Prus B. PLAC?WKA (11)

ROZDZIA? JEDENASTY

W p?? godziny spasione konie proboszcza stan??y przed zagrod? ?limaka. Ksi?dz zapali? wydobyt? spod koz?a latark? i ze ?wiat?em w jednej, a koszykiem w drugiej r?ce, poszed? do stajni.

Pchn?? drzwi nog? i zobaczy? trupa ?limakowej; Spojrza? w prawo - na bar?ogu siedzia? ch?op przys?aniaj?c oczy od blasku.

- Kto to? - spyta? ?limak.

- Ja, proboszcz.

Ch?op zerwa? si? z ziemi i zarzuci? na ramiona ko?uch. Na twarzy jego wida? by?o zdumienie; nie m?g? zrozumie?, co si? dzieje. Chwiejnym krokiem przeszed? pr?g i stan?wszy naprzeciw ksi?dza przypatrywa? mu si? z otwartymi ustami.

- Czego tu chceta, jegomo??? - rzek? cichym g?osem.

- Przynosz? ci b?ogos?awie?stwo boskie. Wdziej ko?uch, bo zimno, i pokrzep si? - odpar? ksi?dz. Ustawi? kosz na wysokim progu stajni i pocz?? wydobywa? chleb, mi?so i butelk? miodu.

?limak zbli?y? si? do proboszcza, spojrza? mu w twarz, dotkn?? r?koma futra i nagle upad? mu do n?g szlochaj?c:

- Jaki ja biedny, m?j jegomo??... jaki ja biedny... Oj! jaki ja biedny...

- Benedicat te omnipotens Deus - b?ogos?awi? go proboszcz. Ale wnet, zamiast prze?egna?, uj?? go w ramiona i usiad? z nim na progu. I tak siedzieli d?ug? chwil? - n?dzny, p?acz?cy ch?op w obj?ciach eleganckiego ksi?dza.

- No, uspok?j si?, bracie... b?dzie dobrze... B?g nie opuszcza swoich dzieci...

Poca?owa? go i otar? mu ?zy. ?limak z rykiem upad? mu do n?g po raz drugi.

- Niech?e ju? zgin?... - szlocha?. - Niech p?jd? do piek?a za moje grzechy, kiej mnie takie szcz??cie spotka?o, ?e sam jegomo?? ulitowali?cie si? nade mn?... A czy ja wart Tego, ady ?ebym ja sto lat ?y?, ?ebym na kolanach do Ziemi ?wi?tej poszed?, to jeszcze si? nie ods?u??...

Odsun?? si? na kl?czkach i bi? czo?em w ziemi? u n?g ksi?dza, jak przed o?tarzem. I du?o czasu up?yn??o, nim proboszcz zdo?a? go o tyle uspokoi?, ?e ch?op podni?s? si? i wdzia? ko?uch.

- Napij si? - rzek? ksi?dz podawszy mu kielich miodu.

- Kiej nie ?miem, m?j serdeczny jegomo??...

- No, wi?c ja pij? do ciebie - i dotkn?? ustami kielicha. ?limak uj?? mi?d dr??cymi r?koma i, znowu ukl?kn?wszy, z trudno?ci? wypi?.

- C??, smakuje ci? - zapyta? ksi?dz po chwili.

O, dobre! Kieb arak... - odpar? ch?op innym g?osem i poca?owa? proboszcza w r?k?. - Korzeni musi by? tu sporo - doda?.

Nam?wiony zjad? kawa?ek mi?sa z chlebem i wypi? drugi kielich miodu. Posi?ek ten widocznie go pokrzepi?.

- Powiedz?e mi, bracie, co si? z tob? sta?o - zacz?? ksi?dz. -Bo? pami?tam, ?e? by? gospodarz dostatni.

- Du?o by gada?, m?j dobrodzieju. Jeden syn mi uton??, drugi w hary?cie, ?ona umar?a, konie mi ukradli, spali?y me... A wszystkie moje nieszcz??cia zacz??y si? od tych czas?w, jak dziedzic sprzeda? wie?, jak zacz?li budowa? kolej i jak przysz?y Niemce. Bez tych najpierwszych kolejnik?w, co na naszych polach tyki ustawiali, roze?li?a si? na mnie ca?a wie?. Buntowa? te? ich, bo buntowa? Josel za to, ?e mierniki kupowali u mnie kurcz?ta i insze tam rzeczy. Do dzi? dnia ich buntuje...

