Prus B. PLAC?WKA (10)

ROZDZIA? DZIESI?TY

Strata koni niemal do ob??du doprowadzi?a ?limaka. Wprawdzie zbi?, skopa? i wygna? z domu Owczarza, ale to jeszcze nie wyczerpa?o jego gniewu. Duszno mu by?o w izbie, wi?c wybieg? na dziedziniec i chodzi? po nim wzd?u? i wszerz, blady, z zaci?ni?tymi pi??ciami, z krwi? nabieg?ymi oczyma, upatruj?c spode ?ba, na czym by m?g? wywrze? zemst?.

Przypomnia? sobie, ?e trzeba krowom rzuci? paszy. Wszed? do ob?rki, potr?ci? stworzenia, a gdy jedno z nich, zatrwo?one, udepta?o go w nog?, schwyci? wid?y i bez mi?osierdzia pobi? obydwie krowiny. Potem jak bez pami?ci wybieg? za stodo??, a zobaczywszy zw?oki Burka, skopa? psa, ju? twardego jak drewno, kln?c na czym ?wiat stoi.

- ?eby? ty, psie nasienie, z cudzej gar?ci chleba nie po??da?, nie straci?bym ja koni... Gnij tutaj i cierp do wiosny, pot?piona bestio!... - rzek? mu na zako?czenie i jeszcze raz kopn??, a? p?k?o w zmarzni?tym zwierz?ciu.

Wr?ciwszy do izby ciska? si? tak, ?e pieniek obali?. J?drek widz?c to parskn?? ?miechem, a w?wczas ?limak zdj?wszy rzemienny pas zacz?? wali? nim ch?opaka, a? ten wlaz? pod ?aw? i krwi? si? zala?.

Ch?op mimo to jeszcze pasa nie zapi??. Chodzi? po izbie z rzemieniem w r?ku, czekaj?c, rych?o odezwie si? ?ona, a?eby i j? skatowa?. Kobieta jednak milcza?a, niekiedy chwytaj?c si? r?k? za okap komina, jakby jej si? brak?o.

- Co si? taczasz?... - mrukn?? ch?op. - Nie wywietrza?a ci jeszcze wczorajsza w?dka?...

- Cosik mi niedobrze - odpar?a cicho ?ona. ?limak zastanowi? si? i przepasa? rzemie?.

- C?? ci? - spyta?.

- Takie mi czarne kr?gi staj? w oczach i szumi w uszach... O!... czy mo?e tak w izbie piszczy?... - m?wi?a, bez?adnie ukazuj?c r?koma.

- Nie chlaj w?dki, to ci nie b?dzie szumie? - odburkn?? ?limak i wyszed? znowu na podw?rek spluwaj?c.

Zdziwi?o go, ?e kobieta ani odezwa?a si? za ci??ko pobitym J?drkiem. Poniewa? jednak gniew znowu uderzy? mu do g?owy, wi?c nie maj?c kogo bi? porwa? siekier? i zacz?? r?ba? drzewo. R?ba? do wieczora, w jednej koszuli, wcale nie jedz?c obiadu.

Zdawa?o mu si?, ?e tu, u jego n?g, le?? ci, co mu konie ukradli; wi?c rzuca? si? jak w?ciek?y, a? mu drzazgi i polana wylatywa?y nad g?ow? rozsypuj?c si? po dziedzi?cu.

Nareszcie omdla?y mu r?ce, zabola? krzy?, a koszula przemok?a od poru; zarazem gniew go opu?ci?.

Wr?ciwszy do cha?upy, w pierwszej izbie nie zasta? nikogo. Zajrza? do alkierza. ?limakowa le?a?a na ???ku.

- Co ci to? - spyta?.

- Troch? mnie rozebra?o - odpar?a kobieta jak obudzona ze snu. - Ale to nic.

- Na kominie wygas?o.

- Wygas?o? - powt?rzy?a. Ci??ko podnios?a si? z po?cieli i z niema?ym trudem na nowo rozpali?a ogie? do wieczerzy.

- Widzisz!... - m?wi? ?limak, z uwag? przypatruj?c si? ?onie.

- Zgrza?a? si? wczoraj w karczmie, potem wypi?a? wody z ?ydowskiej kwarty i jeszcze? se w drodze rozpi??a katank?. Zazi?bi?o ci? wida?.

- Nic mi nie b?dzie - odpar?a opryskliwie. Mo?e nawet lepiej jej si? zrobi?o, bo odegrza?a obiad i da?a im na kolacj?.

J?drek wyszed? z k?ta i wzi?? do r?ki ?y?k?, ale zamiast je?? tak p?aka?, ?e ?limakowi zrobi?o si? przykro. Matka jednak nie zwa?a?a na jego ?zy i, potokn?wszy byle jako naczynie, posz?a spa?.

W nocy, prawie o tej samej godzinie, kiedy nieszcz?sny Owczarz dogorywa? w jarach, ?limakow? porwa?y dreszcze. Zbudzony m?? okry? j? ko?uchem i dreszcze powoli przesz?y. Na drugi dzie? wsta?a jak zwykle do roboty, chwilami narzekaj?c na b?l g?owy i krzy?a. Mimo to krz?ta?a si?, ale ?limak po oczach jej zmiarkowa?, ?e jest niedobrze, i zesmutnia?.

Ku wieczorowi zatrzeszcza?y na go?ci?cu sanie i stan??y u ich wr?t. Po chwili wszed? do izby szynkarz Josel. ?yd mia? tak dziwny wyraz twarzy, ?e ?limaka a? koln??o w serce, gdy go ujrza?.

- Pochwalony - rzek? Josel.

- Na wieki wiek?w - odpar? ch?op. Nasta?a chwila milczenia.

- Nic si? nie pytacie?... - odezwa? si? ?yd.

- Co ja si? mam pyta??... - odpar? ?limak patrz?c mu w oczy i -poblad?, cho? nie wiedzia? dlaczego.

- Jutro - m?wi? z wolna Josel - jutro J?drka powo?aj? do s?du za to, co pokaleczy? Hermana...

- Niewiele mu zrobi? - rzek? ?limak.

- Zawdy troch? posiedzi w kozie.

- Niech posiedzi. Na drugi raz nie b?dzie si? bi?. W izbie znowu zaleg?o milczenie, tym razem d?u?sze. ?yd kiwa? g?ow?, a ?limak patrzy? na niego czuj?c, ?e budzi si? w nim niepok?j. Nareszcie zebrawszy si?y zapyta? si? szorstko:

- Macie jeszcze co?

- Co tu du?o gada?? - odpar? ?yd machn?wszy zaci?ni?t? pi??ci?. - Owczarz i dziecko zmar?li na ?mier?...

?limak uni?s? si? na ?awie, jakby chc?c rzuci? si? na Josela, ale opad? i opar? si? o ?cian?. Gor?co go obla?o, potem nogi mu si? zatrz?s?y, a potem by?o mu niby dziwno, ?e go taki strach ogarn??.

- Gdzie... kiedy?... - spyta? g?ucho.

- Gdzie?... - m?wi? Josel. - W jarach, z tamtej strony kolei i nawet niedaleko gminy. A kiedy?... kiedy?... Sami wiecie, ?e tej nocy, bo?cie go wczoraj wyp?dzili...

Ch?op podni?s? si? gniewny.

- Uu!... ju? tak szczekacie, Joselu, ?e si? kurzy za wami... Zmarz?!... C?? to on ode mnie w jary poszed??... Nie ma cha?up na ?wiecie czy co?...

Szynkarz wzruszy? ramionami i cofaj?c si? do drzwi odpar?:

- Wierzcie, nie wierzcie - mnie wszystko jedno. Sam widzia?em, jak zmarzni?tego Owczarza z dzieckiem odwozili do s?du, pewnie na egzenterunek. A wy mo?ecie nie wierzy?!... B?d?cie zdrowi, gospodarzu...

- Wielga rzec!... A c?? mi za to b?dzie, ?e on zmarz?!... -wykrzykn?? ?limak.

- Od ludzi nic, ale... Pan B?g... Wy ju? i w Boga nie wierzycie, ?limaku?... - spyta? ?yd zza progu i od ognia na kominie b?ysn??y mu oczy.

Zamkn?? drzwi izby, potr?ci? si? o co? w sieni i wyszed? na podw?rek. ?limak s?ysza? jego ci??ki ch?d, stopniowo cichn?cy a? do bramy; potem us?ysza?, jak siad? do sanek i krzykn??: "wio!" -na konia. I jeszcze s?ysza?, jak sanki skrzypia?y coraz dalej i dalej, a? do mostu.

Otrz?sn?? si?, spojrza? po izbie i z drugiego k?ta zobaczy? utkwione w siebie oczy J?drka. Jaka? pos?pno?? osiad?a mu na my?li.

"C??em winien, ?e on zmarz??" - mrukn?? do siebie. W tej chwili przypomnia? sobie jedno kazanie, kt?re wikary powtarza? w ko?ciele co roku. I zdawa?o mu si?, ?e s?yszy jego zm?czony ze staro?ci i j?kliwy g?os wo?aj?cy: "By?em g?odny, nie nakarmili?cie mnie; by?em nagi, nie przyodziali?cie mnie; nie mia?em dachu nad g?ow?, nie przygarn?li?cie mnie... Id?cie?, przekl?ci, w ogie? wieczny, zgotowany diab?u i s?ugom jego..."

- ??e ?yd, jak B?g na niebie... - rzek? ?limak czuj?c, ?e go przechodzi mrowie. I powiedziawszy to, by?by przysi?g?, ?e teraz w?a?nie jest w stajni Owczarz z dzieckiem, oboje ?ywi i zdrowi. By? tak pewny, i? powsta? z ?awy, aby wezwa? parobka na kolacj?. Lecz gdy uj?? r?k? za klamk? drzwi, nagle - cofn?? si?. Ba? si? wyjrze? na podw?rko...

Powoli strach go omin??. Ch?op wyszed? na dziedziniec, zajrza? do pustej stajni, potem krowom rzuci? gar?? siana i gdy zapad? mrok, spa? si? po?o?y?. ?on? znowu porwa?y dreszcze, wi?c okry? j? ko?uchem, jak wczoraj, mrucz?c:

- To ci pod?y ?yd ten Josel!

?adn? miar? nie mog?o pomie?ci? mu si? w g?owie, ?eby Owczarz z dzieckiem zmar?li. Owszem, im d?u?ej o nich my?la?, tym wi?kszej nabiera? pewno?ci, ?e Josel nastraszy? go, mo?e z zamiarem jakiego oszustwa. Rano za? ze ?miechem opowiada? o tym ?onie dziwi?c si? bezczelno?ci szynkarza i usi?uj?c odgadn??: po co ?yd opowiedzia? mu takie ?garstwo?

Ale po obiedzie zajecha? do nich miejscowy so?tys z pi?miennym wezwaniem od s?du do J?drka w sprawie o pokaleczenie Hermana.

- Kiedy on tam ma by?? - spyta? ?limak.

- Jego dzie?o jutro - odpar? so?tys. - Ale co ma lecie? piechot? tyli szmat drogi. Niech siada ze mn?, to go odwioz?.

