znowu pocz?? i??, ale ju? w?wozami maj?c ?niegu to po kolana, to po kostki, to wy?ej kolan. Szed? z p?? godziny, a? trafi? na miejsce wydeptane. Przykl?k?, obmaca? r?k? i pozna?, ?e to jego w?asne ?lady.

- To ci dopiruj mylna droga! - mrukn?? i skierowa? si? w inny korytarz w?woz?w. Znowu szed? przez kilka pacierzy i znalaz? jakby wykopisko w ?niegu pod g?r?. Obmaca? r?k? ?cian? g?ry i form? jamy i pomiarkowa?, ?e jest to miejsce, gdzie niedawno upad? z urwiska.

Wyt??y? ucho, bo zdawa?o mu si?, ?e s?yszy szmer. To krzaki szeleszcz? mu nad g?ow?. Tam w g?rze zerwa? si? wiatr i nagania? chmur? sypi?c ?nieg drobny, lecz ostry, kt?ry ci?? go po r?kach i po twarzy jak r?j komar?w.

"Czyby ju? ostatnia godzina nadesz?a?..." - pomy?la?. - I -ni... - szepn?? - przecie musz? pierwej kunie znale??, ?eby mnie za z?odzieja nie mieli.

Otuli? sierot?, kt?ra bez wzgl?du na ruch i niewygod? twardo mu na r?kach zasn??a, i pocz?? i?? w?wozem bez celu, aby tylko i??.

- Nie g?upim siada? - mrucza? - bo niechbym ino usiad?, zmarzn?, a przecie? kuni u z?odziej?w nie zostawi?...

Ostry ?nieg pada? coraz g??ciej i ubieli? Ma?ka od st?p do g??w. S?ysz?c wiatr szumi?cy po wierzcho?kach wzg?rz ch?op cieszy? si?, ?e go zawiejka nie spotka?a na polu, tylko w jarach, gdzie zawsze jest troch? cieplej.

- Nawet wcale jest ciep?o - ale zawdy nie si?d?, ino przechodz? do rana, boby m zmarz?.

By?o jeszcze daleko do p??nocka, kiedy Owczarzowi nogi odm?wi?y pos?usze?stwa; nie m?g? ju? nimi ?niegu odgarn??. Wi?c stan?? i pocz?? drepta? w miejscu. Ale ?e i dreptanie zm?czy?o go, wi?c zbli?y? si? do jakiego? urwiska i opar? si? plecami o glinian? ?cian?.

Punkt ten zdawa? mu si? wybornym. By? troch? wzniesiony nad w?w?z, posiada? niewielkie wg??bienie, akurat na cz?owieka; ze wszystkich stron otacza?y go krzaki, wi?c nawet ?nieg nie bardzo dokucza?. Na domiar zalet tego miejsca, gdy mu si? raz nogi obsun??y, poczu? Maciek, ?e na prawo, w zag??bieniu, jest jakby szeroki kamie?, tej wysoko?ci co sto?ek.

"Si???, nie si?d? - my?la? - bobym zmarz?. Ale przysi??? mo?na. Co prawda - doda? w sobie po chwili - na mrozie to ino spa? si? nie godzi i liga?, ale siedzie? nie jest rzecz szkodliwa."

Usiad? tedy ?mia?o, poci?gn?? czapk? na uszy, mocniej zawin?? sierot?, kt?ra wci?? spala, i rozmy?la?, ?e - jak chwil? tu odpocznie, to chwil? podrepcze, znowu odpocznie, znowu podrepcze i tak doczeka rana.

"Byle ino nie zasn??" - mrucza?.

W tym zag??bieniu ?nieg ju? go nie dosi?ga?, a nawet zdawa?o si?, ?e jest troch? cieplej na dworze. Ma?kowi zmarzni?te nogi odtaja?y, a zamiast zimna czul, ?e mu co? chodzi po podeszwach jakby mr?wki. Mr?wki owe prze?az?szy mi?dzy palcami pocz??y szemra? po ca?ej stopie; potem wesz?y na z?aman? nog?, p??niej na zdrow? i dosi?g?y kolan.