- A wy do niego ci?gle chodzicie po rad? - wtr?ci? ksi?dz.

- Gdzie? p?j?? - dopraszam si? ?aski dobrodzieja? Przecie ch?op nieumiej?tny, a ?yd zna si? na wszystkim i nieraz m?drze poradzi.

Ksi?dz poruszy? si?. Ch?op, podniecony miodem, prawi? dalej:

- Jak pana nie sta?o, urwa?y mi si? dworskie zarobki i jeszczem musia? odda? Niemcom dwa morgi ??ki, com arendowa? od dziedzica.

- Aaa!... - przerwa? proboszcz. - Czy nie tobie chcia? dziedzic sprzeda? za sto dwadzie?cia rubli ??k? wartaj?c? ze sto sze??dziesi?t?

- Ju?ci mnie.

- I dlaczego?e? nie kupi?? Nie wierzy?e? mu. Wam si? zdaje, ?e panowie tylko o waszej krzywdzie my?l?...

- Kto ich wie, co oni my?l?, dobrodzieju? Mi?dzy sob? ?wargoc? jak ?ydy, a z cz?owieka ino se kpinkuj?. Przecie pami?tam, kiedy z okazji tej ??ki zacz?? pan z pani? i ?wagierkiem nade mn? wydziwia?, tom si? tak zal?k?, ?ebym i za sto rubli tego kawa?ka nie wzion. Wreszcie gadali ludzie w onych czasach, ?e maj? grunta rozdawa?.

- I ty? uwierzy??

- Czy ja si? na tym rozumiem, kiedy ze wszystkich stron idzie samo ba?amuctwo, a rzetelnej prawdy nikaj si? cz?owiek nie dowie? Nowi?cej to si? rozumiej? ?ydy; ale raz gadaj? tak, drugi raz inak, a ch?op wierzy w to, z czym mu lepiej.

- Hm! a przy kolei nie mia?e? zarobk?w?

- Nawetem grosza nie widzia?, tak mnie odepchn??y Niemce.

- Nie mog?e? to przyj?? do mnie! - obruszy? si? proboszcz. -Przecie? u mnie ca?y czas mieszka? naczelny in?ynier...

Dopraszam si? ?aski dobrodzieja, czym to ja wiedzia?? Wreszcie i chodzi? na plebani? nie mia?bym ?mia?o?ci.

- Hm! hm! Czy i Niemcy ci dokuczali?

- Oj! oj! - westchn?? ch?op. - Od swego przyj?cia tutaj mordowa?y mnie, ?eby im grunt sprzeda?. Tak mnie nachodzi?y, tak si? przypomina?y, ?e kiedy zes?a? Pan B?g ogie?, tom nareszcie uleg? i z ?on? przenios?em si? do nich...

- I sprzeda?e??...

- B?g uchroni? i moja nieboszczka. Wsta?a ze ?miertelnej po?cieli, wyci?gn??a mnie od nich i tak zakl??a, ?e ju? wol? zgin?? ni? sprzeda?. Ale te? zrobi? oni mi zemst?... - doda? ?limak, smutnie zwieszaj?c g?ow?.

- Nic ci nie zrobi?.

- Nie oni, to stary Grzyb. Bo jakby Hamer st?d wyszed?, to Grzyb folwark po nim obejmie. A on gorszy od Niemca.

"O, tom dobry pasterz! - pomy?la? ksi?dz. - Moje owce gryz? si? mi?dzy sob? jak wilki, Niemcy ich trapi?. ?ydzi im radz?, ja za? je?d?? na zabawy!..." - Zosta??e tu, m?j bracie - rzek? g?o?no - a ja wst?pi? na wie?.

I podnosi? si? z progu. ?limak jeszcze raz uca?owa? mu nogi i odprowadzi? do sani.

- Jed? za most - zwr?ci? si? proboszcz do furmana.

