Mostowicz T. KARIERA NIKODEMA DYZMY (01)

Rozdzia? pierwszy

W?a?ciciel restauracji da? znak taperowi i tango urwa?o si? w po?owie taktu. Ta?cz?ca para zatrzyma?a si? w ?rodku ringu.

- No i co, panie dyrektorze? - zapyta?a szczup?a blondynka, wyzwalaj?c si? z ramion partnera i podchodz?c do stolika, na kt?rym p??-siedzia? gruby cz?owiek o spoconej twarzy.

W?a?ciciel wzruszy? ramionami.

- Nie nada si?? - lekko rzuci?a blondynka.

- Pewno, ?e nie. Drygu nijakiego nie ma ani szyku. ?eby cho? jaki przystojny by?...

Zbli?y? si? tancerz.

Blondynka przyjrza?a si? uwa?nie jego mocno znoszonemu ubraniu, rzedn?cym w?osom, koloru w?oskiego orzecha, z lekka k?dzierzawym i rozdzielonym na ?rodku g?owy, w?skim ustom i silnie rozwini?tej szcz?ce dolnej.

- A pan ju? gdzie ta?czy??

- Nie. To jest, ta?czy?em, ale prywatnie. Nawet m?wili, ?e dobrze...

- Ale gdzie? - oboj?tnie zapyta? w?a?ciciel restauracji. Kandydat na fordansera obrzuci? smutnym wzrokiem pust? sal?.

- W swoich stronach, w ?yskowie. Grubas roze?mia? si?.

- Warszawa, panie drogi, nie ?aden ?ysk?w. Tu trzeba elegancko, panie drogi, z szykiem, z fasonem. Szczerze panu powiem: nie nadajesz si? pan. Lepiej poszukaj pan sobie innej roboty.

Zawr?ci? si? na pi?cie i poszed? do bufetu. Blondynka pobieg?a do garderoby. Taper zamyka? fortepian.

Kandydat na fordansera leniwie przerzuci? przez rami? p?aszcz, wcisn?? na czo?o kapelusz i ruszy? do drzwi. Min?? go pikolo z tac? tartinek, w nozdrza uderzy? smakowity, esencjonalny zapach kuchni.

Ulic? zalewa? gor?cy potop s?o?ca. Zbli?a?o si? po?udnie. Ludzi by?o niewiele. Ruszy? wolnym krokiem ku ?azienkom. Na rogu Pi?knej zatrzyma? si?, si?gn?? do kieszeni kamizelki i wy?owi? niklow? monet?.

Ostatni - pomy?la?.

Zbli?y? si? do budki z papierosami.

- Dwa grandpriksy.

Przeliczy? reszt? i bezmy?lnie stan?? na przystanku tramwajowym. Jaki? staruszek, wsparty na kiju, rzuci? na? spojrzenie zamglonych oczu. Elegancka pani z kilkunastu paczkami w r?ku raz po raz wygl?da?a tramwaju.

Obok niego, niecierpliwie si? kr?c?c, czeka? ch?opiec z ksi??k? pod pach?. W?a?ciwie nie by?a to ksi??ka, lecz taka teczka, oprawna w szare p??tno; gdy ch?opak stan?? profilem, wida? by?o plik list?w, jakie zawiera?a, i brze?ek kilkudziesi?ciu kartek, na kt?rych kwituj? odbiorcy korespondencji.

Przygl?da? si? ch?opcu i przypomnia? sobie, ?e podobn? teczk? nosi? sam b?d?c go?cem u rejenta Windera, jeszcze przed wojn?, zanim zosta? urz?dnikiem na poczcie w ?yskowie. Tylko rejent zawsze u?ywa? kopert niebieskich, a te by?y bia?e.

Nadjecha?a "dziewi?tka" i ch?opak wskoczy? na tyln? platform? jeszcze w biegu, zawadzi? jednak przy tym teczk? o por?cz i listy si? rozsypa?y.

Ma szczeniak szcz??cie, ?e dzi? sucho - pomy?la? kandydat na fordansera, przygl?daj?c si? ch?opcu, kt?ry zbiera? listy. Tramwaj ruszy? i jeden ze?lizn?? si? po stopniu, i spad? na jezdni?. Kandydat na fordansera podni?s? bia?? kopert? i pocz?? ni? macha? za odje?d?aj?cym tramwajem. Ch?opak wszak?e tak by? zaj?ty zbieraniem pozosta?ych list?w, ?e tego nie zauwa?y?.

By?a to wykwintna koperta z czerpanego papieru z adresem napisanym r?cznie:

JW Pan Prezes Artur Rakowiecki w miejscu. Al. Ujazdowskie 7.

Wewn?trz (koperta by?a nie zaklejona) znajdowa?a si? r?wnie wytworna karta, zgi?ta przez p??. Z jednej strony wydrukowano co? po francusku, z drugiej, prawdopodobnie to samo, po polsku:

Prezes Rady Ministr?w ma zaszczyt prosi? JW Pana o ?askawe wzi?cie udzia?u w raucie, kt?ry wydaje dn. 15 lipca rb. o godz. 8 wiecz?r w dolnych salonach Hotelu Europejskiego ku uczczeniu przyjazdu J. E. Kanclerza Republiki Austriackiej.