Nie wiadomo sk?d jedna taka mr?wka pocz??a mu chodzi? po nosie. Chcia? j? zrzuci?, ale wnet ca?y ich r?j usiad? mu na tej r?ce, gdzie spa?a znajda, a potem na drugiej. Owczarz nie sp?dza? ich, raz, ?e chodzenie to nie pozwala?o mu zasn??, a wreszcie - ?e robi?o mu przyjemno??. A? u?miecha? si? czuj?c, ?e figlarny owad si?ga mu do pasa i bynajmniej nie pyta?: sk?d si? mr?wki wzi??y? Wiedzia? przecie, ?e siedzi w jarach, mi?dzy krzakami, gdzie o mrowisko nietrudno, a o zimie jako? - zapomnia?.

"Byle ino nie zasn??... Byle nie zasn??" - powtarza?. Ale nareszcie przysz?o mu na my?l: dlaczego nie zasn??? Jest noc, jest przecie w stajni... Tak, jest w stajni, lecz zaraz maj? tu przyj?? z?odzieje. Wi?c Maciek czeka na nich z okrutnym kijem w gar?ci i a?eby nie zaspa?, nie k?adzie si?, lecz siedzi na pie?ku.

Oho!... s?ycha? szepty... Ju? id? z?odzieje. Ju? nawet otworzyli bram? stajni i wida? ?nieg na dziedzi?cu. Maciek tuli si? do ?ciany i ?ciska sw?j kij... To im da!...

Ale z?odzieje pomiarkowali wida?, ?e Maciek czuwa, i odeszli. Boga? tam odeszli! naprawd? uciekli i p?dz?, a? szumi... Owczarz roze?mia? si? i pomy?la?, ?e ju? teraz mo?e zasn??, a przynajmniej zdrzemn?? spokojnie. Poprawi? si? na siedzeniu, wtuli? si? w k?t i obu r?koma przycisn?? znajd? do piersi, aby mu nie spad?a. Potrzebuje tylko chwili snu, gdy? jest bardzo znu?ony. Potem zaraz obudzi si?, bo ma co? robi?; ale co?...

"Co ja mia?em robi??... - marzy?. - Ora??... - Ni - przecie ju? zorane... Kunie napoi??... Ju?ci, ?e kunie..."

Po p??nocy wiatr rozegna? chmury i na niebie ukaza? si? skrawek ksi??yca. Md?y jego blask pad? prosto w oczy Ma?kowi, ale ch?op - nie ruszy? si?. Wkr?tce ksi??yc schowa? si? za wzg?rza, nadci?gn??y nowe chmury ze ?niegiem, ale Maciek jeszcze si? nie ruszy?. Siedzia? we wg??bieniu g?ry, z g?ow? opart? o ?cian?, obejmuj?c r?koma znajd?.

Nareszcie s?o?ce wzesz?o, ale Maciek i teraz nie ruszy? si?. Zdawa?o si?, ?e zdziwiony patrzy na plant drogi ?elaznej, kt?ra le?a?a o kilkadziesi?t krok?w od niego.

S?o?ce sta?o wysoko, kiedy na plancie kolei ukaza? si? dr??nik. Spostrzeg? ch?opa, i zawo?a?; ale ?e Maciek milcza?, wi?c dr??nik zbieg? z nasypu i zbli?y? si? do siedz?cego. Obszed? go z daleka, krzykn?? par? razy: "Hej! hej! ociec, czy?cie si? upili?..." -a nareszcie, jakby nie wierz?c w?asnym oczom, wszed? w zag??bienie wzg?rza i dotkn?? Ma?ka r?k?.

Twarz ch?opa by?a twarda jak wosk i twarz dziecka by?a twarda jak wosk; szron siedzia? na rz?sach ch?opa, a na ustach dziecka szkli?a si? zamarzni?ta ?lina.

Dr??nikowi r?ce opad?y ze zdziwienia. Chcia? krzycze?, ale widz?c, ?e jest sam, zwr?ci? si? i pocz?? p?dem ucieka? w stron?, sk?d przyszed?. Zaraz za wzg?rzem widnia?y weso?o ?ciel?ce si? po niebie dymy tej wsi, gdzie by?a kancelaria gminna. Tam pobieg? dr??nik.