- Za most?... Ju? tam nie pojedziemy? - dziwi? si? wo?nica, taki pyzaty, jakby go pszczo?y pok?sa?y.

- Ruszaj, gdzie ci ka??! - odpar? ksi?dz niecierpliwie i rzuci? si? na siedzeniu.

Sanie odjecha?y. ?limak zosta? sam i opar?szy si? na p?oche jak niegdy? za lepszych czas?w, przys?uchiwa? si? milkn?cym dzwonkom i my?la?:

"Sk?d dobrodziej o nas si? dowiedzia?? Wida?, ?e przed ksi?dzem to jak i przed Panem Bogiem nic si? nie skryje... Strach!... Bo ju?ci ludzie mu nie donie?li ani Niemce, ani Sobieska... Mo?e by Jojna? Dobry on ?yd i lito?ciwy, nawet krowy mi napoi?, ale gdzie by mu si? chcia?o lata? po nocy st?d a? na plebani?! Wreszcie on szed? do wsi. Niebywa?a rzecz, sam dobrodziej zajecha? do ch?opa, nakarmi? go, napoi? i jeszcze utuli?. O la Boga, a? mi markotno, ?ebym ja za? ob?apia? si? z tak? osob?... Ech! nawet do organisty nie mia?bym ?mia?o?ci."

Sta?, my?la? i szepta?:

- Musia?o t?go zmieni? si? na ?wiecie, kiedy taki duchowny nie wstydzi? si? siada? z ch?opem za pan brat i jeszcze na progu pod stajni?. Czyby znowu grunta dawano?... Czyby ju? szlacht? ze wszystkim skasowali?... Ale uczciwy dobrodziej, serdeczny. Rychtyg jak ten ?wi?ty biskup, co ?azarza w?asnymi r?kami podnosi? i rany mu opatrywa?. On chyba tak?e b?dzie ?wi?ty i nawet ju? jest, kiedy ma jasnowidzenie i widzi, co si? o pumili dzieje. Teraz mi nikt nie da rady, boby go spotka?o nieszcz??cie... Oj! ?eby mnie jeszcze dobrodziej rozgrzeszy? z nieboraka Owczarza i znajdy, ju? bym si? niczego nie boja?.

Westchn?? i przez d?ug? chwil? patrzy? na niebo zasypane gwiazdami.

- Ciekawo?? - mrukn?? - czy w niebie bez noc gromnice pal?, czy ono tak samo ?wieci?

Z daleka, od mostu, znowu zad?wi?cza?y dzwonki, parska?y konie i wkr?tce przed zagrod? zatrzyma?y si? sanki proboszcza. Ch?op wybieg? na go?ciniec.

- Ty, ?limaku?

- Jo, dobrodzieju.

- B?dzie jutro u ciebie stary Grzyb z pomoc?. Pog?d?cie? si? i wi?cej nie swarzcie. A ku wieczorowi trzeba zrobi? pogrzeb nieboszczce. Po trumn? ju? pos?a?em do miasteczka.

- O, m?j wybawicielu!... - j?kn?? ch?op.

- Ruszaj, Pawe?, co ko? wyskoczy - rzek? ksi?dz do furmana. Wydoby? repetier, a us?yszawszy, ?e jest trzy kwadranse na dziesi?t?, mrukn??:

- Sp??ni?em si?, ale jeszcze zd???!... I znowu zobaczy? przed sob? zielonawe oczy to na powierzchni ?niegu, to mi?dzy gwiazdami, to na plecach oty?ego furmana.

- Bo?e, b?d? mi?o?ciw... Bo?e, b?d? mi?o?ciw... - szepta? ksi?dz pasuj?c si? z nagabaniami szatana.

?limak sta? na go?ci?cu, dop?ki w ciemno?ci nie rozp?yn??y si? sanki. Gdy za? w powietrzu zaleg?a cisza, poczu? znu?enie i nieprzepart? ch?? do snu. Z wolna powl?k? si? do stajenki, ale - nie wszed? tam. Ba? si? spa? obok zmar?ej ?ony i leg? w ob?rce.