U do?u drobnymi literkami dodano: Str?j balowy - ordery.

Przeczyta? jeszcze raz adres: Al. Ujazdowskie 7.

Odnie??? A mo?e dadz? z?otego lub dwa?... Spr?bowa? nie zaszkodzi. Numer 7 to wszak zaledwie kilkadziesi?t krok?w.

Na tablicy lokator?w przy nazwisku A. Rakowieckiego widnia? numer 3 mieszkania, pierwsze pi?tro. Wszed? na schody i zadzwoni?, raz, drugi. Nadszed? wreszcie dozorca domu i o?wiadczy?, ?e pan prezes wyjecha? za granic?.

- Pech.

Wzruszy? ramionami i trzymaj?c list w r?ku, pocz?? i?? ku domowi. Min??o dobre p?? godziny, nim dotar? na ulic? ?ucka. Po skrzypi?cych drewnianych schodach dobrn?? na czwarte pi?tro i nacisn?? klamk?.

Buchn?? mu w twarz zaduch ciasnej izby, ??cz?cy w sobie dra?ni?cy aromat przypieczonej cebuli, spalonego t?uszczu i wo? susz?cych si? pieluszek. Z k?ta rozleg? si? g?os kobiety:

- Niech no pan drzwi zamyka, bo cug i jeszcze mi pan dziecko zazi?bi. Burkn?? co? pod nosem, zdj?? kapelusz, powiesi? palto na gwo?dziu i usiad? przy oknie.

- No i co - odezwa?a si? kobieta - znowu pan miejsca nie znalaz??

- Znowu...

- Ej, panie Dyzma, po pr??nicy pan tu bruki zbija, m?wi?am panu. Na wsi, na prowincji o chleb ?atwiej. Wiadomo: ch?opi.

Nic nie odpowiedzia?. Ju? trzeci miesi?c by? bez pracy, odk?d zamkni?to bar "Pod S?o?cem" na Pa?skiej, gdzie jeszcze zarabia? swoje pi?? z?otych dziennie i kolacj?, graj?c na mandolinie. Prawda, p??niej Urz?d Po?rednictwa Pracy da? mu robot? przy budowie w?z?a kolejowego, lecz Dyzma ani z in?ynierem, ani z majstrem, ani z robotnikami nie m?g? doj?? do ?adu i po dw?ch tygodniach wym?wiono mu. W ?yskowie za?...

My?li kobiety tymi samymi musia?y i?? torami, gdy? zapyta?a:

- Panie Dyzma, a nie lepiej by panu wr?ci? w swoje strony, do rodziny? Zawsze? tamuj co? dla pana znajd?.

- Przecie m?wi?em ju? pani Walentowej, ?e rodziny ?adnej nie mam.

- Poumierali?

- Poumierali.

Walentowa sko?czy?a obieranie kartofli i stawiaj?c sagan na ogniu zacz??a:

- Bo tu, w Warszawie, to i ludzie inne, a i pracy brak. M?j, niby, to tylko trzy dni w tygodniu robi, ledwie na ?arcie starczy, a ichny derektor, znaczy si? ten Purmanter, czy jak tam mu, to powiada, ?e mo?e i ca?kiem fabryk? zamkn?, bo odbytu ni ma. A i tak, ?eby nie Ma?ka, to nie by?oby czym komornego op?aci?. Zapracowuje si? dziewczyna, a i to nic. Jak go?cia ze dwa razy na tydzie? nie z?apie...

- Niech uwa?a - przerwa? Dyzma - bo jak j? z?api?, ?e bez ksi??eczki... No!

Walentowa przewin??a dziecko i rozwiesi?a nad p?yt? mokr? pieluszk?.

- Co pan kracze! - rzuci?a opryskliwym g?osem. - Pilnuj pan siebie. I tak ju? za trzy tygodnie nie p?aci, a tylko miejsce zajmuje. Wa?ny mi sublikator.

- Zap?ac? - b?kn?? Dyzma.

- Zap?acisz pan albo nie. A pi?tna?cie z?otych to i tak p?? darmo, ale piechot? nie chodz?. A pan co do jakiej roboty si? we?mie, to i zara wylej?...

- Kt?? to taki pani Walentowej powiedzia??

- O wa, wielka mi tajemnica. To? pan sam Ma?ce opowiada?. Zaleg?a cisza.