J?drek nieco poblad? i milcz?c zacz?? odziewa? si? w p??ko?uszek i now? sukman?.

- Du?o mu tam zrobi?? - spyta? markotnie ojciec.

- Iii!... posiedzi kilka dni, mo?e z tydzie? - rzek? so?tys. ?limak westchn?? i pocz?? wydobywa? rubla z w?ze?ka.

- Ale, ale... - odezwa? si?. - A s?yszeli?ta, so?tysie, co ten, para, Josel gada, ?e Owczarz z dzieckiem oboje zmar?li?

- Com nie mia? s?ysze?? - odpar? niech?tnie so?tys. - Przecie to prawda...

- Zmar?li?... zmar?li?... - powt?rzy? ?limak.

- Ju?ci tak. Ale - doda? - ku?den rozumie, ?e to nie z waszej winy. Nie dopilnowa? koni, wy w z?o?ci wygnali?ta go, ale przecie nikt mu nie kaza? schodzi? z go?ci?ca mi?dzy jary. Upi? si? czy co i nieborak zgin?? bez w?asne g?upstwo.

J?drek ju? by? got?w i ?egnaj?c si? z rodzicami kolejno obejmowa? ich za nogi. ?limakowi ?zy zakr?ci?y si? w oczach. ?cisn?? syna za g?ow? i da? mu rubla na wszelki wypadek polecaj?c go opiece boskiej. Zdziwi? si? jednak bez miary widz?c, ?e matka traktuje ch?opca oboj?tnie.

- Jagna! przecie J?drek jedzie do s?du i do hary?tu... -reflektowa? j? m??.

- To i co - odpar?a patrz?c b??dnymi oczyma.

- Bardzo? chora?...

- Ni. Ino mnie troch? g?owa boli i we wn?trzu pali, i... si? jako? nie mam...

To powiedziawszy odesz?a do alkierza i leg?a na ???ku. J?drek z so?tysem opu?cili chat?.

?limak zosta? sam w izbie, a im d?u?ej siedzia?, tym ni?ej g?owa opada?a mu na piersi. Zdawa?o mu si?, ?e drzemie, to znowu, ?e siedzi nad jakim? szarym polem, w ka?d? stron? bardzo rozleg?ym, na kt?rym nie ma ani krzak?w, ani badyl?w, ani nawet kamienia - nic. Tylko gdzie? z boku (ch?op nie ?mia? spojrze? na tamt? stron?) stoi Owczarz z dzieckiem na r?ku i uparcie patrzy mu w oczy.

?limak wstrz?sn?? si?. Nie, na tym polu nie ma Owczarza, a je?eli jest, to gdzie? tak z boku, na kraw?dzi, tak gdzie? daleko, ?e go nawet dojrze? niepodobna i wida? tylko kraj jego sukmany, a mo?e i tego nie...

My?l o Owczarzu zacz??a by? dokuczliw?. Ch?op podni?s? si? z ?awy, przeci?gn??, a? mu w stawach zatrzeszcza?o, i wzi?? si? do mycia kuchennych statk?w.

- Oto, na co mi zesz?o! - mrukn??. - Ech!..., albo to raz bieda padnie na cz?owieka, a musi si? nie dawa??

Uwaga ta orze?wi?a go i zacz?? kr?ci? si? oko?o domu. ?winiom wyni?s? kartofli i pomyj, dla kr?w zdj?? pasz? z g?ry, narzn?? sieczki, potem kilkoma nawrotami chodzi? po wod? do rzeki. Tak ju? dawno nie robi? nic podobnego, ?e zdawa?o mu si?, i? odm?odnia? - i nabra? otuchy. I by?oby mu nawet ca?kiem ra?no pomimo choroby ?ony i wzi?cia do s?du J?drka, gdyby nie wspomnienie o Owczarzu. Przecie to Owczarz jeszcze dwa dni temu nosi? wod?. Owczarz ci?? sieczk?, Owczarz karmi? byd?o...

W miar? zapadaj?cego mroku ?limak robi? si? pos?pniejszy.

Najbardziej trapi?o go milczenie w izbie, cisza tak g??boka, ?e obudzone szczury zacz??y biega? po powale i gry??. Im robi?o si? ciemniej, tym ch?op widzia? wyra?niej, ?e mu czego? brakuje; wielu, bardzo wielu rzeczy brakuje. Im by?o ciszej, tym wyra?niej s?ysza? dr??cy i p?aczliwy g?os wikarego, kt?ry bij?c pi??ci? w ambon? wykrzykiwa?: "By?em g?odny, nie nakarmili?cie mnie; by?em nagi, nie przyodziali?cie mnie; nie mia?em dachu nad g?ow?, nie przygarn?li?cie mnie... Id?cie, przekl?ci, w ogie? wieczny, zgotowany diab?u i s?ugom jego..."

- Hycle Szwaby! co tu przez nich narodu zmarnia?o... -mrukn?? ch?op, koniecznie usi?uj?c zapomnie? o Owczarzu. I ustawiwszy r?k? naprzeciw okna, tak aby dobrze widzie? palce, zacz?? rachunek:

- Utopi? mi si? Stasiek, to jeden... Niemce byli przy tym... Musia?em odda? krow? na rze?, to dwa, bo mi bez Szwab?w paszy zabrak?o... Konie mi ukradli, to ju? ?tyry, za to, ?em z?odziejom odebra? niemieckiego wieprza... Burka struli - to pi??... J?drka mi wzi?li do s?du za Hermana - to sze??... Owczarz i sierota - to osiem... Osiem narodu zg?adzili!... A jeszcze Magda przez nich odej?? musia?a, bom zbiednia?, i jeszcze mi ?ona choruje pewno ze zgryzoty, to dziesi??... Chryste Panie!... Chryste Panie!...

Nagle chwyci? si? obur?cz za w?osy i zacz?? dr?e? jak dziecko z trwogi. Nigdy jeszcze tak si? nie ba?, nigdy, cho? par? razy ?mier? zagl?da?a mu w oczy. W tej chwili dopiero, po tym rachunku os?b i stworze?, kt?rych mu zabrak?o w domu, ?limak pozna? i ul?k? si? niemieckiej pot?gi... To? te spokojne Niemce obali?y mu jak wicher ca?e gospodarstwo, ca?e szcz??cie, ca?? prac? ?ycia. I ?eby cho? sami kradli albo rozbijali... Nie, oni mieszkaj? jak inni ludzie, orz? troch? szerzej, modl? si?, ucz? dzieci. Nawet ich byd?o szkody w polu nie robi, cudzej trawki nie uszczknie!...

Nic, no nic z?ego zarzuci? im nie mo?na, a przecie zubo?yli go, opustoszyli mu chat? samym s?siedztwem. Jak dym wydobywa si? z cegielni, i suszy zio?a, tak ich kolonie dymi? nieszcz??ciem, gubi?c ludzi i stworzenia. Co wreszcie on tu znaczy? Albo? ci sami Niemcy nie wyci?li starego lasu, nie porozbijali odwiecznych kamieni w polu, nie wysadzili dziedzica ze dworu?... A ilu to ludzi dworskich straciwszy miejsce wpadli w n?dz? albo rozpili si?, albo nawet kradn??...

I dopiero dzi?, pierwszy raz, wymkn??o si? z ust ?limaka desperackie zdanie:

- Za blisko nich siedz?... Dalszych gospodarzy oni tak nie uszkodzili...

A po chwili doda?:

- Co z tego, ?e zostanie grunt, jak ludzie na nim wygin??... Nowa ta my?l wyda?a mu si? tak wstr?tn?, ?e i od niej chcia? si? uwolni?. Zajrza? do ?ony - zdaje si?, ?e ?pi. Dorzuci? ?uczywa na komin, a potem pocz?? przys?uchiwa? si? szczurom gryz?cym powa??. Wtedy znowu uderzy?a go cisza w domu i w szumie wiatru, ci?gn?cego ode drzwi do komina, znowu us?ysza? j?kliwy g?os ksi?dza: "By?em g?odny, nie nakarmili?cie mnie; by?em nagi..."

Wtem na podw?rku rozleg?y si? kroki. Ch?op wyprostowa? si? i czeka?. "J?drek?... - przemkn??o mu. - Mo?e J?drek..." Skrzypn??y drzwi w sieni, zamkn??y si? i jaka?, widocznie cudza, r?ka zacz??a szuka? wej?cia do izby. "Josel?... Niemiec?..." -my?la? ch?op. Nagle cofn?? si? przera?ony; w g?owie mu si? zakr?ci?o. Na progu izby stan??a - Zo?ka.

Zrazu oboje milczeli, wreszcie Zo?ka odezwa?a si?:

- Niech b?dzie pochwalony...

I pocz??a rozciera? zzi?bni?te r?ce zwr?ciwszy si? do ognia.

?limakowi miesza?y si? wyobra?enia Owczarza, sieroty i Zo?ki; patrzy? na ni? jak na cz?owieka z tamtego ?wiata.

- Sk?d?e? si? tu wzi??a? - spyta? st?umionym g?osem.

- Z krymina?u wys?ali me do gminy, a w gminie powiedzieli, ?ebym poszuka?a roboty, bo nie maj? pieni?dzy na darmozjad?w.

I zobaczywszy pe?ne garnki na kominie zacz??a oblizywa? si? jak pies.

- Chcesz je??? - spyta? ?limak.

- Ju?ci.

- To se nalej misk? krupniku. A o tu jest chleb. Zo?ka spe?ni?a, co kazano. Zacz?wszy je?? spyta?a:

- A nie potrzeba wam dziewuchy?

- Nie wiem jeszcze - odpar? ?limak. - Kobieta mi chora.

- Patrzajcie!... Tak tu u was pusto. A Magda gdzie?

- Odesz?a.

- Chy!... A J?drek?

- Wzi?li go dzi? do s?du.

- Widzieli?cie!... A Stasiek?

- Uton?? noma tego lata - szepn?? ch?op i zmartwia? na my?l, ?e Zo?ka zapyta go o Owczarza i c?rk?.

Ale ona jad?a ze zwierz?cym apetytem, nie wypytuj?c si? o nic wi?cej.

"Wie, czy nie wie?..." - my?la? ch?op.

Zo?ka sko?czywszy je?? g??boko odetchn??a i uderzy?a r?k? w kolano tak weso?o, ?e i ?limak nabra? otuchy. Nagle spyta?a si?:

- Przenocujeta mnie?

Ch?opa targn?? niepok?j. W tej pustce ka?dy go?? by?by dla niego b?ogos?awie?stwem, ale Zo?ka!... Je?eli nie wie o Owczarzu, jakie nieszcz??cie przygna?o j? dzi? do chaty? je?eli wie - po co tu przysz?a?

I gdy tak my?la?, trwo??c si? w sercu, izb? znowu zaleg?a cisza i ch?op znowu us?ysza? g?os wikarego: "By?em g?odny - nie nakarmili?cie mnie, nie mia?em dachu nad g?ow?-nie przygarn?li?cie mnie... Id?cie, przekl?ci, w ogie? wieczny..."