Sny mia? pos?pne, jakim zwykle cz?owiek ulega po silnych wstrz??nieniach. Marzy?o mu si?, ?e gdzie? spada, to znowu, ?e topi si? w bardzo zimnej wodzie, to, ?e b??ka si? po okolicy, w kt?rej nigdy nie by?o dnia, tylko wieczny p??zmrok - a w ko?cu, ?e ?ona opu?ciwszy stajenk? usi?uje wedrze? si? do obory, ju? to otwieraj?c po cichu drzwi, ju? to odsuwaj?c desk? w ?cianie.

Obudzi? si? zm?czony i smutny i nawet przez chwil? zdawa?o mu si?, ?e nocna wizyta proboszcza by?a tylko przywidzeniem. Z trwog? zajrza? do stajenki i uspokoi? si? dopiero w?wczas, gdy spostrzeg? chleb, mi?so i napocz?t? butelk? miodu, kt?r? ksi?dz zostawi? wczoraj. Blask ?witaj?cego dnia pad? na nieboszczk? i odbi? si? dwoma md?ymi promieniami w jej nie domkni?tych oczach.

"Ni, ju?ci ona nie rucha?a si? w nocy" - pomy?la? ch?op i westchn?? za dusz? zmar?ej.

Nagle jakie? sanki przeje?d?aj?ce go?ci?cem zatrzyma?y si? u wr?t. Niebawem weszli na podw?rko dwaj ludzie z wielkim koszem. ?limak zdumia? si? zobaczywszy, ?e ?w kosz d?wiga stary Grzyb i jego parobek.

- Jed? tera, Kuba, do miasta po trumn?, ino wnet - odezwa? si? Grzyb do parobka, gdy postawili kosz niedaleko obory.

Parobek odszed?, Grzyb zwr?ci? si? do ?limaka, ale siwa g?owa trz?s?a mu si? i niespokojnie biega?y ???tawe oczy.

- Moja wina - rzek? uderzaj?c si? w piersi. - Moja wina!... I co... jeszcze si? gniewata?...

- Niech?e wam B?g da wszystko najlepsze, i?e?cie mnie w takiej zgryzocie nawiedzili - odpar? ?limak i nisko mu si? uk?oni?.

Staremu ch?opu podoba?a si? ta pokora. Schwyci? ?limaka za r?k? i m?wi? nieco ?yczliwszym tonem:

- Jo woma godom: moja wina! bo tak mi kaza? dobrodziej. Tote? pierwszy do was przyszedem, chociem stary, i godom: moja wina! Ale te? i wy, kumie (czego nie wymawiam), t?go?cie mi dokuczyli.

- Wybaczcie mi wszy?ko, com ino komu zrobi? z?ego - rzek? ?limak schylaj?c si? do ramienia Grzybowi ~- ale co prawda, ju? i me pomn?, w czym bym was samych uszkodzi??

- Jo przecie do was nie zak?adam ?adnej pretensji. Zawdy z kolejnikami handlowali?ta beze mnie...

- I tylem zhandlowal... - westchn?? ?limak wskazuj?c na pogorzelisko.

- No, B?g, nasz Ojciec niebieski, ci??ko was spr?bowa?, i dlatego ja m?wi?: moja wina! Ale?cie wy te? mogli wtedy przed ko?cio?em, co to nieboszczka fulary se kupi?a (wieczne jej odpocznienie!), mogli?cie cho? pukwaterek postawi? na szcz??cie, nie za? tak hardo odpowiada? mnie staremu...

- Haj!... prawda, ?em pyskowa? niepotrzebnie.

- I z Niemcami?ta si? bratali bez potrzeby - pochwyci? Grzyb. - J?drek nawet z nimi pi? (pami?tacie, wtedy co zacz?li miejsce na dom wytyka??), a wy?ta si? z nimi modlili za pan brat...

- Inom czapk? zdj??. Przecie B?g jest jeden ich i nasz. Grzyb potrz?sn?? r?k? oko?o swego ucha.