Dyzma odwr?ci? si? do okna i przygl?da? si? odrapanym murom podw?rza. Istotnie, prze?ladowa? go jaki? pech. Nigdzie na d?u?ej miejsca zagrza? nie m?g?. Z gimnazjum wydalili go ju? z czwartej klasy za up?r i brak pilno?ci. Rejent Winder trzyma? go jeszcze najd?u?ej. Mo?e dlatego, ?e ma?y Nikodem Dyzma zna? j?zyk niemiecki o tyle, ?e rozumia?, dok?d go posy?ano. P??niej Urz?d Poczty i Telegrafu, n?dzna pensja i wieczne przyczepki naczelnika. Wojna, trzy lata s?u?by w taborach baonu telegraficznego i jedyny awans na frajtra. Znowu poczta w ?yskowie, nim nie przysz?a redukcja. Przez proboszcza dosta? si? do czytelni, lecz i tu ledwie przezimowa?, bo ju? w kwietniu okaza?o si?, ?e nie umie utrzyma? p??ek z ksi??kami w nale?ytym porz?dku.

Zreszt? to by?o najciekawsze...

Rozmy?lania Dyzmy przerwa? ryk syren okolicznych fabryk. Walentowa zakrz?tn??a si? ko?o sto?u, co widz?c Dyzma leniwie wsta? i wyszed?.

Bezmy?lnie b??ka? si? rozpra?onymi w s?o?cu ulicami, cho? bola?y go nogi. Pozostanie w mieszkaniu, wys?uchiwanie uszczypliwych uwag pana Walentego Barcika i lekcewa??cych docink?w Ma?ki, a zw?aszcza przygl?danie si? ich jedzeniu by?o ponad jego si?y. Przecie sam ju? drugi dzie? nic nie mia? w ustach poza papierosami, na kt?re chowa? ostatnie grosze.

Przechodz?c obok w?dliniarni, sk?d zalatywa? go n?c?cy zapach kie?bas, wstrzymywa? oddech. Stara? si? odwraca? g?ow? od okien sklep?w spo?ywczych, a jednak g??d nie dawa? o sobie zapomnie?.

Nikodem Dyzma jasno sobie zdawa? spraw? z faktu, ?e ?adne pomy?lniejsze perspektywy dla? nie istniej?,

Czy to go przera?a?o? Bynajmniej. Psychika Nikodema Dyzmy pozbawion? by?a, na szcz??cie, elementu wyobra?ni. Zasi?g jego przewidywa? i plan?w nie przekracza? granic najbli?szych dni i tak jak ubieg?y tydzie? wegetowa? dzi?ki sprzedanemu zegarkowi, tak nast?pny m?g?by prze?y? spieni??ywszy frak i lakierki.

Wprawdzie nabycie tego stroju kosztowa?o go wiele wyrzecze? si? i ogranicze?, wprawdzie z tym strojem wi?za? nadziej? na ?atwy chleb fordansera i na radykaln? popraw? swoich op?akanych warunk?w materialnych - teraz jednak, gdy po wielokrotnych zabiegach przekona? si?, ?e nikt go na fordansera nie we?mie, bez b?lu postanowi? rozsta? si? z tym wspania?ym ubiorem.

Zbli?a?a si? ju? sz?sta, gdy powzi?? ostateczn? decyzj? i zawr?ci? ku domowi.

W mieszkaniu by?a tylko Ma?ka, w?t?a brunetka o nerwowych ruchach. Widocznie mia?a dzi? wyj?? na wiecz?r, bo siedzia?a przy oknie i malowa?a si?. ?e za? siedzia?a na jego walizie, Dyzma, nie chc?c jej przeszkadza?, ulokowa? si? w k?cie i czeka?.

Dziewczyna odezwa?a si? pierwsza:

- A odwr?? si? pan teraz, bo b?d? si? przebiera?a.

- Nie patrz? - odpar?.

- To i dobrze, bo od oskomy z?by si? psuj?.

Zakl??. Dziewczyna roze?mia?a si? kr?tko i ?ci?gn??a sukienk?. Nikodem istotnie nie zwraca? na ni? uwagi, chyba o tyle tylko, ?e irytowa?a go do ostateczno?ci. Z jak?? satysfakcj? zamkn??by gar?ci? jej usta i wyrzuci? za drzwi. Dokucza?a mu systematycznie, zawzi?cie, z jak?? niezrozumia?? dla? pasj?. Nie obra?a?o to jego ambicji m?skiej, gdy? ?ycie nie da?o mu dotychczas warunk?w, w kt?rych ta mog?aby si? rozwin??. Nawet nie dotyka?o to jego godno?ci ludzkiej, poniewa? nigdy jej nie mia? w wyg?rowanym stopniu, nie odczuwa? za? w danym wypadku r??nicy socjalnej mi?dzy sob?, bezrobotnym "pracownikiem umys?owym", a t? dziewczyn?. Po prostu mia? dosy? tego ustawicznego dogryzania.

Tymczasem Ma?ka ubra?a si?, narzuci?a na ramiona chustk?, i stan?wszy przed Dyzm?, wyszczerzy?a du?e bia?e z?by.

- No co, klasa dziewucha?

- Posz?a do cholery! - wyrzuci? z w?ciek?o?ci?. Wzi??a go dwoma palcami pod brod?, lecz szybko cofn??a r?k?, gdy? Dyzma nag?ym ruchem machn?? pi??ci?, uderzaj?c po wyci?gni?tej d?oni.