- To se tu osta? - rzek? - ino ?pij w izbie.

- Cho?by w szopie - odpar?a.

- Ni, w izbie.

Nie wiadomo sk?d trwoga ju? go opu?ci?a, ale tym mocniej czu? ci??ar niepokoju. Zdawa?o mu si?, ?e niewidzialna r?ka chwyta go za p?uca, dotyka serca, szarpie za kiszki. Czu? doko?a siebie nieszcz??cie, a to go najwi?cej mordowa?o, ?e nie wie, ani jakie ono jest, ani kiedy uderzy. I znowu przysz?y mu do my?li s?owa:

",Co z tego, ?e zostanie grunt, jak ludzie na nim wygin??..."

A potem doda?:

"Czy?by ju? ?mier? sz?a na nas?... No, a je?eli ?mier?, to i c???"

Ogie? dogasa?, Zo?ka umy?a misk? i w ?achmanach leg?a spa? na ?awie. ?limak wszed? do alkierza, ale nie my?la? rozbiera? si?; usiad? w nogach ?ony i postanowi? czuwa? bodaj ca?? noc. Dlaczego? - nie wiedzia?. Nie wiedzia? i o tym, ?e ten dziwny stan jego duszy nazywa si? zdenerwowaniem.

A jednak rzecz szczeg?lna. ?limak odgadywa?, ?e Zo?ka przynios?a mu jakby cz??? ?aski do chaty; od chwili bowiem jej przybycia cie? Owczarza i sieroty bledn?? mu w wyobra?ni. Natomiast tym natr?tniej przypominali mu si? Niemcy i towarzysz?ca im si?a nieszcz??cia.

- Stasiek - jeden - mrucza? ch?op. - Krowina - to dwa... Konie - ?tyry... Owczarz i dziecko - to sze??... Magda - siedem... J?drek - osiem... Burek i kobieta - dziesi??... Tyle narodu!... cho? jeszcze na mnie palca ?aden nie podni?s?... Ju? wida? zmarniejemy wszyscy...

I tak rachuj?c czu?, ?e mu g?ow? ?ciska jakby ?elazna obr?cz. By? to sen, ci??ki sen, towarzysz g?uchej bole?ci. Marzy?, ?e z niego robi si? dwu ludzi. Jednym by? on sam. ?limak, kt?ry siedzi w alkierzu u n?g ?ony, a drugim by? Maciek Owczarz (ale nie tamten, co zmarz?, tylko jaki? nowy Owczarz), kt?ry sta? za oknem alkierza, w ogr?dku, gdzie latem ros?y s?oneczniki. Ten nowy Owczarz by? wcale inny od starego: pos?pny i m?ciwy. "Co ty sobie my?lisz - m?wi? go?? zza okna, marszcz?c si? - ?e ja ci daruj? moj? krzywd?? Nie to, ?em zmarz?, bo zmarzn?? mo?e i pijak, ale ?e? mnie z domu wygna? jak psa. Ino pomiarkuj, co by? ty sam powiedzia?, ?eby ci? tak sponiewierali za nic? Z?by ci? wyp?dzili na mr?z chorego, bez ?y?ki strawy? To?e? ty nade mn? nie mia? ani trochy mi?osierdzia za tyle lat roboty... A co tobie winna znajda, ?e? j? zgubi??... Nie chowaj g?owy, nie odwracaj si?, ino sam powiedz: co ja mam z tob? zrobi? za twoj? niecnot?? Sam powiedz, bo przecie masz rozum, ?e taka sprawa nie ujdzie ci darmo i ?wi?ty Bo?e nie pomo?e..."

"C?? ja mu powiem, nieszcz?sny? - my?la? ?limak oblewaj?c si? potem. - Ju?ci gada prawd?, ?em hycel. Niech se ju? chyba sam jak? pomst? wymy?li, to mo?e pr?dzej si? ulituje i nie b?dzie mnie trapi? po ?mierci."

W tej chwili chora ?ona poruszy?a si? na ???ku i ?limak ockn?? si?. Otworzy? oczy, ale wnet je przymkn??. Przez okno wpada? do alkierza r??owy blask; na szybach iskrzy?y si? kwiaty mrozu.

"?wita?..." - pomy?la? ch?op i machinalnie powsta? z ???ka. Wnet jednak pozna?, ?e to nie ?wit, bo r??owe ?wiat?o drga?o.

- Czy pali si??... - mrukn?? czuj?c sw?d, kt?ry by? tak silny, ?e odurza?.

?limak wyjrza? do drugiej izby, ale Zo?ki na ?awie nie by?o.

- A co, nie m?wi?em!... - zawo?a? i p?dem wybieg? na podw?rko. Ju? otrze?wia?.

Istotnie by? to po?ar jego w?asnej cha?upy. Pali?a si? cz??? dachu od strony go?ci?ca. Z powodu grubej warstwy ?niegu, okrywaj?cego strzech?, ogie? rozszerza? si? powoli. Nawet w tej chwili mo?na go by?o ugasi?, ale ?limak nie my?la? o gaszeniu.

Wr?ci? do alkierza, targn?? ?on? i zawo?a?:

- Wstawaj, Jagna!... pali si? izba!...

- O, daj mi ta spok?j!... - odpar?a nieprzytomna kobieta okrywaj?c g?ow? ko?uchem.

?limak schwyci? j? i potkn?wszy si? o dwa progi zani?s? owini?t? w ko?uch pod szop?. Potem wyni?s? jej odzienie i po?ciel, wybi? drzwi do komory i wyci?gn?? skrzyni?, gdzie le?a?y pieni?dze; nareszcie wywaliwszy okno pocz?? wyrzuca? sukmany, ko?uchy, woreczki z legumin?, sto?ki i naczynia kuchenne. Zm?czy? si?, pokaleczy? r?ce, spotnia?, ale jeszcze nie straci? odwagi, bo wiedzia?, z jakim walczy nieprzyjacielem.

Tymczasem ca?y dach stan?? w p?omieniu, a przez szczeliny w powale zacz?? pokazywa? si? w izbach dym i ogie?. Wtedy dopiero ?limak cofn?? si? na o?wietlone podw?rko ci?gn?c za sob? ?aw?. Odni?s?szy j? pod szop?, chcia? jeszcze wr?ci? si? po st??. Nagle spojrza? na stodo?? i - skamienia?. Z wn?trza stodo?y tak?e pocz??y wydobywa? si? p?omienie i liza? ?nieg na dachu. Obok budynku sta?a Zo?ka wygra?aj?c pi??ciami i krzycz?c na ca?e gard?o:

- Macie, ?limaku, podzi?kowanie za moj? dziewuch?!... Teraz wy zmarniejecie jak ona!...

Pobieg?a ku jarom i wdrapawszy si? na wzg?rze, pocz??a przy blasku ognia ta?cowa? i klaska? w r?ce.

- Pali si?!... pali si?!... - wo?a?a.

?limak zakr?ci? si? na miejscu jak postrzelone zwierz?. Potem z wolna poszed? do szopy, usiad? na k?odzie i zas?oni? twarz r?koma. Nie my?la? o ratunku widz?c w tym pocz?tek kary boskiej za ?mier? Owczarza i znajdy.

- Wszyscy zmarniejemy! - mrukn??.

Ju? oba budynki pali?y si? jak s?upy ogniste, a? mimo mrozu ?limakowi w szopie by?o gor?co i ?nieg zacz?? taja? na podw?rku, kiedy od kolonii Hamera dolecia? go krzyk i t?tent. To Niemcy biegli mu z pomoc?.

Wnet na podw?rzu zaroili si? parobcy, baby, dzieci, z wiadrami i bosakami, przytoczyli nawet r?czn? sikawk? i uszykowawszy si? we dwie gromady, pod komend? Fryca Hamera zacz?li rozrywa? ?ciany budynk?w i zalewa? po?ar. Szli w ogie? jak na ta?ce, ?miej?c si? i wyprzedzaj?c; odwa?niejsi wdrapywali si? z toporami na nie zaj?te cz??ci stodo?y, a baby i dzieci znosi?y wod? z rzeki,

Na wzg?rzu ukaza?a si? znowu Zo?ka.

- Zmarniejeta, ?limaku, cho? was Niemce wzi??y w opiek?!... - krzycza?a wygra?aj?c pi??ciami.

- Kto to?... Co to?... ?apa? j?!... -zaszemrali koloni?ci. Dwu bli?szych pobieg?o na wzg?rze, ale Zo?ka skry?a si? w jarach. Fryc Hamer zbli?y? si? do ?limaka.

- Podpalili was? - spyta?.

- A ju?ci - odpar? ch?op.

- Tamta? - doda? Fryc pokazuj?c r?k? na wzg?rze.

- Przecie ona.

- Nie lepiej to by?o nam sprzeda? grunt?... - rzek? Fryc po chwili.

Ch?op spu?ci? g?ow? i milcza?.

Pomimo silnego ratunku stodo?a spali?a si?, z chaty jednak uratowano cz??? ?cian. Jedni z kolonist?w zalewali wod? zgliszcza, inni otoczyli ko?em ?limaka i jego chor? ?on?.

- Gdzie? si? teraz podziejecie? - zacz?? znowu Fryc.

- Usadowimy si? w stajni - odpar? ch?op.

Niemki szepta?y mi?dzy sob?, a?eby zabra? ich na folwark, a koloni?ci kr?cili g?owami m?wi?c, ?e choroba ?limakowej mo?e jest zara?liwa. Fryc skwapliwie przy??czy? si? do tej ostatniej opinii i kaza? chor? przenie?? w p??koszku do stajni.

- Przyszlemy wam tu - rzek? Fryc - wszystkiego, co potrzeba, a potem zobaczymy...

- Niech B?g wynagrodzi - odpar? ?limak i schyliwszy si? obj?? go za nogi.

Koloni?ci pocz?li si? rozchodzi?. Fryc jedn? z bab zostawi? przy chorej, jednemu z parobk?w kaza? przywie?? s?omy dla pogorzelc?w, a Hermanowi szepn??, aby natychmiast jecha? do Woli po m?ynarza Knapa.

- Dzi? chyba sko?czymy z nim interes - m?wi? do Hermana. -Wielki czas!...

- Bez tego - odpar? Herman wskazuj?c g?ow? na zgliszcza - nie wytrzymaliby?my do wiosny.

Fryc zakl??. Mimo to ?yczliwie po?egna? si? ze ?limakiem radz?c, aby do ?ony sprowadzi? felczera, bo jest ?le. Lecz gdy schyliwszy si? nad chor? rzek?:

- Ona jest ca?kiem nieprzytomna...

?limakowa nie otwieraj?c oczu odpar?a dziwnie stanowczo:

- Aha... nieprzytomna, nieprzytomna!... Fryc cofn?? si? zmieszany. Po chwili szepn??:

- Bredzi!... ma gor?czk?...

I u?cisn?wszy ?limakowi r?k? poszed? za innymi na koloni?.