- Tak si? m?wi, ?e jeden - odpar?. - A ja se gadam, ?e ich B?g musi by? inakszy, kiej do niego trza po niemiecku ?wargota?... Ale co tam - nagle zmieni? ton - przesz?o, sko?czy?o si? i nie wr?ci. A dobrodziej wczora mi powiedzia?, ?e macie zas?ug?, bo?cie Niemcom ziemi nie wydali. I prawd? rzek?. Bo ju? by? u mnie wczoraj Hamer, ?e na ?wi?ty Jan chce sprzeda? sw?j folwark.

- Mo?e i tak!...

- A ju?ci. Hycle Szwaby - pogrozi? stary pi??ci? - rok temu gada?y, ?e nas wszystkich po trochu wykurz? z tela, g?si mi strzela?y na ??ce, byd?o mi raz zaj??y, a tera masz!... Wywr?ci?y si? bestie na dziesi?ciomorgowym ch?opie, z wielk? swoj? ambicj?!... Za to samo. ?limaku, warci?cie ?aski boskiej i przyja?ni ludzkiej. C?? nieboszczka?

- Le?y w stajni.

- Niech z Bogiem spoczywa, nim j? w po?wi?conym miejscu pogrzebiemy. Nieraz ona was przeciwko mnie buntowa?a, ale ja ta do nikogo ?alu ni mom... A tu - zmieni? Grzyb rozmow? - tu wam przywi?zem ze wsi, od nas wszy?kich, troch? prowizji. Macie krupy - m?wi? wskazuj?c jeden woreczek - m?k?, groch, krzynk? s?oniny...

Na go?ci?cu, tym razem z g?ry, rozleg? si? t?tent i skrzyp sani, kt?re znowu zatrzyma?y si? obok zagrody.

- Czyby dobrodziej?... - pyta? Grzyb, uwa?nie nas?uchuj?c.

- Ni, to ch?op - odpar? ?limak. - A idzie co? tak ci??ko, jakby so?tys Grochowski.

Istotnie ukaza? si? Grochowski, kt?ry na widok Grzyba zawo?a?:

- O!... i wy?cie tu? Bo do was jecha?em...A? tob? co, J?zek? -zwr?ci? si? do ?limaka.

- Kobieta mi zmar?a, i ty?o.

- Pedzia? mi to Jojna wczoraj, alem mu nie uwierzy?. Patrzajta si?!... I gdzie? ona?... A m...

Zobaczywszy nieboszczk? so?tys zdj?? czapk? i ukl?k? na ?niegu. Grzyb zrobi? to samo. Przez chwil? s?ycha? by?o szept pacierzy i ciche szlochanie ?limaka. Potem ch?opi podnie?li si?, powzdychali, pochwalili cnoty nieboszczki, wreszcie so?tys zwr?ci? si? do Grzyba.

Ptaka wam wie?? - rzek? - ino troch? postrzelonego, ale nie bardzo.

- H?? - spyta? Grzyb.

- Co h??..- Ja?ka waszego przywi?zem, bo mi dzi? w nocy konie krad i dosta? par? ?rucin?w.

- O hycel!... Gdzie on?...

- Siedzi w sankach na go?ci?cu.

Grzyb pobieg? ci??kim k?usem w tamt? stron?. Us?yszano par? uderze?, krzyk i wnet ukaza? si? stary prowadz?c za czupryn? Ja?ka, kt?ry pomimo swego wzrostu i urody p?aka? jak dziecko.

Jego wyszywana kurtka by?a podarta, wysokie buty unurzane w gnoju; na lewej r?ce mia? skrwawion? szmat?, a na twarzy plaster.

- Krade? konie so?tysowi?... - pyta? rozgniewany starzec.

- Com nie mia? kra??? kradem.

- Ale mu si? nie uda?o - wtr?ci? Grochowski. - Za to ca?kiem ukrad konie ?limakowi i uda?o mu si?.

- Ty? ukrad?... - wrzasn?? Grzyb i pocz?? syna ok?ada? pi??ciami.

- Ju?ci, ?e ja, ino si? nie gniewajcie, tatku - p?aka? Jasiek.

- La Boga, co si? dzieje! - wo?a? Grzyb.

- Co si? ma dzia?? - odpar? lekcewa??co Grochowski. -Ch?opak zdr?w, dobra? sobie kamrat?w i w kolej wszystkich okrada?, dop?kim go wczoraj nie ustrzeli?.