- U, gadzina! - sykn??a. - Obibruk, lajtu?! Bi? si? tu jeszcze b?dzie?! Patrzcie go, taka przyw?oka...

M?wi?a jeszcze d?ugo, lecz Dyzma nie s?ucha?. Zacz?? otwiera? walizk?, a w my?li oblicza?, ?e za frak mo?e dosta? chyba z pi??dziesi?t z?otych. Sam na Kiercelaku zap?aci? siedemdziesi?t. Na lakierkach te? przyjdzie straci? z osiem, a mo?e i dziesi?? z?otych.

Dziecko pocz??o drze? si? niemi?osiernie, po chwili przybieg?a od s?siadki Walentowa. W?wczas dopiero Ma?ka sko?czy?a sw? tyrad? i trzasn?wszy drzwiami, wysz?a.

Nikodem Dyzma otworzy? waliz? i wyj?? frak.

- Oho - u?miechn??a si? Walentowa - pan musi na bal p?jdzie czy do ?lubu.

Nie odpowiedzia?. Z?o?y? starannie spodnie, kamizelk?, frak, owin?? paczk? gazet? i poprosi? o sznurek. Wr?ci? i Walenty, kobieta wzi??a si? do odgrzewania kartofli na kolacj? i izb? znowu nape?ni? zapach topionego smalcu.

- Panie Dyzma - zapyta? Walenty - co pan, idziesz na Kiercelak?

- Na Kiercelak.

- Dy? dzi? sobota. ?yd?w nie ma, a swoje to rzadko kupuj?. A i to za psie pieni?dze.

Smalec skwiercza? na patelni. Nikodem prze?kn?? ?lin?.

- Niech b?dzie za psie.

Nagle przypomnia? sobie, ?e nie przeszuka? kieszeni fraka. Szybko rozwin?? paczk?. Rzeczywi?cie, w spodniach by?a szklana cygarniczka, a we fraku chusteczka do nosa. Wzi?? oba znalezione przedmioty i wsun?? do kieszeni marynarki. Jednocze?nie namaca? w niej co? nieznajomego. Jakby tektura... Aha, to ten znaleziony list. Zaproszenie.

Ponownie wyj?? z koperty i przeczyta? Na samym dole uderzy? niespodziewanie w jego ?wiadomo?? drobny druk: "Str?j balowy - ordery."

Rzuci? okiem na frak. Raut... Jedzenie, du?o jedzenia, i to darmo.

Wariat jestem - pomy?la?, jednak?e znowu uwa?nie przeczyta? zaproszenie: "15 lipca rb. o godz. 8 wiecz?r."

My?l nie dawa?a si? odp?dzi?.

- Panie Walenty, dzi? pi?tnasty? - zapyta?.

- A pi?tnasty.

- A kt?ra to godzina b?dzie?

- A b?dzie i dziesi?ta, ale teraz si?dma. Dyzma sta? chwil? nieruchomo.

- A c?? mi zrobi?? - pomy?la?. - Najwy?ej wyrzuc? za drzwi. Zreszt?, na pewno tyle ludzi tam b?dzie...

Wyj?? przybory do golenia i zacz?? si? przebiera?. Pracuj?c w czytelni powiatowej, podczas d?ugich godzin przedobiednich, kiedy prawie wcale nie by?o roboty, z nud?w czytywa? ksi??ki. Nieraz te? trafi? na opis bal?w i raut?w, urz?dzanych przez r??nych hrabi?w i ministr?w. Wiedzia? - o ile ksi??ki opisywa?y prawd? - ?e na takich wielkich przyj?ciach zazwyczaj bywa wiele os?b nie znaj?cych si? wzajemnie i ?e zatem mo?e mu si? uda? to, zdawa?oby si? ryzykowne, przedsi?wzi?cie. Zw?aszcza je?eli nie b?dzie specjalnie wyr??nia? si? w?r?d go?ci. Barcikowie siedzieli przy stole, zajadaj?c kartofle i popijaj?c herbat?.

- Jedzenie, du?o jedzenia - my?la? Dyzma - mi?so, chleb, ryba... Umy? si? nad zlewem, rozczesa? szorstkie w?osy i naci?gn?? krochmalon? koszul?.

- A nie m?wi?am, ?e na wesele idzie - powiedzia?a Walentowa. Jej m?? obejrza? si? na sublokatora i mrukn??:

- Co nam do tego.

Dyzma z trudem dopi?? sztywny ko?nierzyk, zawi?za? krawat i naci?gn?? frak.

- Jedzenie, du?o jedzenia - wyszepta?.

- Co pan m?wi?

- Nic. Do widzenia.

Zszed? z wolna ze schod?w, zapinaj?c gabardynowy p?aszcz. Przy najbli?szej latarni raz jeszcze obejrza? zaproszenie i stwierdzi?, ?e nie zawiera?o nazwiska adresata. Schowa? je do kieszeni, a kopert? porwa? i wrzuci? do rynsztoka.