Zrobi? si? dzie?, z kolonii przywie?li s?om?, bu?k? chleba i butelk? mleka, a ?limak wci?? chodzi? po dziedzi?cu, po kt?rym roz?ciela?y si? cuchn?ce dymy pogorzeliska. Splot?y mu si? po desperacku zwieszone r?ce, a on chodzi?, ogl?da? i nasyca? si? gorycz? b?lu. Tu pod szop? le?y sto?ek i ?awa... Jakie one stare!... Siadywa? na nich b?d?c dzieckiem i niekiedy wyrzyna? cygankiem karby i krzy?e... o! w?a?nie te same. A tu skrzynia, nawet z kluczem w zamku. Ch?op otworzy? j? i wydoby? mniejszy woreczek ze srebrem i wi?kszy z bankocetlami i oba ukry? w rogu stajni pod zesch?? mierzw?. Uko?czywszy t? czynno?? wpad? znowu w apati? i znowu tu?a? si? po dziedzi?cu. Oto kupa popio??w, spomi?dzy kt?rych stercz? czarne, dymi?ce belki: to jego stodo?a i ca?oroczne zbiory! A tam le?y Burek; ju? go nawet zacz??y szarpa? wrony i spod ???tych kud??w wygl?daj? krwawe ?ebra. A tu jego chata - bez okien, bez drzwi, bez dachu; tylko spomi?dzy okopconych ?cian sterczy komin. "Jaka ta cha?upa ma?a i jaki wysoki komin!..." - pomy?la? ?limak.

Odwr?ci? si? i wszed? na wzg?rze, tkni?ty przeczuciem, ?e w tej chwili m?wi? o nim we wsi, a mo?e przyjd? mu z pomoc?. Ale ze wsi nikt nie nadchodzi?. Na bezgranicznej p?achcie ?niegu nie by?o ani jednej ?ywej istoty, tylko tu i owdzie spomi?dzy drzew b?yska?y ognie rozpalone w cha?upach.

"?niadanie gotuj?" - mrukn?? do siebie.

Zm?czony umys? i podniecona fantazja sprawia?y, ?e chwilami marzy? na jawie. Oto znowu jest wiosna i ?limak bronuje owies. Przed nim id? machaj?ce ogonami kasztanki, nad nim ?wiergoc? wr?ble, tam Stasiek przegl?da si? w rzece, a tam pa?ski szwagier jedzie na koniu, kt?rego nie mo?e utrzyma?. Spod mostu, gdzie ?ona pierze bielizn?, rozlega si? ?oskot kijanki, w ogr?dku wykrzykuje J?drek, a Magda odpowiada mu z izby...

W tej chwili ?limak poczu? sw?d pogorzeliska i nagle wszystko mu obmierz?o. I ta rzeka zamarzni?ta, w kt?rej ju? nigdy nie przejrzy si? Stasiek, i te wzg?rza pokryte ?niegiem, i ta cha?upa ciasna, pusta, bez dachu, z kominem szkaradnie stercz?cym. Wszystko mu obmierz?o, wszystko i - pierwszy raz w ?yciu zapragn?? uciec st?d gdzie? tak daleko, w takie odmienne strony, gdzie by mu ju? nic nie przypomina?o ani Sta?ka, ani Owczarza, ani koni, ani tej przekl?tej zagrody.

Co mi ta!... - mrukn?? uderzaj?c pi??ci? w powietrze. -Co mi niewola tu siedzie??... Mam troch? grosza, tyle samo wezm? od Niemc?w i kupi? inny grunt. Mam si? tu budowa?, ?eby mnie zowu spalili? tu gospodarzy?, ?ebym nic nie sprzedawa?? tu siedzie?, ?eby mnie inni pozbawiali zarobku?... Wol? nie by? ch?opem, a ?y? jak Niemiec, co kupuje ziemi? najtaniej, a sprzedaje najdro?ej i ma pieni?dze."

Zeszed? ze wzg?rza do stajni i po?o?y? si? na s?omie niedaleko ?ony kt?ra j?cza?a w malignie. Wnet zasn??. W po?udnie na progu stajni ukaza? si? stary Hamer, a za nim Niemka, z dwojniakami gor?cej strawy. Widz?c, ?e ch?op ?pi, Hamer szturgn?? go par? razy lask?.

- Hej, hej! wstawajcie tam! - zawo?a?.

?limak ockn?? si?, usiad? na s?omie i przetar? zdziwione oczy. Zobaczywszy za?, ?e jaka? baba stoi nad nim z dwojniakami, poczu? g??d i milcz?c wzi?? od niej naczynie i ?y?k?. Potem chciwie zacz?? je??.

Stary Hamer usiad? na progu, popatrzy? na ch?opa, pokiwa? g?ow?, nast?pnie wydoby? z kieszeni porcelanow? fajk? na gi?tkim cybuchu i zapaliwszy j? m?wi?:

- By?em teraz w waszej wsi. By?em u Grzyba, u Orzechowskiego i jeszcze u kilku gospodarzy, a?eby dali wam jak?? pomoc. Przecie to chrze?cija?ski obowi?zek...

Pu?ci? z wolna k??b dymu czekaj?c na podzi?kowanie ch?opa. Ale ?limak nie spojrza? na niego, tylko jad?.

- M?wi?em im - ci?gn?? stary - ?eby was przyj?? kt?ry na stancj? albo cho? wys?a? konie po felczera dla ?ony. No, a oni -nic. Oni pokiwali g?owami i powiedzieli, ?e was B?g skara? za ?mier? tego parobka i znajdy, wi?c oni w takie sprawy nie chc? si? miesza?. Oni nie maj? chrze?cija?skiego serca.

?limak ko?czy? je??, a wci?? milcza?. Hamer jeszcze kilka razy poci?gn?? dym z cybucha i nareszcie rzek?:

- No, co wy teraz b?dziecie robi? w tej pustce? Ch?op otar? usta i odpowiedzia?:

- Sprzedom.

Hamer zacz?? poprawia? tytu? w fajce.

- Macie kupca? - spyta?.

- Wam sprzedom - rzek? ?limak.

Hamer zamy?li? si? i znowu co? majstrowa? przy fajce.

Wreszcie odpar?:

- Phy! kupi?, kupi?, kiedy wpadli?cie w tak? bied?, ale mog? da? tylko siedemdziesi?t rubli za morg?.

- Niedawno dawali?cie sto...

- Po c??e?cie nie brali?

- To prawda - rzek? ch?op. - Ka?dy, jak mo?e, korzysta.

- A wy nigdy nie korzystali?cie? - spyta? Hamer.

- I ja korzysta?em.

- Wreszcie budynki spalone.

- Wybudujecie sobie lepsze. Hamer znowu zamy?li? si?.

- Wi?c bierzecie? - spyta? ?limaka.

- Co nie mam bra??

- I jutro pojedziemy do rejenta?

- Pojedziemy.

- A dzi? wieczorem ugodzimy si? u mnie.

- Mo?na i dzi?.

- No, kiedy tak - rzek? Hamer po chwili - to ja wam co? powiem. Ja wam dam siedemdziesi?t pi?? rubli za morg? i ja nie dopuszcz?, a?eby?cie tu zgin?li. Wasz? ?on? odwieziemy na koloni? i pomie?cimy w szkole. Tam ciep?o. Oboje przezimujecie u nas, a ja za robot? b?d? wam p?aci? jak naszym parobkom.

A? podrzuci?o ?limaka s??wko - parobek. Milcza? jednak.

- Bo wasi gospodarze - ko?czy? Hamer podnosz?c si? z progu - oni wam nie dadz? pomocy. Oni nie maj? chrze?cija?skiego serca. To byd?o... Bywajcie zdrowi.

- Szcz??liwa droga - odpar? ch?op.

Hamer odszed?. Przed zachodem s?o?ca zajecha?y sanki i nieprzytomn? ?limakow? odwioz?y na koloni?. ?limak jeszcze zosta? na pogorzelisku. Przede wszystkim wydoby? spod mierzwy woreczek ze srebrem, drugi z banknotami i ukry? je w kieszeniach sukmany. Potem zni?s? do stajni reszt? odzie?y i sprz?t?w ocalonych z po?aru, a nareszcie - rzuci? paszy krowom. Zdawa?o mu si?, ?e nieme stworzenia patrz? na niego z wyrzutem, jakby pytaj?c:

"Co wy najlepszego robicie, gospodarzu?..."

"C?? mam robi??... - my?la? ch?op. - Ju?ci zosta?o mi troch? grosza, nawet sporo, ale co z tego? Cho?bym si? odbudowa? i konie kupi?, to znowu co? wypadnie, bo miejsce nieszcz??liwe. Niemiec, jak tu osi?dzie, z?e odczyni; ja nie potrafi?."

Wiecz?r zapad?, ale ?limak jeszcze kr?ci? si? mi?dzy zgliszczami czuj?c, ?e go co? tak trzyma w miejscu, jakby mu nogi przymarz?y do ziemi. Wi?c zacz?? pobudza? si? do gniewu i sam przed sob? obmierza? swoj? chudob?.

- Uu!... psiako??... - mrucza?. - Mia?bym te? czego ?a?owa?! Grunt ja?owy, do ludzi daleko, zarobk?w nijakich, a czego nie wypali s?o?ce, zniszczy woda. Po to bym chyba siedzia?, ?eby si? na mnie dorabiali z?odzieje.

Gniew naprawd? w nim zakipia?; ch?op plun?? na ziemi?, potr?ci? z?amane wrota i t?gim krokiem poszed? w stron? mostu nie ogl?daj?c si? na zagrod?. W drodze spotka? dwu niemieckich parobk?w, kt?rzy z weso?? rozmow? szli nocowa? do jego sadyby. Na widok ?limaka zamilkli, ale min?wszy go pocz?li si? cicho ?mia?.

- Ja bym te? z wami zimowa?, hycle?... - mrukn?? ?limak. -Niech ino mi ch?opak wr?ci z aresztu i baba ozdrowieje, a p?jd? w taki ?wiat, ?e was nigdy oczy moje nie zobacz?...

Na pogodnym niebie zapala?y si? gwiazdy i ksi??yc pocz?? wynurza? si? spoza lasu. Za mostem ch?op skr?ci? na lewo i wkr?tce stan?? przy kolonii Hamera.

U wr?t czerni? si? i pokaszliwa? jaki? cie? ludzki.

- To wy, panie baka?arzu? - spyta? ?limak.

- Ja. C??, zgodzili?cie si? sprzeda? grunt?

Ch?op milcza?.

- Mo?e to i lepiej... Pewnie, ?e lepiej - ci?gn?? baka?arz. -Sami na tym kawa?ku niewiele by?cie zwojowali, bo wam si? nie wiedzie, a tak - przynajmniej uratujecie innych.

Obejrza? si? i prawi? zni?onym g?osem:

- Ale potargujcie si? u rejenta z Hamerami, bo im robicie ?ask?. Jak z wami sko?cz?, Knap odda c?rk? Wilhelmowi, wyp?aci posag i jeszcze dopo?yczy pieni?dzy. Bez tego Hirszgold wygna?by ich na ?wi?ty Jan i sprzeda?by folwark Grzybowi... Ci??ki kontrakt podpisali z ?ydem.

- To Grzyb kupi?by po nich koloni?? - spyta? ?limak.