W par? godzin sprowadzi? sanie z so?tysem i stra?nikiem i zabrano zw?oki. Ale ?e Maciek zmarz?, jak siedzia?, i nie mo?na mu by?o z powodu du?ego mrozu ani r?k otworzy?, oni n?g wyprostowa?, wi?c w?o?ono go na fur?, jak by?. I tak jecha?, i tak zajecha? do kancelarii gminnej, niby siedz?c z dzieckiem na r?ku, z g?ow? opart? o tyln? por?cz sanek, z twarz? zwr?con? do nieba, jak gdyby, sko?czywszy z lud?mi rachunki. Bogu opowiada? swoje krzywdy i n?dz?.

Gdy ?a?osny kondukt stan?? na miejscu, przed kancelari? zebra?a si? gar?? bab i ch?op?w, paru ?ydk?w, a oddzielnie od nich w?jt, pisarz i so?tys Grochowski. Grochowski, kt?ry od razu domy?li? si?, kto to zmarz? z dzieckiem, pozna? Owczarza i markotny opowiedzia? zebranym histori? parobka.

S?uchaj?c ludzie ?egnali si?, baby j?cza?y, nawet ?ydki plu?y na ziemi?, a tylko Jasiek Grzyb, syn bogacza Grzyba, pali? sze?ciogroszowe cygaro i u?miecha? si?. Trzyma? r?ce w kieszeniach barankowej kurtki, wystawia? naprz?d to jedn?, to drug? nog?, ozut? w buty wy?ej kolan, dymi? cygarem i u?miecha? si?. Ch?opi patrzyli na niego z niech?ci?, mrucz?c, ?e nawet dla ?mierci nie ma uszanowania. Ale baby, cho? zgorszone, nie mia?y do niego nienawi?ci, bo ch?opak by? jak malowanie. Wysoki, barczysty, zgrabny, na twarzy krew z mlekiem, oczy jak chaber, w?sy i br?dka blond jak u szlachcica. Rz?dc? m?g? by? tak ?liczny ch?opak albo cho? gorzelanym, a tymczasem ludzie szeptali mi?dzy sob?, ?e jest to hycel, kt?ry kiedykolwiek zginie przy drodze.

- Musi, ?e ?limak niedobrze zrobi?, co wygna? nieborak?w na taki zi?b - odezwa? si? w?jt, uwa?nie obejrzawszy zw?oki.

- Ju?ci niedobrze - zaszemra?y baby.

- No, ze?li? si?, bo mu konie ukradli - wtr?ci? jeden z ch?op?w.

- Konie mu si? i tak nie wr?c?, a co dwie dusze zgubi?, to zgubi?! - krzykn??a starsza z bab.

- Od Niemc?w tego si? nauczy?! - doda?a druga.

- Sumienie b?dzie go gryz?o do ?mierci! - rzek?a trzecia. Grochowskiemu by?o coraz markotniej, wi?c odezwa? si?:

- I... nie tyle go ta ?limak wygna?, ile on sam rwa? si?, ?eby wytropi? z?odziej?w, co nam konie kradn?...

I brzydko, cho? nieznacznie spojrza? na Ja?ka Grzyba, kt?ry odzerkn?wszy mu, odci??:

- Tak b?dzie z ka?dym, co si? nadto za koniarzami ugania. Ich nie po?apie, a sam zginie.

- Przyjdzie i na nich termin -,rzek? Grochowski.

- Nie przyjdzie!... Bo to jakie? pary sprytne - odpar? Jasiek Grzyb.

- Da B?g, ?e przyjdzie - upiera? si? Grochowski.

- Nie gadajcie tak g?o?no, bo i was kiedy okradn? - za?mia? si? Jasiek.

- Mo?e i okradn?, ale niech Boga prosz?, ?eby na mnie twardy sen spu?ci?.

W czasie tej rozmowy stra?nik odszed? do kancelarii, pisarz gminny z wielk? uwag? ogl?da? nieboszczyk?w, a w?jt krzywi? si?, jakby pieprz gryz?. Wreszcie odezwa? si? wskazuj?c na sanie:

- Trza tych nieszcz??nik?w od razu zawie?? do s?du. Tam je naczelnik, felczer i niech se robi? z nimi, co wypada... Jed?, st?jka - zwr?ci? si? do w?a?ciciela sani - a ja was z pisarzem dogoni?. Pierwszy raz zdarzy?o mi si?, ?eby w gminie tak zamarzli...