Do?? s?abo orientowa? si? jeszcze w mie?cie i chwil? si? waha?, wreszcie postanowi? i?? znajom? drog?. Skr?ci? w ?elazn?, na rogu Ch?odnej zawr?ci? w stron? ko?cio?a. St?d ju? widzia? Elektoraln? i plac Bankowy.

Ulice kipia?y wieczornym ?yciem robotniczych dzielnic. Z otwartych szynk?w dolatywa?y chrapliwe d?wi?ki harmonii, po za?mieconych chodnikach swobodnie flanowa?y grupki wyrostk?w i m?odych robociarzy w porozpinanych marynarkach i bez ko?nierzyk?w. Dziewcz?ta, po trzy, po cztery, wzi?wszy si? pod r?ce, chichota?y i szepta?y ze sob?. Po bramach sta?y lub siedzia?y na wyniesionych z mieszkania taboretach kobiety starsze z dzie?mi na r?kach.

- Fajerant - pomy?la? Dyzma.

Na Elektoralnej r?wnie? t?umy: ?wi?tuj?cy ?ydzi zape?niali nie tylko chodniki, lecz i Jezdni?. Gdy dotar? do placu Teatralnego, na ratuszowej wie?y by?o ju? pi?? po ?smej. Przy?pieszy? kroku i po chwili by? ju? przed hotelem.

Widzia?, jak raz po raz zaje?d?a?y l?ni?ce samochody, jak wysiadali z nich eleganccy panowie i panie, strojne w futra pomimo tego upa?u.

Uczu? si? onie?mielony.

Czy potrafi w?r?d nich si? zachowa??...

G??d jednak przem?g?. Je??, za wszelk? cen? je??! Niech sobie p??niej wyrzucaj? za drzwi. Korona przecie z g?owy nie spadnie.

Zacisn?? z?by i wszed?.

Zanim si? spostrzeg?, s?u?ba zabra?a mu palto i kapelusz, a jaki? ugrzeczniony pan podprowadzi? do drzwi sali, a nawet je uni?onym gestem otworzy?.

W oczach Nikodema Dyzmy zawirowa?a bia?a obszerna sala, czarne plamy frak?w, barwne suknie pa?. Zmieszany zapach perfum i gwar g?os?w niemal go odurzy?y.

Sta? nieruchomo przy drzwiach, gdy nagle spostrzeg? tu? przed sob? uprzejmie pochylonego pana i jego wyci?gni?t? r?k?. Machinalnie poda? swoj?.

- Pan pozwoli - m?wi? ten - ?e si? przedstawi?, Antoniewski, sekretarz osobisty premiera. Pan pozwoli, ?e w imieniu pana premiera podzi?kuj? panu za ?askawe przybycie. Prosz?, pan b?dzie ?askaw, tu na razie przek?ski.

Nie doko?czy? i podbieg? do dw?ch chudych pan?w, kt?rzy w?a?nie weszli.

Nikodem Dyzma otar? pot z czo?a.

- Dzi?ki Bogu! Tylko teraz ?mia?o...

Opanowa? si? szybko i zacz?? si? orientowa? w sytuacji. Zauwa?y?, ?e doko?a kilku sto??w panowie i panie jedz?, stoj?c z talerzykami w r?ku, lub siedz? przy ma?ych stolikach. Postanowi? opanowa? g??d o tyle, by uwa?a?, jak zachowuj? si? inni. Rozejrza? si? po stole zastawionym p??miskami z jakim? dziwnym jad?em, jakiego jeszcze nie widzia?. Najch?tniej chwyci?by kt?ry? z tych p??misk?w i zjad? jego zawarto?? gdzie? w k?cie. Trzyma? si? jednak na wodzy, obserwowa?.

Wreszcie zdecydowa? si? i pocz?? szuka? oczyma talerzy. Gdy znalaz? i widelec, na?o?y? sobie du?o jakiej? sa?aty i kawa? pasztetu. Usta mia? pe?ne ?liny. Nie m?g? wprost oczu oderwa? od talerza. Nagle, gdy odwr?ci? si?, by upatrzy? sobie ustronniejsze miejsce, uczu? do?? silne uderzenie w ?okie?. Talerz, wytr?cony z r?ki, trzasn?? o pod?og?.

Dyzm? ogarn??a w?ciek?o??. Przed jego nosem bezceremonialnie przepycha? si? jaki? gruby pan, kt?ry nawet nie raczy? odwr?ci? si?, by przeprosi? za sw? niezgrabno??. Gdyby Dyzma zdo?a? opanowa? sw?j gniew, na pewno zmitygowa?by jego odruch. Teraz jednak wiedzia? tylko o jednym: ten oto gruby wytr?ci? mu z r?ki jedzenie.

Dwoma krokami dopad? winowajcy i z ca?ej si?y chwyci? go za ?okie?.

- Uwa?aj pan, do jasnej cholery, wybi? mi pan z r?ki talerz! - rzuci? mu w sam? twarz.