- Kt?? by inny? - szepn?? baka?arz. - Grzyb chce kupi? dla syna... Ju? tu Josel kr?ci si? od miesi?ca i B?g wie, co by by?o, gdyby?cie si? nie zgodzili na sprzeda? swego kawa?ka.

- Grzyb?... - powt?rzy? ch?op. - Ady wola?bym diab?a na s?siada ni? tego chorob?! Stu Niemc?w tak nie dopiecze jak ten stary Judasz.

- Zawsze si? z nimi troch? potargujcie - dorzuci? baka?arz. - Nie b?d? twardzi, bo ju? przyjecha? Knap i musz? z nim sko?czy?.

Na folwarku skrzypn??y drzwi. Baka?arz nagle zmieni? temat rozmowy.

- Wasza kobieta - m?wi? g?o?no - le?y w szkole. Chod?cie t?dy...

- Czy to ?limak? - zawo?a? z dziedzi?ca Fryc Hamer.

- Ja.

- No, to zajrzyjcie do ?ony, ale nocujcie w kuchni. Chorej dopilnuje Augustowa, a wy musicie wyspa? si?, bo jutro przed ?witem jedziemy.

Cofn?? si? za r?g domu i drzwi znowu skrzypn??y. Wida? wr?ci? do izby.

- A wy gdzie siedzicie, panie baka?arzu? - spyta? ch?op.

- Zwyczajnie siedzimy we szkole, ale dzi? nocujemy z c?rk? przy stajni.

?limak zaduma? si? i odpar?:

- Pewnie, ?e moj? kobiet? tylko do jutra po?o?y?y w izbie. A jutro nas wyrzuc? do stajni... Nie ma tu co d?ugo wysiadywa?.

Weszli do ciemnej sieni. Gdzie? z g??bi domu rozlega?a si? huczna rozmowa, przerywana grubymi wybuchami ?miechu i brz?kiem szk?a. Baka?arz uj?? ch?opa za rami? i poci?gn?? do drzwi na lewo. Otworzy?. W wielkiej izbie, zastawionej ?awkami i o?wietlonej ma?? lampk?, le?a?a na tapczanie ?limakowa; jaka? stara kobieta przyk?ada?a jej mokre chusty na g?ow?. Izb? nape?nia? ostry zapach octu.

W ch?opie serce zamar?o. Teraz dopiero, kiedy poczu? wo? octu, zrozumia?, ?e ?ona musi by? bardzo chora.

Gdy stan?? nad tapczanem, ?limakowa zacz??a mu si? przypatrywa? mru??c oczy. Nagle odezwa?a si? schrypni?tym g?osem:

- To ty, J?zek?...

- Ju?ci ja.

Chora przymkn?wszy oczy zacz??a mi?tosi? r?koma ko?uch, kt?rym j? przykryto. I znowu odezwa?a si?, tym razem silniej:

- Co ty robisz, J?zek?... Co ty robisz?...

- Przecie widzisz, ?e stoj?.

- Aha! stoisz... Wiem ja, co ty robisz... Nie b?j si?!... Wszystko wiem...

- Id?cie st?d, gospodarzu - przerwa?a stara Niemka popychaj?c ch?opa ku drzwiom. - Id?cie, bo ona niepokoi si?, a to niedobrze... Id?cie... I wypchn??a go z izby.

- J?zek!... - krzykn??a ?limakowa. -J?zek! wr?? si?... Cosik ci powiem... Ch?op waha? si?.

- Nie ma po co - szepn?? baka?arz - ona bredzi i irytuje si?. Jak jej zejdziecie z oczu, mo?e za?nie.

Zaprowadzi? go na drug? stron? sieni, do kuchni, gdzie zaraz wpad? Fryc Hamer i poci?gn?? ?limaka do dalszej izby.

Przy jasnej lampie, za sto?em pe?nym kufli, w?r?d k??b?w dymu z fajek, siedzia? stary Hamer, a obok m?ynarz Knap. By? to cz?owiek pot??ny jak w?r m?ki, z twarz? wielk?, czerwon? i po?yskuj?c?. Siedzia? bez surduta, trzymaj?c w jednej r?ce kufel piwa i ocieraj?c spocone czo?o mankietem drugiej. Spod rozpi?tej koszuli, w kt?rej l?ni?y si? z?ote spinki, wida? by?o piersi du?e jak u kobiety, zaros?e g?stym w?osem.

Na prawo od sto?u le?a?a na krzy?ulcach spora beczu?ka, z kt?rej Wilhelm Hamer nalewa? coraz nowe kufle piwa.

- Jak si? nazywasz, ojciec? - weso?o krzykn?? Knap grubym g?osem, z silnym akcentem niemieckim.

- ?limak.

- No, prawda, to ten sam!... - hukn?? Knap i roze?mia? si?. -A sprzedajesz nam tw?j grunt z g?r? pod wiatrak?

- Bo jo wiem?... - odpar? ch?op nie?mia?o. - Musi, ?e sprzedam...

- Ha! ha!... - hucza? Knap. - Wilhelm!... - rykn??, jakby Wilhelm by? o wiorst? drogi - nalej mu piwa, temu ch?opu... Pij za moje zdrowie, ja za twoje zdrowie... Ho! ho! ho!... Chocia?e? ty do mnie nigdy zbo?a nie przywozi?, tr?cam si? z tob?... Ty b?d? zdr?w i ja b?d? zdr?w... A czemu ty dawniej nie sprzeda? nam tw?j grunt?

- Bo jo wiem? - odpar? ch?op, chciwie wypiwszy piwo.

- Wilhelm!... nalej mu!... - rycza? Knap. - A ja tobie powiem, czemu nie sprzeda?. Temu, ?e ty nie umiesz by? silnie postanowionym. Ho! ho!... silne postanowienie to fundament. Ja powiedzia?em : b?dzie m?yn we W?lce - i jest m?yn we W?lce, cho? mi go dwa razy palili ?ydzi. Nieprawda, Hamer?... I jeszcze ja powiedzia?em: m?j Konrad b?dzie doktor! - i Konrad b?dzie doktor. I jeszcze ja powiedzia?em: ty, Hamer, tw?j Wilhelm musi mie? wiatrak! - i Wilhelm musi mie? wiatrak. Bez silne postanowienie cz?owiek jak m?yn bez wody jest... Wilhelm!... lej mu piwo... Prawda, jak dobre piwo!... M?j zi?? Krauze robi takie piwo... Ho! ho!...

- Co to?... - zawo?a? pochylaj?c si? w stron? beczu?ki. - Co to, nie ma piwa?... Basta!... idziemy spa?...

Ruszyli si? zza sto?u. Fryc popchn?? ?limaka do kuchni i zamkn?? drzwi.

Ch?op by? odurzony, nie wiadomo czym wi?cej: piwem czy ha?a?liw? rozmow? Knapa. Przy blasku kaganka dojrza? w kuchni dwa tapczany; na jednym kto? spa?, drugi by? pr??ny. ?limak usiad? na pr??nym; poczu?, ?e mu jest weso?o, i zacz?? kiwa? si? w prawo i w lewo, w prawo i w lewo...

Nie my?la? o niczym; raczej przys?uchiwa? si? rozmowie, kt?r? w s?siedniej izbie prowadzono po niemiecku. Po up?ywie jakiego? czasu us?ysza? g?o?ne poca?unki, nowy szereg wykrzyknik?w, odsuwanie sto?u i krzese? i ?miech Knapa. Potem kuchni? zala?a jasno?? i przeszli przez m? Fryc z Wilhelmem.

- Spa?, spa?!... - zawo?a? do niego Fryc. - Skoro ?wit jedziemy...

M?odzi Hamerowie wyszli do sieni, z sieni na dziedziniec, kroki ich ucich?y gdzie? przy stodole, a ?limak wci?? kiwa? g?ow? w prawo i w lewo. Up?yn?? znowu jaki? czas, w ci?gu kt?rego rozlega?y si? w obszernej izbie ci??kie st?pania, a potem gruby g?os Knapa, m?wi?cy:

- Vater unser, der Du bist im Himmel...

M?ynarz w ci?gu modlitwy zzuwa? buty, rzuca? je daleko od siebie i nareszcie powtarzaj?c: "amen... amen..." - uk?ad? si? na ???ku, kt?re pod nim zgrzytn??o.

W ko?cu umilk?, a w kilka minut p??niej zacz?? chrapa? dziwnymi g?osami, jakby go duszono i zarzynano.

W kuchni kaganek przy?mi? si?, zaskwiercza?, par? razy b?ysn?? i zgas? wydaj?c przykry sw?d spalonej t?usto?ci. Przez zamarzni?te szyby zajrza? ksi??yc i na glinianej pod?odze roz?o?y?a si? tafla md?ego ?wiat?a, przeci?ta na sze?? tafelek cieniem okiennej ramy.

M?ynarz chrapa? i j?cza? straszliwie. Ch?op, odurzony piwem, chwia? si? na prawo i na lewo, u?miecha? si? nie wiadomo do kogo i medytowa?:

"No, sprzedam!... To i co? Albo mi to nie wolno? Przecie lepiej p?j?? w inne strony i kupi? z pi?tna?cie morg?w rzetelnej ziemi ni? siedzie? na dziesi?ciu kiepskich i jeszcze s?siadowa? z Ja?kiem Grzybem. Ady oni by mnie tu ze starym oba upiekli... Sprzeda? to sprzeda?, byle wnet..."

I powsta?, jakby chc?c i?? do rejenta. Ale przypomnia? sobie, ?e do rejenta daleko, upad? na siennik i cicho ?mia? si? sam do siebie. Mocne piwo, wlane w pusty ?o??dek, rozmarza?o go coraz bardziej.

Wtem na jasnej tafli szyb zarysowa?a si? ludzka sylwetka. Kto? ze dworu usi?owa? zajrze? do kuchni.

Ch?op machinalnie podsun?? si? do okna. Popatrzy?... wytrze?wia?... i wybieg? z kuchni... Na skrzyp drzwi ?pi?cy parobek przewr?ci? si? i zakl??, ale ?limak nie zwa?a? na niego. Trz?s?cymi r?koma odszuka? klamk? w sieni, targn?? j? i owiany mro?nym powietrzem znalaz? si? na dworze.

Przed domem sta?a kobieta zagl?daj?c w okno. ?limak przypad? do niej, schwyci? za ramiona i szepn?? z trwog?:

- To ty, Jagna?... Ty?... Boga si? b?j, co robisz? Kto ci? odzia??

Istotnie by?a to ?limakowa.

- Samam si? odzia?a, ino but?w nie mog?am dozu? i krzywo mi siedz?... Chodzi do dom - rzek?a ci?gn?c go za r?k?.

- Gdzie do dom? - odpar? ?limak. - Ady?e? ty, Jagna, taka chora, ?e nie wiesz, co nam si? dom spali? i stodo?a?... Gdzie p?jdziesz na taki mr?z?

W dziedzi?cu odezwa?y si? brytany Hamera; ?limakowa zwiesi?a si? m??owi na r?ku i nalega?a uporczywie:

- Chodzi do dom... chodzi do dom! Nie chc? umiera? w cudzej izbie jak komornica... Ni!... Ja gospodyni... Nie chc? brata? si? ze Szwabami, bo mi jegomo?? nawet trumny nie pokropi ?wi?con? wod?...