W?a?ciciel sani poskroba? si? w g?ow?, ale musia? s?ucha? -Wreszcie do s?du by?o ledwie par? wiorst. Wzi?? wi?c lejce do r?ki i zaci?? konie, sam obok sanek id?c piechot? i nie bardzo ogl?daj?c si? na swoich pasa?er?w. Wraz z nim poszed? so?tys i jeszcze jeden ch?op, kt?ry mia? w s?dzie spraw? o zepsucie wiadra u cudzej studni. Stra?nik widz?c, ?e ju? ruszyli, wybieg? z kancelarii i dop?dzi? ich konno.

W tym czasie, kiedy w?jt z gminy wyprawi? do s?du nieboszczyk?w, powiat ciupasem odsy?a? gminie "g?upi? Zo?k?". W par? miesi?cy po zostawieniu dziecka na opiece Owczarza Zo?ka dosta?a si? do wi?zienia. Za co? - jej nie by?o wiadomo. Zarzucano za? jej ?ebranin?, w??cz?gostwo, nierz?d, zamiar podpalenia i po odkryciu ka?dego nowego wyst?pku przeprowadzano j? z wi?zienia do aresztu, z aresztu do wi?zienia, z wi?zienia do szpitala, ze szpitala znowu do aresztu, i tak przez ca?y rok.

W w?dr?wkach tych Zo?ka zachowywa?a si? ca?kiem oboj?tnie. Tylko gdy j? przeprowadzono do nowego lokalu, przez kilka pierwszych dni troszczy?a si?: czy dostanie robot?? Nast?pnie wpada?a w apati? i wi?ksz? cz??? doby przesypia?a albo na tapczanie, albo pod tapczanem, albo w korytarzu, albo na podw?rku wi?ziennym. Zreszt? by?o jej wszystko jedno.

Niekiedy budzi?a si? w niej t?sknota do swobody i my?l o porzuconym dziecku, a w?wczas wpada?a w furi?. Raz w takim stanie nie jad?a przez tydzie?, drugi raz chcia?a si? obwiesi? na chustce, a za trzecim razem o ma?o nie podpali?a wi?zienia. Oddano j? wi?c do szpitala i wyleczywszy zastarza?? ran? w nodze, po up?ywie kilku miesi?cy (w ci?gu kt?rych pozna?a par? nowych wi?zie?) odes?ano na miejsce urodzenia, pod doz?r.

Sz?a tedy Zo?ka z powiatu do rodzinnej ziemi, pod opiek? dwu ch?op?w, z kt?rych jeden ni?s? o niej pismo, a drugi mu towarzyszy?. Sz?a go?ci?cem maj?c na jednej nodze but, a na drugiej sanda?, na grzbiecie dziuraw? sukman?, a na g?owie chustk? jak rzeszoto. Ani silny mr?z, ani widok znanej okolicy nie wywiera?y na niej wra?enia. Patrz?c przed siebie nie wiadomo na co, podkasa?a sukman?, wysun??a si? przed swoich dozorc?w i sz?a t?gim krokiem, jakby jej do domu by?o spieszno. Gdy nadto wybieg?a naprz?d, dozorca wo?a? za ni?: "A co tak lecisz?" W?wczas zatrzymywa?a si? i sta?a jak s?up na go?ci?cu, dop?ki znowu i?? nie kazano.

- Musi, ?e ona zupe?nie g?upia - rzek? jeden z towarzysz?cych jej ch?op?w, ten, co ni?s? pismo z powiatu.

- Taka zawdy by?a, cho? do prostej roboty nie najgorsza -odpar? drugi, kt?ry Zo?k? zna? od dawna, bo pochodzi? z tej samej gminy.