- I c?? teraz b?dzie? - zawo?a? Grzyb, znowu ok?adaj?c Ja?ka pi??ciami.

- Ju? ja si?, tatku, poprawi?... Ju? si? o?eni? z Orzechowszczank? i osi?d? na gospodarce...

- Rych?o w czas! Teraz pora i?? do krymina?u, nie do wesela -odpar? Grochowski.

Stary Grzyb zaduma? si?.

- Jak?e, to wy go oskar?ycie? - spyta? so?tysa.

- Wola?bym nie skar?y?, bo si? z tego interesu w ca?ej okolicy zakot?uje. Ale jak mnie nie odszkodujeta, to zaskar??. Grzyb znowu pomy?la?....No, a c?? by to kosztowa?o?

- Od stu pi??dziesi?ciu rubli grosza nie odst?pi? - odpar? so?tys rozk?adaj?c r?ce.

- O, la Boga! - oburzy? si? Jasiek. - Strzelili?cie do mnie z jednej lufy, a ju? chcecie tyle pieni?dzy jak za armat?.

- Kiedy tak - wtr?ci? Grzyb - to niech se idzie do krymina?u, bo ja za hycla sto pi??dziesi?t rubli nie zap?ac?.

- Mnie sto pi??dziesi?t za sekret - rzek? Grochowski - a ?limakowi osiemdziesi?t rubli za skradzione konie. Grzyb znowu zacz?? bi? ch?opaka.

- Ty rozb?jniku!... Gadaj, kto ci? do tego nam?wi??...

- Wiadomo, ?e Josel... Dajcie spok?j - lamentowa? Jasiek - bo ju? i wstyd przed obcymi lud?mi, ?e si? ino bijecie i bijecie.

- A ty? po co Josela s?ucha??..,

- Bom mu winien sto rubli!

- Chryste Panie! - j?kn?? Grzyb targaj?c si? za w?osy.

- No, nie macie czego dopuszcza? sobie do g?owy - odezwa? si? Grochowski. - Razem trzysta trzydzie?ci rubli dla mnie, dla ?limaka i dla Josela. Niewielga to u was rzecz.

- Ni, ja tyle nie zap?ac?! - wo?a? Grzyb.

- Ja przecie sam zap?ac?, jak si? o?eni? z Orzechowszczank? -odpar? Jasiek.

- Chorob? zap?acisz!... Niedoczekanie twoje!... - j?cza? stary.

- Ha, kiedy tak - rzek? rozgniewany so?tys - to chod?, Jasiek, do s?du. Ty? nas krad? nie na ?arty, i ja z tob? nie b?d? ?artowa?. Zabieraj si?!

I uj?? olbrzymiego ch?opca pod r?k?.

- Tatku, zmi?ujcie si?!... przeciem ja u was jeden - biada? Jasiek.

Stary Grzyb kolejno spogl?da? to na syna i Grochowskiego, to na ?limaka.

- A to?e?cie, tatku, sk?pi!... Za marny grosz gubita mnie na ca?e ?ycie! - m?wi? Jasiek.

- Widzisz, ?e ci rura zmi?k?a - drwi? so?tys. - Pami?tasz, jake? przy kancelarii ci?gn?? cygar i kpinkowa?, ?e mnie okradn??... Ja za? gada?em, ?e nie okradn?, i stan??o na moim, a ty teraz p?aczesz jak baba. Kpinkuj?e se... No, chod?. Zobaczymy, czy tw?j ojciec nie dop?dzi nas w drodze.

- Zara, zara!... - odezwa? si? Grzyb widz?c, ?e so?tys naprawd? ci?gnie ch?opca do sanek.

Odchodz?cy zatrzymali si?. Grzyb skin?? na ?limaka i obaj odst?pili do szopy.

- Ja wam cosik poradz?, kumie - zacz?? Grzyb zni?onym g?osem. - Je?eli mi?dzy nami ma by? s?siedzka zgoda, to wiecie, co zr?bcie...

- Bo jo wiem? Sk?d j o mog? wiedzie??