Ci?gn??a, a on szed?. I tak szli oboje do wr?t, potem za wrota, potem w stron? zamarzni?tej rzeki, aby jak najrychlej dosta? si? do sadyby. Za nimi bieg?y psy i z w?ciek?ym ujadaniem szarpa?y ich za odzie?.

Szli w milczeniu. Dopiero nad rzek? przystan??a zm?czona kobieta i chwil? odpocz?wszy pocz??a m?wi?:

- My?lisz, ?e ja nie wiem, co ci? Niemcy skusi?y i chcesz im sprzeda? grunt?... Mo?e nieprawda?... - doda?a dziko patrz?c mu w oczy.

?limak spu?ci? g?ow?.

- Ty zdrajco!... ty zaprza?cu!... - wybuch?a nagle wygra?aj?c mu pi??ci?. - Ty grunt sprzedajesz?... A to by? ty samego Pana Jezusa ?ydom sprzeda?'... To ci si? ju?-sprzykrzy?o, ?e? jest uczciwy gospodarz, jako tw?j ojciec, i chcesz zej?? na poniewierk? mi?dzy ludzi? A co zrobi J?drek?... B?dzie chodzi? za cudz? soch?... A mnie jak pochowasz?... Jak gospodyni? czy jak komornic??...

Poci?gn??a go i weszli na l?d. Gdy znale?li si? na ?rodku rzeki, ?limakowa znowu wybuch?a:

- St?j tu, Judaszu!... - zawo?a?a chwytaj?c go za obie r?ce. -Ty jeszcze my?lisz sprzeda? grunt? Ja ci ju? nic nie wierz?... S?uchaj - m?wi?a w gor?czkowym rozdra?nieniu - ino sprzedasz, Pan B?g przeklnie ciebie i ch?opaka... Ten l?d za?amie si? pod tob?, jak nie wyrzekniesz si? diabelskich my?li... Ja po ?mierci nie dam ci spokoju... Nigdy nie za?niesz, bo cho?by? zasn??, wstan? z grobu i oczy b?d? ci odmyka?a...

S?uchaj!... - krzykn??a w napadzie sza?u. - Jak sprzedasz grunt, nie prze?kniesz Naj?wi?tszego Sakramentu, bo uwi??nie ci w gardle albo rozleje ci si? krwi?...

- Jezu!... - szepn?? ch?op.

- Gdzie st?pisz, traw? spali ci pod nogami... - kl??a nieprzytomna kobieta. - Na kogo spojrzysz, rzucisz urok i spotka go nieszcz??cie...

- Jezu! Jezu!... - j?kn?? ch?op. Wyrwa? si? jej z r?k i zatka? uszy.

- Sprzedasz? sprzedasz?... - pyta?a zbli?aj?c swoj? twarz do jego twarzy.

?limak potrz?sn?? g?ow? i roz?o?y? r?ce.

- Niech si?, co chce, dzieje - odpar? - nie sprzedam.

- Cho?by? mia? zdechn?? na bar?ogu?

- Cho?bym zdech?.

- Tak ci Bo?e dopom???...

- Tak mi Bo?e dopom?? i niewinna m?ka Jego... ?limakowa zachwia?a si?. M?? pochwyci? j? wp?? i prawie zaci?gn?? do stajenki, gdzie spali dwaj parobcy Hamera.

Ch?op posadzi? ?on? na progu, a sam pocz?? bi? pi??ciami we drzwi.

- Kto tam? - zapytano rozespanym g?osem.

- Otw?rzta!... Wstawajta!... - odpar? ?limak.

Wen z parobk?w otworzy? drzwi.

_ To wy. ?limaku? - rzek? zdziwiony, owijaj?c si? ko?uchem.

- Id?ta na swoj? koloni?, bo musz? tu kobiet? u?o?y?.

Parobek zacz?? drapa? si? po kud?atej czuprynie.

Kpicie czy co?... Przecie ten grunt ju? nie wasz...

- Ino czyj?... - wrzasn?? rozgniewany ch?op i uj?wszy go za piersi, wyci?gn?? na podw?rze.

- Posz?y!... - doda? usuwaj?c si? drugiemu parobkowi, kt?ry z butami w r?kach opuszcza? stajenk?.

Wygnani mrucz?c pocz?li si? ubiera?; ?limak wzi?? ?on? na r?ce i u?o?y? ja na ciep?ym jeszcze bar?ogu. Kobieta ci??ko dysza?a.

- B?dzie z tego interesu proces! - odezwa? si? starszy parobek. - Tak nie mo?na oszukiwa? ludzi. Stary na wasze s?owo sprowadzi? Knapa, ?on? wam jak nale?y opatrzy?, a wy po nocy od kontraktu uciekacie. Uczciwy z was kupiec!...

- Pewno Gede go podjudzi? - wtr?ci? drugi parobek.

- Gede nie jest taki pod?y - odpar? starszy - on dotrzyma uk?adu. To ?ydem pachnie... Musieli go nam?wi? Josel z Hirszgoldem, oba psubraty, co nas wszystkich w nieszcz??cie wci?gn?li.

Rozdra?niony ?limak zatrzasn?? drzwi stajenki. Obaj Niemcy podnie?li g?os:

- Zap?acisz ty za szachrajstwo!...

- Gruntu ci nie wystarczy...

- Zobaczysz, jak ci? ?ydki wykwituj?.

- Z g?odu zdechniesz albo b?dziesz wyci?ga? r?k? pod ko?cio?em.

- Ca?ujta mnie!... - odkrzykn?? im ?limak.

Odwr?cili si? i odeszli w stron? kolonii gro??c pi??ciami i wymy?laj?c po polsku i po niemiecku na przemian. Gdy umilk?y ich gniewne g?osy. ?limak wyszed? ze stajni i pocz?? b??ka? si? po podw?rku nas?uchuj?c, czy nie jedzie kto go?ci?cem.

"Nic nie pomo?e - my?la? - trza sprowadzi? jak? bab? i felczera..."

Niekiedy otwiera? skrzypi?ce drzwi stajenki i zagl?da? do ?ony. Zdawa?o mu si?, ?e ?pi, nieco uspokojona, bo ju? nie chrapa?a.

Tak przewa??sa? si? do rana. Po wschodzie s?o?ca rzuci? paszy krowom i napoi? je, a gdy si? ca?kiem rozwidni?o, wszed? do stajni chc?c si? troch? przespa?.

Zastanowi? go spok?j ?ony. Wi?c cho? mu si? oczy klei?y i hucza?o w g?owie, podszed? do niej i obejrza? skupiaj?c reszt? uwagi. Targn?? j? za r?k?, dotkn?? ust - nie ruszy?a si?. Umar?a i ju? nawet ostyg?a

- Ot, masz!... - mrukn??. - A... a... niech ju? wszystko diabli wezm?!...

Zamkn?? si? w stajni i zgarn?wszy troch? s?omy do k?ta, leg? na niej. Po kilku minutach twardo zasn??.

By?o ju? po po?udniu, kiedy zbudzi? go blask i krzyk. Otworzy? oczy i zobaczy? nad sob? star? Sobiesk?.

- Wstawaj, ?limaku!... A dy? wasza umar?a .. Na szcz?t umar?a...

- C?? ja poradz?? - odpar? ch?op. Obr?ci? si? brzuchem do ziemi i jeszcze lepiej naci?gn?? ko?uch na g?ow?.

- Trzeba kupi? trumn?... Da? zna? do parafii...

- Niech se ta inni daj? zna?.

- Kto da?... -krzycza?a baba.-We wsi gadaj?, ?e was sam Pan B?g pokara? za Owczarza i sierot?... Niemce na was pomstuj?, ?e hal... bo ten gruby m?ynarz z W?lki pok??ci? si? z nimi i odjecha?... Nawet mnie Josel nie kaza? tu i?? i m?wi, ?e wam teraz wy?a?? bokiem kurcz?ta, co?cie kolejnikom tamtych lat sprzedawali. Zawzi?ty ?yd, male?ko, ?em mu ukropem ?lipi?w nie zala?a... No, ruszta si?, ?limaku!... - m?wi?a baba szarpi?c go za ko?uch.

- Ej!... niechaj mnie - odezwa? si? ch?op st?umionym g?osem - bo jak ci? kopn?, to wszystka w?dka z ciebie wyciecze...

- O ty bezbo?niku!... psiawiaro!... odszczepie?cze od Ko?cio?a boskiego!... Ady?e? ty naprawd? sumienie straci?, i?e si? wylegujesz, kiedy twoja rodzona czeka chrze?cija?skiego pogrzebu... Upami?tajcie si?. ?limaku...

- Ca?uj mnie!... - wrzasn?? ch?op i machn?? w powietrzu nog?, a? impet wion?? na Sobiesk?. Baba podnios?a r?ce do g?ry i lamentuj?c pobieg?a na wie?...

?limak pchn?? drzwi i znowu zas?oni? si? ko?uchem. Serce jego opanowa?a nieugi?ta, ch?opska zaci?to??, bo ju? by? pewny, ?e ginie bez ratunku. Nie skar?y? si?, niczego nie ?a?owa?, a my?la? tylko o jednym: a?eby zasn?? i umrze? we ?nie. Wrogowie go przekl?li, znajomi opu?cili, najbli?si zst?pili do grobu. Nie mia? nic i nikogo; jak ?wiat du?y, nie by?o ludzkiej r?ki, kt?ra by go wyd?wign??a z rozpaczy, a bodaj poda?a mu skorupk? wody, cho? palony gor?czk?, pragn??. Uratowa? mog?o go tylko mi?osierdzie boskie; lecz on ju? w mi?osierdzie boskie nie ufa?.

Kiedy tak le?a? twarz? do ziemi, aby nie spojrze? na trupa ?ony, s?o?ce opu?ci?o si? za zachodnie pag?rki; od wsi ko?cielnej dolecia? g?os wieczornego dzwonu, a w chatach pobo?ne kobiety zacz??y szepta?: "Anio? Pa?ski". Jednocze?nie w g?rze na go?ci?cu ukaza? si? czarny, zgarbiony cie?. Szed? on wprost ku zagrodzie ?limaka, powoli, z worem na plecach, z kijem w gar?ci, otoczony blaskami s?o?ca. W?a?nie jak anio? Pa?ski, kt?rego mi?osierny Ojciec zsy?a ludziom w ostatniej potrzebie.

By? to Jojna Niedoperz, najstarszy i najbiedniejszy ?yd w okolicy. Wszystko robi? i wszystkim handlowa?, ale nigdy nic nie mia?. Z liczn? rodzin? mieszka? w ustronnej chacie, kt?rej jeden r?g zapad? w ziemi?, brak?o czwartej cz??ci dachu, a w oknach, zabitych deszczu?kami i pozaklejanych papierem, tylko gdzieniegdzie b?yszcza?a rozbita szybka.