Oczy napadni?tego wyra?a?y najwy?sze zdumienie, a nawet przera?enie. Spojrza? na pod?og? i zacz?? przeprasza?, mocno skonsternowany.

Wok?? zrobi?o si? cicho. Nadbieg? kelner, uprz?tn?? nieporz?dek, drugi poda? Dyzmie nowy talerz.

Jeszcze w chwili, gdy zacz?? nak?ada? na? t? sam? sa?at?, nie zdawa? sobie sprawy z szale?stwa, jakie pope?ni?, och?on?? dopiero, gdy znalaz? si? na uboczu. Nagle zrozumia?, ?e lada chwila mog? go wyrzuci? za drzwi. Jad? ?apczywie, aby zd??y? zje?? jak najwi?cej.

Tymczasem sala nape?nia?a si? coraz bardziej i Dyzma z ulg? stwierdzi?, ?e nikt na? nie zwraca uwagi. To go o?mieli?o i znowu nape?ni? sw?j talerz. Jedz?c spostrzeg? obok tac? z nalanymi kieliszkami. Wypi? dwa, jeden po drugim. Uczu? si? pewniejszym siebie. Gdy si?gn?? po trzeci, ze zdumieniem spostrzeg?, ?e s?siedni kieliszek, podniesiony czyj?? r?k?, uderza lekko o jego w?asny.

Jednocze?nie dobieg? jego uszu g?os:

- Pan pozwoli, ?e z nim wypij??

Obok sta? wysoki brunet w mundurze pu?kownika i u?miecha? si? do? jako? dwuznacznie.

Podnie?li kieliszki do ust i wypili. Pu?kownik wyci?gn?? r?k?.

- Jestem Wareda.

- Jestem Dyzma - odpowiedzia? jak echo, ?ciskaj?c d?o?.

- Winszuj? panu - pochyli? si? ku Dyzmie pu?kownik - ?wietnie? pan tego Terkowskiego osadzi?. Widzia?em. Dyzmie wyst?pi?y rumie?ce na policzkach.

- Aha - pomy?la? - ten mnie zaraz wyprosi. Ale jak oni to grzecznie zaczynaj?...

- Cha, cha - cicho za?mia? si? pu?kownik Wareda - jeszcze teraz krew pana zalewa na wspomnienie tego cymba?a. Winszuj?, panie... Dyzma. Terkowski dawno nie dosta? takiej nauczki. Zdrowie pa?skie!

Wypili i Dyzma po?apa? si? w sytuacji o tyle, ?e poj??, i? mi?dzy owym grubym, Terkowskim, a pu?kownikiem musi by? na pie?ku.

- G?upstwo - rzek? - szkoda tylko... tej... sa?aty i talerzyka. Wareda wybuchn?? g?o?nym ?miechem.

- Pyszny kawa?! Ale? pan jest z?o?liwy, panie Dyzma, pa?skie zdrowie!

- Wie pan - doda? po chwili, stawiaj?c kieliszek - ?e to pierwszorz?dny kawa?: Terkowski g?upstwo, ale szkoda sa?aty!

Cieszy? si? ogromnie, a cho? Dyzma nie m?g? zmiarkowa?, o co w?a?ciwie temu pu?kownikowi chodzi, ?mia? si? r?wnie?, maj?c usta pe?ne tartinek.

Pu?kownik zaproponowa? papierosa i odeszli pod okno. Ledwie zd??yli zapali?, gdy zbli?y? si? do nich kr?py, siwiej?cy blondyn o ?ywych ruchach i szklistych oczach.

- Wacek! - zawo?a?. - Daj no papierosa. Zapomnia?em swoich. Pu?kownik wyci?gn?? ponownie srebrn? papiero?nic?.

- S?u?? ci. Pozw?l, ?e ci przedstawi?: pan Dyzma, pan minister Jaszu?ski.

Dyzma skurczy? si? w sobie. Nigdy w ?yciu nie widzia? ministra. Gdy w urz?dzie pocztowym w ?yskowie m?wi?o si? o ministrze, by?o w tym s?owie co? tak nierealnego, abstrakcyjnego, co? tak niesko?czenie odleg?ego i niedosi?galnego... Z nabo?e?stwem u?cisn?? wyci?gni?t? r?k?.

- Wyobra? sobie - zacz?? pu?kownik - ?e pan Dyzma mia? przed chwil? incydent z tym ba?wanem Terkowskim.

- Ach! To pan? Co ty m?wisz? - o?ywi? si? minister. - S?ysza?em, s?ysza?em. No, no!

- Ma?o tego, uwa?asz - ci?gn?? pu?kownik - gdy mu gratuluj?, pan Dyzma powiada: "Terkowski to g?upstwo, ale szkoda sa?aty!" Uwa?asz, sa?aty!

Obaj wybuchn?li ?miechem, a Dyzma wt?rowa? im bez przekonania. Nagle minister urwa? i powiedzia? znacz?co:

- Los rozd?tych wielko?ci. Pcha si?, bestia, nachalnie, p?ki jej kto jasn? choler? w oczy nie za?wieci, a p??niej jest mniej warta od...