- O?e?ta si? z moj? siostr?.

- Z Gaw?dzin?? - zapyta? ?limak.

- Ju?ci. Wy wdowiec i ona wdowa, wy macie dziesi?? morg?w, a ona pi?tna?cie i jest bez dzieci. Ja wezm? jej grunt, bo dotyka mego, a wam oddam pi?tna?cie morg?w z cz??ci Hamera i b?dziecie mieli dwadzie?cia pi?? morg?w w jednym kawa?ku.

?limak zamy?li? si?.

- Kiej mnie si? zdaje - rzek? - ?e tamta ziemia, niby Gaw?dziny, jest lepsza od Hamerowskiej,

- To wam dam wi?cej ??ki. Zgoda?... - nalega? Grzyb.

- Bo jo wiem? - odpar? ?limak drapi?c si? w g?ow?.

- No, to zgoda - pochwyci? Grzyb. - Ale wy za moj? dobro? zap?acicie sto pi??dziesi?t rubli Grochowskiemu i sto Joselowi. ?limak zawaha? si?.

- Jeszczem swojej kobiety nie pochowa?, a ju? z drug? mam si? ?eni?? - westchn??.

Wahanie to oburzy?o starego.

- Nie b?d??e g?upi! - krzykn??. - C?? to?... obejdziesz si? bez baby na gospodarstwie? Nie o?enisz si? to nodali za puroku? Nieboszczka zmar?a i kaput! Ale ?eby mog?a si? tera ozwa?, sama by ci pedzia?a: "?e? si?, J?zek, nie kr?? nosem na takiego dobrodzieja jako Grzyb!"

- Czego si? ta swarzycie? - spyta? podchodz?c do nich Grochowski.

- Gadam mu, ?eby si? o?eni? z moj? siostr?, z Gaw?dzin?, a on mi si? przekomarza - odpar? Grzyb.

- Ba! ale chceta, a?ebym z w?asnej kieszeni sp?aci? Grochowskiego i Josela - odpowiedzia? ?limak.

- A pi?tna?cie morg?w mienia, a ?tyry krowy, a para koni i wszelaki domowy dostatek, to co? - zaperzy? si? Grzyb.

- No, ju?ci warto - wtr?ci? Grochowski. - Ino jak?e on b?dzie gospodarowa? na dwu ziemiach?

- Jo im wymieni? - pochwyci? Grzyb. - Siestrzyne grunta wezm? na siebie, a im dam pi?tna?cie morg?w, tu, przy ?limakowej chudobie.

- Przecie to Hamerowe - rzek? Grochowski.

- Jakie ta Hamerowe! - zawo?a? Grzyb. - Dzi? mi sprzedadz?, a nop??niej po niedzieli zajedziemy do rejenta i kupi? od Hamer?w ca?y folwark. Dla tego hycla!... - doda? pokazuj?c g?ow? na Ja?ka.

- To oni ju? uciekaj? z tela? - spyta? Grochowski.

- Iii.... siedzieliby do ko?ca ?wiata - odpowiedzia? Grzyb - ale ?e im ?limak nie odst?pi? swoich grunt?w, wi?c im si? wszy?kie rachuby pomiesza?y. To bankruty...

Grochowski medytowa?.

- No, to si? ?e?, J?zek, nie ma co - rzek? nagle do ?limaka. -B?dziesz mia? dwadzie?cia pi?? morg?w i niczego ?onk?.

- Phi!... Roz?o?ysta kobieta - doda? Grzyb.

- I dostatki ma - rzek? Grochowski.

- I jeszcze mo?e mie? ze sze?cioro dzieci - pochwyci? Grzyb.

- B?dziesz pan ca?? g?b? - zako?czy? Grochowski. ?limak westchn??.

- Ach! - odpar?. - Nowi?cy mi szkoda, ?e moja Jagna widzie? tego nie b?dzie...

- Przecie jakby ona widzia?a, ty nie mia?by? dwudziestu pi?ciu morg?w - zreflektowa? go Grochowski.

- No, zgoda czy nie? - spyta? Grzyb.

- Wola boska! - westchn?? ?limak.

- Szkoda, ?e nie ma czym przepi? - zauwa?y? Grochowski.