Jojna szed? do wsi, gdzie mia? nadziej?, ?e po?ata jak? sztuk? odzienia Grzybowi albo Orzechowskiemu, a w najgorszym razie za?atwi jaki interes szynkarzowi Joselowi, kt?ry cz?sto nim si? pos?ugiwa? i licho p?aci?. Mro?ny wiatr trz?s? jego pejsami, targa? poszarpan? brod?, szczypa? krwi? nabieg?e powieki i usi?owa? wedrze? si? pod kapot?, popstrzon? g?stymi ?atami. ?yd chucha? w sine palce, przek?ada? sw?j w?r z ramienia na rami? i id?c medytowa? o familijnych k?opotach. Czy te? jego ?ona, stara Liba, doczeka si? kiedy szczupaka-na szabas? Co porabia jego syn Menachem, kt?ry uciek? przed wojskiem do Niemiec i ju? zgoli? brod?, odzia? si? w kr?tki surdut, ale nie mia? pieni?dzy? Kiedy te? wr?ci najsprytniejszy z jego zi?ci?w, Bencyjon Sufit, kt?ry obecnie siedzi w wi?zieniu za jakie? akcyzne przest?pstwo? Czy drugi zi??, Wolf Krzykier, zostanie kiedy szk?lnikiem, cho? ju? od dziesi?ciu lat nic nie robi, tylko czyta ?wi?te ksi?gi? Czy jego c?rka Ryfka, brzydka stara panna, wyjdzie kiedy za m??, a jego wnuki i wnuczki, Chaim, Fajwel i Mordko, Elka, ?aja i Mirla, czy b?d? kiedy mia?y po dwie ca?e koszule?

- Aj waj! - mrukn?? ?yd. -1 jeszcze te ga?gany zabra?y mi trzy ruble...

Owe trzy ruble zrabowali Niedoperzowi z?odzieje jeszcze w jesieni; ale on do tej pory nie m?g? o nich zapomnie?. By?a to bowiem jedna z wi?kszych sum, jak? kiedy posiada?.

W tej chwili spojrzenie Jojny pad?o na komin spalonej chaty ?limaka i nagle ?yd ci??ko westchn??. Aj! co by to by?o, gdyby tak na jego cha?up? Pan B?g zes?a? ogie? i gdzie by si? podzia?a ?ona, c?rki, zi??, wnuki i wnuczki?...

Wzruszenie jego spot?gowa?o si?, gdy us?ysza? ryk krowy w ob?rce. Znaczy, ?e ?limakowie s? w zagrodzie. Ju?ci s?, na wie? nikt by ich nie przyj??, bo wi?cej ni? od roku wszyscy si? na nich gniewali. Za co si? gniewali?... No, a za co wszyscy gniewaj? si? na niego, na starego Jojn?, i jeszcze m?wi?, ?e on szachraj?... Ludzie maj? swoje wstr?ty, taki porz?dek ?wiata i on go nie poprawi.

Krowa drugi raz rykn??a (obie na przemian porykiwa?y od po?udnia) i Jojna skr?ci? do siedziby zobaczy?, co si? dzieje u ?limaka.

"Mo?e co zarobi??" - pomy?la?.

Wszed? na dziedziniec, rozejrza? si? i kr?c?c g?ow?, od razu poszed? do stajenki.

- ?limaku!... Panie gospodarzu!... Pani gospodyni, czy pa?stwo s? tutaj?... - wo?a? pukaj?c w ?cian?. Ba? si? otworzy? drzwi, a?eby w razie nieobecno?ci gospodarzy nie pos?dzono go o przegl?danie cudzych k?t?w.

- Kto tam? - odezwa? si? ?limak.

- Ja, stary Jojna - odpar?. Uchyliwszy za? drzwi spyta? zdziwiony:

- Co to pa?stwu?... Co wam. ?limaku?... Co gospodyni?...

- Umar?a.

- Jak to umar?a?... - cofn?? si? ?yd. - Po co gada? takie ?arty! Aj waj!... mo?e i umar?a?... - doda? przypatrzywszy si? z uwag? le??cej. - Taka dobra gospodyni! - m?wi? dalej. - Wielkie na was nieszcz??cie pad?o, niech Pan B?g ubroni... Tfy! - splun??. - A wy co tak le?ycie, ?limaku, przecie trzeba zrobi? pogrzeb.

- B?dzie dwa od razu - mrukn?? ch?op.

- Jak to mo?e by? dwa?... Czy?cie wy s?abi?

- Ni.

?yd kr?ci? g?ow?, spluwa? i rozmy?la?.'

- Tak przecie nie mo?e by? - rzek? - a jak wy si? nie ruszycie, to ja dam zna?. Ino powiedzcie, do kogo p?j??? ?limak milcza?, ale krowa znowu rykn??a.

- Czego ono tak ryczy te bid?o? - spyta? ciekawie Jojna.

- Musi tego, ?e nie pojone.

- To po co?cie ich nie napoili?

Ch?op znowu nie odpowiedzia?. ?yd posta? chwil?, wreszcie stukn?wszy si? palcem w czo?o, rzuci? worek, lask? i spyta?:

- Gdzie wy macie ceber, gospodarzu? Gdzie wiadro?...

- Dajcie mi ta spok?j - mrukn?? ch?op gniewnym g?osem. Ale Jojna nie ust?pi?. Znalaz? ceber i konewk? w oborze, przyni?s? kilka razy wody z przer?bli, napoi? krowy i jeszcze pe?n? konew postawi? obok ?limaka. Dla kr?w Jojna mia? osobliwe wsp??czucie, od p?? wieku bowiem nadaremnie marzy?, aby kiedy posiada? w?asn? krow?, a przynajmniej koz?.

?yd odpocz?wszy po tej pracy, tak ci??kiej na jego si?y, znowu zapyta? ?limaka:

- No, jak?e b?dzie?

Ch?opa wzruszy?a jego lito??, ale nie doda?a mu energii. Wi?c tylko podni?s? g?ow? i rzek?:

- Jak si? ta kiedy spotkacie z Grochowskim, naka?cie mu ode mnie, ?eby nie pozwoli? sprzeda? gruntu, dop?ki J?drek nie uro?nie.

- A we wsi co teraz powiedzie??... bo tam id?.

Lecz ch?op ju? nakry? si? ko?uchem i zaprzesta? rozmowy. ?yd sta?, opar? brod? na r?ku i d?ugo duma?. Wreszcie zamkn?wszy stajenk? zabra? sw?j w?r i kij i poszed?, ale nie za most, do wsi, tylko go?ci?cem w g?r?. Wsp??czucie n?dzarza dla cudzej n?dzy by?o tak silne, ?e w tej chwili zapomnia? o swoich k?opotach, a my?la? o ratowaniu ?limaka. W?a?ciwie nawet nie my?la? o ?limaku, tylko wprost nie umia? go odr??ni? od siebie. Zdawa?a mu si?, ?e to on sam, Jojna, le?y w stajni obok umar?ej ?ony i ?e za wszelk? cen? musi wydoby? si? z nieszcz??cia.

Szed? wi?c, o ile mu pozwala?y stare nogi, najprz?d do Grochowskiego. By?o ju? ciemno, oko?o sz?stej wieczorem, kiedy stan?? przy jego zagrodzie. Uderzy?o go, ?e w chacie nie ma ?wiat?a. Zacz?? puka?, nie odpowiedziano. Wyczekawszy z kwadrans u progu, obszed? chat? doko?a i kiedy zdesperowany zabiera? si? ju? do powrotu, nagle stan?? przed nim jakby spod ziemi Grochowski.

- Ty? tu po co, ?ydu?... - gniewnie zapyta? go olbrzymi ch?op, starannie chowaj?c za siebie jaki? d?ugi przedmiot.

- Po co?... - odpar? wystraszony Jojna. - Ja tu umy?lnie przylecia?em do was od ?limaka... Wy wiecie, ?e oni si? spalili, ?limakowa umar?a, a on sam le?y przy niej bez rozumu?... Gada tak, jakby mu po g?owie chodzi?y paskudne my?li, i nawet kr?w nie napoi?. Ja si? boj? za to, co on zrobi dzi? w nocy.

- S?uchaj, ?ydu - odezwa? si? surowo ch?op - ino mi gadaj prawd?. Kto ci? tego kr?tactwa nauczy?? Bo? ty sam nie z?odziej, ale widno ci? tu z?odzieje nas?ali...

- Jakie z?odzieje? - krzykn?? Jojna. - Ja przecie wracam prosto od ?limaka...

- Nie ?gaj, nie ?gaj... - odpar? Grochowski. - Bo mnie st?d nie wyci?gniesz, ?eby? na?ga? drugie tyle, a oni ci nawet twoich pieni?dzy nie oddadz?...

Pogrozi? Jojnie i cofn?? si? mi?dzy budynki. Teraz dopiero spostrzeg? ?yd, ?e Grochowski ma w r?ku fuzj?. Widocznie spodziewa? si? z?odziej?w.

Widok broni tak przestraszy? Jojn?, ?e w pierwszej chwili o ma?o nie upad?, a nast?pnie zacz?? ucieka? do go?ci?ca. Przy s?abym ?wietle ksi??yca zdawa?o si? ?ydowi, ?e ka?dy krzak i ka?dy s?up jest zb?jc?, kt?ry go najprz?d obedrze, a potem wystrzeli z fuzji. Jojna chyba umar?by od huku.

Ale nie zapomnia? ?limaka i dostawszy si? na go?ciniec poszed? do wsi ko?cielnej, na probostwo.

Tutejszy proboszcz dopiero od kilku lat rz?dzi? parafi?. By? to cz?owiek ?redniego wieku, bardzo pi?kny. Posiada? wy?sze ukszta?cenie i maniery dobrze wychowanego szlachcica. Co rok sprowadza? wi?cej ksi??ek ani?eli wszyscy jego s?siedzi i du?o czyta?; nie przeszkadza?o mu to hodowa? pszcz??, polowa?, bywa? na s?siedzkich zebraniach i pe?ni? duchownych obowi?zk?w.

Posiada? og?ln? sympati?. Szlachta kocha?a go za rozum i hulackie sk?onno?ci, ?ydzi za to, ?e nie pozwala? ich krzywdzi?, koloni?ci, ?e - na probostwie ugaszcza? pastor?w, ch?opi, ?e odnowi? ko?ci??, obmurowa? cmentarz, m?wi? ?adne kazania, urz?dza? ?wietne nabo?e?stwa, a ubogich nie tylko darmo chrzci? i grzeba?, lecz nawet wspomaga?.

Ale stosunki mi?dzy prostym ludem a proboszczem nie by?y dosy? ?cis?e. Ch?opi szanowali go, ale nie mieli ?mia?o?ci. Patrz?c na niego wyobra?ali sobie, ?e B?g jest to wielki pan i szlachcic, ?askawy i mi?osierny, kt?ry jednak z byle kim nie gada. Proboszcz czu? to i szczeg?lnie by?o mu przykro, ?e jeszcze ?aden ch?op nie prosi? go do siebie na wesele czy chrzciny, ?aden o nic si? nie radzi?. Chc?c prze?ama? ich nie?mia?o?? czasami wdawa? si? w rozmow?; ale wnet spostrzega? bo ja?? na twarzy ch?opa, a w sobie zak?opotanie i - urywa?.