- Od sa?aty! - podchwyci? pu?kownik Wareda. Znowu zacz?li si? ?mia?, a minister, wzi?wszy Dyzm? pod rami?, rzek? weso?o:

- W ka?dym razie, panie Dyzma, szczerze gratuluj?. Szczerze. Gdyby?my mieli w kraju wi?cej ludzi takich jak pan, drogi przyjacielu, co to umiej? nie da? w swoj? kasz? dmucha?, inaczej by?my stali. Potrzeba ludzi silnych.

Zbli?y?o si? jeszcze kilku pan?w. Zacz??a si? og?lna rozmowa. Nikodem Dyzma och?on??. Nape?niony ?o??dek i wypity koniak uspokoi?y napi?te nerwy. Pocz?tkowo zdawa?o mu si?, ?e bior? go za kogo? innego, nosz?cego to samo nazwisko (a mo?e jest tu w Warszawie jaki krewny?); p??niej jednak skombinowa?, ?e po prostu uwa?aj? go za swego, i to pewno dlatego, ?e rugn?? tego jakiego? Terkowskiego. Kto to mo?e by?? Pewno te? jaka? figura.

Rozwa?aj?c sytuacj? doszed? do wniosku, ?e jednak najbezpieczniej b?dzie, gdy zaraz wyjdzie. Niepokoi? go g??wnie zaczyna? stoj?cy opodal starszy pan, kt?ry wyra?nie ?ledzi? go wzrokiem. Odbywa? nawet nieznaczne manewry, by zajrze? Dyzmie w twarz.

- Ki diabe?, czego ten stary ode mnie chce?

Odpowied? przysz?a szybko. Starszy pan zatrzyma? przechodz?cego kelnera i powiedzia? mu kilka s??w, wskazuj?c ruchem g?owy Dyzm?. Kelner sk?oni? si? i zbli?ywszy si? do Dyzmy, zameldowa?:

- Ten pan prosi szanownego pana na sekundk?.

Nie by?o rady. O ucieczce nie mog?o ju? by? mowy. Nikodem zrobi? trzy kroki i obrzuci? siwego jegomo?cia ponurym spojrzeniem. Ten jednak u?miechn?? si? szeroko i zaszczebiota? ugrzecznionym g?osem:

- Najmocniej, najmocniej wielce szanownego pana przepraszam, ale o ile si? nie myl?, to mia?em zaszczyt pozna? szanownego pana w zesz?ym roku na zje?dzie przemys?owc?w w Krakowie. Nie przypomina pan sobie? W kwietniu? Leon Kunicki?

M?wi? szybko i nieco sepleni?. Ma?a nerwowa r?ka wysun??a si? ku Dyzmie natarczywie.

- Leon Kunicki.

- Nikodem Dyzma. Ale myli si? pan, w Krakowie nigdy nie by?em. Musia? co by? kto? do mnie podobny.

Staruszek zacz?? przeprasza? i sumitowa? si?, przy czym wyrazy pada?y tak pr?dko, ?e Dyzma ledwie si? m?g? po?apa? w tre?ci.

Tak, tak, oczywi?cie, stare oczy niedowidz?, dystrakcja, prosz? darowa?, ale i tak bardzo si? cieszy, tu prawie nikogo nie zna, to przykro, nie ma z kim paru zda? zamieni?, a nawet mia?by tu specjalny interes, dlatego w?a?nie prosi? znajomka o wyrobienie zaproszenia, ale trudno sobie poradzi?, gdy si? jest starym...

- Nawet w?a?nie - ci?gn?? jednym tonem - w?a?nie si? ucieszy?em, ?e pana spotka?em, i to akurat widz?c, ?e pan w tak bliskich stosunkach jest z naszym czcigodnym panem ministrem rolnictwa, bo my?l? sobie, znajomy, zrobi mi ?ask? i przedstawi jako? ?yczliwie panu ministrowi Jaszu?skiemu. Ale najmocniej, najmocniej przepraszam.

- Nie ma za co.

- O, nie, nie, oderwa?em pana od mi?ej rozmowy z samym panem ministrem, ale, widzi pan, jestem prowincjona?em, u nas na wsi to tak wszystko, prosz? wielce szanownego pana, kordialnie, po prostu...

- To si? rozgada? - pomy?la? Dyzma.

- Tedy najmocniej przepraszam - sepleni? staruszek - ale swoj?

drog? m?g?by mi pan wy?wiadczy? serdeczn? przys?ug?, staremu, bo c?? to pana kosztuje.

- Jak? przys?ug?? - zdziwi? si? Dyzma.

- Ach, ja si? nie narzucam, ale gdyby wielce szanowny pan tylko zechcia? tak na przyk?ad przedstawi? mnie panu ministrowi, od razu inaczej, uwa?a pan, zacz??by mnie traktowa?, ze to niby z przyjacielskiej rekomendacji.

- Z przyjacielskiej? - zdziwi? si? szczerze Dyzma.