- Mom ci ja tu odrobin? miodu od dobrodzieja - rzek? ?limak i wolnym krokiem, ze zwieszon? g?ow?, poszed? do stajenki. Po ma?ej chwili przyni?s? butelk?, zielonawy kieliszek i nalawszy go zwr?ci? si? do Grzyba:

- No, kumie - m?wi? k?aniaj?c si?. - No, kumie, przepijam ja do was, ?eby?my si? ju? od tych p?r nigdy nie gniewali. Prosz? te? was jak brata, owszem jak ojca, ?eby?cie si? za mn? do waszej siostry, do Gaw?d?my, wstawili, jako chcia?bym si? z ni? ?eni? za waszym pozwoleniem i b?ogos?awie?stwem boskim.

Wypi?, schyli? si? Grzybowi do kolan i nast?pnie poda? mu pe?ny kieliszek.

- A jo ci m?wi?, bracie ?limaku - odpowiedzia? Grzyb - ?e moja kochana siostra ju?e wczoraj, jak by? u nas dobrodziej, pomy?la?a o tobie. Dzi? przys?a?a ci najwi?kszy woreczek krup, pszenn? bu?k? i ose?k? mas?a i gada?a mi, ?eby? u niej mieszka?, pok?d se nie odbudujesz w?asnej cha?upy. Jo ci te? z serca rad jestem jak najrodze?szemu bratu, bo? ty jeden z ca?ej wsi opar? si? niedowiarkom i niema?o we wojnie z nimi ucierpia?e?, co ci B?g nagrodzi.

Wypi? i poda? kielich Grochowskiemu.

- Bardzom kuntenty - rzek? so?tys, gdy mu nalano miodu - bardzom kuntenty, ?e si? tak wszy?ko na dobre odwr?ci?o. Zatem, ?yc? tobie, bracie ?limaku, szcz??cia z nowej ?ony i z J?drka, co go dzi? maj? z kozy wypu?ci?. A wam, bracie Grzybie, ?yc? szcz??cia z nowego ?wagierka i z tego oto niecnoty Ja?ka, ?eby si? cho? raz bestyja ustatkowa?. A tobie, Ja?ku, ?eby? na nowym gospodarstwie lepiej gospodarowa? ni?eli Niemce, a do cudzych stajen nie zagl?da?, bo wiem, ?e na was ch?opy si? ju? zmawiaj? i w ?eb by? dosta? przy nopirszy okazji, amen.

- Po niedzieli kupuj? folwark od Hamera, a po ?wi?tach zrobi? dwa wesela! - zawo?a? uradowany Grzyb.

Po tych s?owach czterej ch?opi zacz?li si? ?ciska? i ca?owa?, a ?limak widz?c, ?e ju? zabrak?o miodu, wys?a? parobka Grochowskiego na wie? do Josela po butelk? w?dki i butelk? araku.

- Za ma?o, bracie! - ozwa? si? Grochowski. - Naka?, ?eby ci Josel przys?a? ze trzy garnce w?dki i beczu?k? piwa, bo na dzisiejszy pogrzeb nieboszczki pewno zwali si? kupa ludu. ?limak pos?ucha? roztropnej rady so?tysa i zrobi? dobrze. Gdy bowiem ku wieczorowi przywieziono trumn? z miasteczka, zebra?o si? na pogrzeb ?limakowej takie mn?stwo ludzi, jakiego najstarsi nie pami?tali w okolicy.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Umow?, zawart? mi?dzy ch?opami, spe?niono jak naj?ci?lej. Grzyb w ci?gu tygodnia naby? folwark Hamer?w, a jeszcze przed wielkim postem odby?y si? wesela Ja?ka Grzyba z Orzechowsk? i ?limaka z Gaw?dzin?.

R?wno z pocz?tkiem wiosny przyby? na wie? jeometra i przeprowadzi? wymian? grunt?w pomi?dzy Grzybem i ?limakiem. W tej samej godzinie, kiedy na polach zatkni?to pierwsz? tyk? miernicz?, z kolonii wyjecha?y fury uwo??ce ruchomo?ci Hamer?w.