"Nie mog? udawa? demokraty!..." - my?la? zgryziony. Niekiedy, w porze z?ych dr?g, kiedy ksi?dz przep?dzi? kilka dni bez towarzystwa, budzi?y si? w nim wyrzuty sumienia.

- Lichy jestem pasterz - m?wi? sobie - n?dzny ucze? Chrystusa. Nie po to przecie zosta?em kap?anem, a?eby dotrzymywa? placu szlachcie, ale ?eby s?u?y? maluczkim... Ga?gan jestem, faryzeusz.

W?wczas zamyka? si? na klucz, kl?ka? na go?ej pod?odze i prosi? Boga o apostolskiego ducha. ?lubowa?, ?e rozdaruje wy??y, wyrzuci z piwnicy butelki, odda ubogim eleganckie sutanny i zamiast gra? w karty z dziedzicami b?dzie pociesza? strapionych, naucza? nieumiej?tnych i radzi? w?tpi?cym. I w?a?nie kiedy dzi?ki postowi i modlitwie ju?... ju? budzi? si? w nim duch pokory i zaparcia, szatan zsy?a? na probostwo go?ci.

- Jestem pot?piony... Bo?e, b?d? mi?o?ciwi... - mrucza? z rozpacz?, zrywaj?c si? z kl?czk?w, aby wyda? dyspozycj? co do kuchni i piwnicy. W kwadrans p??niej ?piewa? ?wieckie piosenki i pi? jak u?an.

Tego wieczora, kiedy Jojna zbli?a? si? do plebanii, proboszcz wybiera? si? z wizyt? do s?siednich dziedzic?w. Mia?o by? kilkana?cie os?b, in?ynier z Warszawy z najnowszymi wiadomo?ciami, preferans, doskona?a kolacja i wyj?tkowe wina, bo in?ynier konkurowa? o c?rk? gospodarza. Ksi?dz ju? od kilku dni siedzia? sam; tote? z gor?czkow? niecierpliwo?ci? oczekiwa? chwili wyjazdu. Tak nudzi? si?, widz?c z jednego okna dziedziniec, na kt?rym t?usty parobek r?ba? drzewo, a z drugiego ogr?d przywalony ?niegiem i go?e drzewa, na kt?rych wrzeszcza?y gawrony - tak t?skni? za lud?mi, ?e prawie nie m?g? doczeka? si? wieczoru. Rachowa? ju? nie godziny, ale kwadranse, a gdy my?l?c, ?e up?yn?? kwadrans, spogl?da? na zegarek, przekonywa? si? ze zdumieniem, ?e up?yn??o zaledwie kilka minut.

Wikary mieszka? w innym domu i zaraz po zachodzie s?o?ca szed? spa? ubieraj?c si? do ???ka w sukienny, watowany czepek. To jeszcze jedno pociesza?o proboszcza, kt?ry nie lubi? swego pomocnika. Aby za? w jakikolwiek spos?b dotrwa? do wyjazdu, za??da? samowara i pal?c fajk? marzy?:

"B?d? dzi? pa?stwo Teofilowie, czy nie b?d??... No, on jest cz?owiek rzadkiej g?upoty, ale ona... Bo?e mi?osierny, co te? mi si? snuje po g?owie!..."

Lecz pomimo narzeka? ci?gle widzia? zielonawe oczy pani Teofilowej, utkwione niby z ?alem w niego, i ten szczeg?lny wyraz twarzy, z jakim niedawno powiedzia?a:

- Ksi??e proboszczu, w ?yciu bywaj? silniejsze dramaty ni? na scenie.

On w?wczas nie odpowiedzia? jej, tylko poczu?, ?e co? ?cisn??o go za piersi. Ale dzisiaj, siedz?c tu sam i rachuj?c powolne ko?atanie zegara, przyznawa?, ?e w ?yciu bywaj? nie tylko silne, ale straszne dramaty.

C?? to za piek?o kry? si? przed samym sob? ze swoimi my?lami!

Mocniej poci?gn?? fajk? i nagle drgn??.

Przywidzia?o mu si?, ?e jego sutanna dotyka jedwabnej sukni.

- Jezu, zmi?uj si? nade mn?! - szepn?? odsuwaj?c si? od sto?u. Ale jakkolwiek usiad?, zawsze widzia? zielonawe oczy i czu? pal?ce dotkni?cie jedwabnej sukni.

- Ach, ?eby ju? pr?dzej wyjecha?... Mr?z otrze?wi... Zreszt? ca?y wiecz?r b?d? gra? w preferansa...

Tak my?la? i nie wierzy? sobie. Wiedzia?, ?e kobiety zatrzymaj? go w salonie i ?e naprzeciw siebie zobaczy, jak zwykle, te dziwne oczy i melancholijn? twarz, na kt?rej prawie wyrze?bi?o si? zdanie:

"Ksi??e proboszczu, w ?yciu bywaj? dramaty!..."

Wtem zapukano do drzwi. Wszed? Jojna i sk?oni? si? do ziemi.

- Dobrze, ?e? przyszed? - zawo?a? proboszcz. - Mia?em w?a?nie posy?a? do ciebie, bo zebra?o si? troch? garderoby do odnowienia.

- Chwa?a Bogu! - odpar? ?yd. - Ju? tydzie? nie mia?em roboty. Ale jeszcze pani gospodyni m?wi?a, ?e w kuchni zepsu? si? zegar...

- To ty umiesz i zegary naprawia??...

- Jak?e, mam nawet statki.

- Doskona?y!... krawiec i zegarmistrz.

- Ja tak?e jestem parasolnik, a tak?e znam rymarstwo i umiem rondle pobiela?.

- No, je?eli tak, to mo?esz u mnie zimowa?. A kiedy przyjdziesz do roboty?

- Zaraz usi?d?.

- Na noc? - spyta? proboszcz.

- Ja robi? po ca?ych nocach. Ja ju? niewiele mog? sypia?.

- Jak chcesz. To id??e do oficyny i zadysponuj sobie kolacj?. Herbat? zaraz ci przynios?.

- Przepraszam jegomo?ci - uk?oni? si? ?yd - ale ja prosz?, ?eby cukier by? osobno.

- Pijesz bez cukru?

- Owszem, ja nawet lubi? bardzo s?odko, ino ja herbat? pij? tak, a cukier chowam dla wnuk?w.

- Pij z cukrem! dla wnuk?w dostaniesz oddzielnie - odpar? ksi?dz ?miej?c si? z przebieg?o?ci ?yda.

- Walenty, podaj mi futro - zwr?ci? si? po?piesznie do s?u??cego us?yszawszy, ?e ju? zajecha?y sanki. ?yd znowu uk?oni? si?.

- Z przeproszeniem jegomo?ci - rzek? - ale ja tu przychodz? od ?limaka...

- Od ?limaka?... - powt?rzy? ksi?dz. - Aha! od tego, co si? spali?.

- Nawet nie od niego, bo on by mnie nie ?mia? tu wysy?a?. Ale jemu ?ona dzi? umar?a i on ma jako? kiepsko w g?owie, i tak oboje le?? w stajni, i nawet nie ma im kto wody poda?. Nawet kr?w nie poili bez ca?y dzie?.

Proboszcz cofn?? si?.

- Jak to, wi?c nikt ze wsi ich nie odwiedzi??...

- Przepraszam jegomo?ci - sk?oni? si? ?yd - ale we wsi gadaj?, ?e na niego spad? gniew bo?y. I bez ten interes to oni musz? zgin??, je?eli ich kto nie poratuje.

M?wi?c to patrzy? w oczy ksi?dzu, jakby chcia? powiedzie?, ?e do niego nale?y ratunek ?limaka.

Proboszcz uderzy? cybuchem o pod?og?, a? p?k?a fajka.

- To ja, prosz? jegomo?ci, ju? p?jd? do oficyny - zako?czy? ?yd. Zabra? kij, worek i wyszed?.

Przed gankiem odzywa?y si? dzwonki sanek przypominaj?c ksi?dzu, ?e pora jecha? do s?siada. Walenty sta? w pokoju z futrem w r?kach.

"Tam czekaj? mnie - my?la? proboszcz gn?c o pod?og? cybuch. - Jest przecie ten in?ynier... Mo?e b?d? potrzebny do zar?czyn... (Mo?e przez tydzie? nie zobaczysz pani Teofilowej?... - doda? w nim g?os cichszy od my?li.) No, a ten przecie wytrzyma do jutra; zreszt? zmar?ej kobiety nie wskrzesz?..."

Ach, jak to bole?nie waha? si? mi?dzy ?wietnym rautem i nocn? wizyt? u pogorzelca, kt?ry pospo?u z trupem le?y w stajni... Dawaj futro! - rzek? proboszcz. - Zaraz... - doda? i wyszed? do swojej sypialni.

"Jest ?sma - my?la?. - Je?eli pojad? do niego, nie mam ju? po co jecha? do nich."

I znowu w pustym pokoju zobaczy? zielonawe oczy, smutn? twarz i us?ysza? wyrazy: "W ?yciu s? dramaty..."

- Futro!... Zaraz... Zobacz, Walenty, czy konie ju? s??

- Stoj? u ganku - odpar? s?uga.

- Aha... Noc widna?

- Widna, prosz? jegomo?ci.

- Aha! P?jd? jeszcze do gospodyni i ka?, a?eby nakarmi?a ?yda. Niech mu da jasn? lamp?, je?eli zechce robi? w nocy. Walenty wyszed?.

- Nie mog? by? niewolnikiem wszystkich pogorzelc?w i kobiet, kt?re umar?y. Jutro b?dzie sam czas. Nieszczeg?lny musi to by? cz?owiek, skoro nikt ze wsi nie po?pieszy? mu z pomoc?.

Machinalnie spojrza? na rozpi?t? figur? Chrystusa i zadr?a?. Zdawa?o mu si?, ?e i Ukrzy?owany ma zielonawe oczy.

- Rany Boskie! - szepn?? - co si? ze mn? dzieje?... I to ja, obywatel, kap?an, waham si? mi?dzy zabaw? i pocieszeniem n?dzarza... Kap?an!... Obywatel!...

Uj?? si? obur?cz za g?ow? i chodzi? po pokoju. Walenty wr?ci?.

Proboszcz podni?s? na niego wy blad?a twarz.

- We? koszyk - rzek? zmienionym g?osem - w??? mi?so z obiadu, chleb, butelk? miodu i postaw w sankach.

S?uga zdziwi? si?, ale spe?ni? rozkaz.

"Mo?e umiera? - my?la? ksi?dz. - Mo?e by jeszcze z Sakramentami?... - Niepodobna!... - szepn??, znowu ujrzawszy owe oczy. - Jestem na wieki pot?piony... Bo?e, b?d? mi?o?ciw..."

Bi? si? w piersi i w?tpi? o swoim zbawieniu zapominaj?c, ?e mi?osierny Ojciec nie rachuje liczby raut?w ani wypitych butelek, lecz te ci??kie walki, jakie stacza ze sob? ludzkie serce.