I znowu pocz?li rozmawia? o czym innym. Do kancelarii gminnej nie by?o dalej jak wiorsta i spoza ?nie?ystego wzg?rza ju? przegl?da?y ciemne kominy cha?up, kiedy naprzeciw Zo?ki i jej dozorc?w ukaza? si? konny stra?nik, a za nim sanki ze zw?okami Owczarza i dziecka. Zo?ka, wci?? id?c naprz?d, wymin??a korow?d, ale dozorcy spostrzeg?szy niezwyk?e widowisko zatrzymali j? i pocz?li rozmawia? z so?tysem.

- O la Boga! - zawo?a? jeden - a c?? to za nieszcz??nik?

- Owczarz, parobek ?limaka - odpar? so?tys. - Zo?ka! -zwr?ci? si? do konwojowanej - a dy? to twoja dziewucha z Owczarzem!

Zo?ka zbli?ywszy si? do sani pocz??a zrazu oboj?tnie przypatrywa? si? zw?okom. Powoli jednak spojrzenie jej nabra?o ludzkiego wyrazu.

- Co to na nich pad?o? - rzek?a.

- Zmar?li.

- Czeg?? oni zmar?li?

- Bo ich ?limak wygna? z domu.

- ?limak?... ?limak wygna? z domu?... - m?wi?a przebieraj?c bezmy?lnie palcami. - Ju?ci to Owczarz, a to... musi, ?e moja dziewucha... Moja!... ino troch? od tych czas?w uros?a... S?ysza? kto, ?eby za? takie dziecko zamrozi??... No, prawda, ?e jej od razu z?y koniec by? s?dzony... Jak mi B?g mi?y, tak, to moja dziewucha!.... Patrzajta si?!... Moja dziewucha, no - i utrupili j?... Ch?opi kiwaj?c g?owami przys?uchiwali si? gadaniu Zo?ki. Wreszcie odezwa? si? so?tys:

- Trza nam w drog?, bywajta zdrowi. Jed?ta, kumie Marcinie.

Kum Marcin zebrawszy lejce podni?s? w g?r? bat, a w tej samej chwili Zo?ka pocz??a wsiada? na sanie, do nieboszczyk?w.

- Co ty robisz? - krzykn?? dozorca i schwyci? j? za sukman?.

- Przecie to moja dziewucha! - zawo?a?a Zo?ka rw?c si? na sanki.

- Co z tego, ?e twoja? - rzek? so?tys. - Tobie inna droga, a jej inna...

- Moja dziewucha!... moja dziewucha!... - pocz??a krzycze? Zo?ka trzymaj?c si? obur?cz sani.

Konie nagle ruszy?y i Zo?ka upad?a na ?nieg; ale schwyci?a si? p?oz?w i sanie poci?gn??y j? za sob?.

- O, nie wariowa?aby?! - zawo?a? dozorca i pobieg? za Zo?k? z so?tysem i swoim towarzyszem.

- Moja dziewucha!... Dajcie mi moj? dziewuch?!... - krzycza?a szalona nie wypuszczaj?c p?oz?w.

Ch?opi ledwie j? oderwali, a sanie ruszy?y. Chcia?a podnie?? si? i biec za dzieckiem, ale jeden z dozorc?w przykl?k? jej na nogach, a drugi schwyci? za ramiona.

- Co ci z tego, g?upia? - perswadowali. - Przecie dziecka nie o?ywisz...

- Moja dziewucha!... ?limak j? zamrozi?!... Bodaj go B?g skara?!... Bodaj on tak zmarz?!... - krzycza?a Zo?ka wyrywaj?c si? dozorcom.

W miar? jednak oddalania si? sani g?os jej cichn??, sina z gniewu twarz przybiera?a barw? miedzian?, a blaski oczu przygas?y.

W ko?cu uspokoi?a si? i wpad?a w zwyk?? apati?. Gdy za? i szmer odje?d?aj?cych ucichn??, podnios?a si? ze ?niegu i oboj?tna, jak pierwej, t?gim krokiem pocz??a i?? ku gminnej kancelarii, niekiedy ci??ko wzdychaj?c.

- Ju? zapomnia?a - mrukn?? ch?op nios?cy za ni? papiery.

- Inny raz to g?upiemu najlepiej na ?wiecie - odpar? jego towarzysz.

Potem obaj umilkli przys?uchuj?c si? skrzypi?cemu pod nogami ?niegowi.