- H?, h?, h?, niech si? szanowny pan nie zapiera. Sam s?ysza?em rozmow? pan?w, stary jestem i niedowidz?, ale s?uch mam dobry. Ju? ja r?cz?, ?e jak pan mnie przedstawi, jak pan na przyk?ad powie panu ministrowi: "Drogi panie ministrze, pozw?l, ?e ci przedstawi? mego starego dobrego znajomego Leona Kunickiego!..." O! To zupe?nie co innego...

- Ale?, panie! - protestowa? Dyzma.

- Ja si? nie narzucam, ja si? nie narzucam, h?, h?, h?, ale by?bym stokrotnie, no stokrotnie wdzi?czny, a c?? to pana kosztuje?

Wtem otwarto drzwi do s?siedniej sali. Zrobi? si? ruch, lekki t?ok przy drzwiach. Minister Jaszu?ski, mijaj?c z dwoma panami Dyzm? i Kunickiego, u?miechn?? si? do Dyzmy i rzek? do towarzyszy:

- Oto nasz bohater dzisiejszego wieczoru. Kunicki niemal popchn?? Dyzm? i zgi?? si? przed ministrem w uk?onie. Nie widz?c innego sposobu Dyzma wypali?;

- Pozwoli pan minister poznajomi? si? z panem Kunickim. To m?j stary, dobry znajomy.

Na twarzy ministra wyrazi?o si? zdziwienie. Nie mia? jednak nawet chwili czasu na odpowied?, gdy? Kunicki, potrz?saj?c jego r?k?, wybuchn?? ca?? tyrad?, jaki to jest szcz??liwy z poznania tak znakomitego m??a stanu, kt?remu ojczyzna, a specjalnie rolnictwo, a jeszcze bardzie) le?nictwo, ma do zawdzi?czenia, ?e do grobu nie zapomni tej chwili, bo sam, jako rolnik i przemys?owiec drzewny, umie ceni? wielkie zas?ugi na tym polu, ?e nie wszyscy, niestety, podw?adni pana ministra zdolni s? zrozumie? wielkie jego my?li przewodnie, ale na to jest zawsze rada, ?e on, Kunicki, zaci?gn?? niesp?acony d?ug wdzi?czno?ci wobec kochanego i ?askawego pana Dyzmy, kt?ry raczy? go przedstawi?.

Potok sepleni?cej wymowy p?yn?? tak wartko, ?e minister, coraz bardziej zdumiony, zdo?a? jedynie wym?wi?:

- Bardzo mi przyjemnie. Gdy jednak natarczywy staruszek zacz?? m?wi? o lasach pa?stwowych w Grodzie?szczy?nie i o jakich? tartakach, kt?re... - minister przerwa? sucho:

- Niech?e mi pan pozwoli nie zajmowa? si? tymi sprawami na raucie. Inaczej nie mia?bym co do roboty urz?duj?c w ministerstwie. Poda? r?k? Dyzmie, Kunickiemu skin?? g?ow? i odszed?.

- Twarda sztuka ten pa?ski minister - rzek? Kunicki - no, nie przypuszcza?em. Czy on zawsze jest taki?

- Zawsze - odpar? na wszelki wypadek Dyzma.

Raut by? sko?czony. Wielu jego uczestnik?w przesz?o jednak na kolacj? do s?siedniej sali restauracyjnej.

Staruszek przyczepi? si? do Dyzmy na dobre. Przy stole ulokowa? si? obok niego i gada? nieustannie. Dyzmie zacz??o si? kr?ci? w g?owie.

Wprawdzie g??wnymi winowajcami tego stanu rzeczy by? koniak i kilka kieliszk?w wina, jednak?e Dyzma pocz?? odczuwa? zm?czenie i senno??. Raz po raz na dobitek trzeba by?o pi? i je??, co - zwa?ywszy nieprawdopodobne ilo?ci poch?oni?tych pokarm?w - by?o wr?cz m?cz?ce. Dyzma z rozrzewnieniem my?la? o swym sk?adanym w?skim ???ku, kt?re zaraz po powrocie na ?ucka++++ rozstawi sobie pod oknem. Jutro niedziela, pozwol? mu spa? mo?e i do dziesi?tej.

Tymczasem Kunicki chwyci? go pod rami?.

- Drogi panie, niech?e mi pan nie odmawia, dopiero jedenasta, wypije pan ze mn? kieliszek dobrego w?grzyna! Tutaj stoj?, w Europejskim, zaraz na pierwszym pi?trze. Mam do pana bardzo wa?n? spraw?. No, drogi panie Dyzma, nie odm?wi mi pan przecie! Usi?dziemy, panie, w ciszy, wygodnie, przy dobrym winku... No? Na p?? godzinki, na kwadransik.

Jednocze?nie niemal ci?gn?? Dyzm?. Wyszli do westybulu i po chwili znale?li si? w obszernym pokoju. Kunicki zadzwoni? na s?u?b? i kaza? poda? w?gierskie.

W tym?e czasie na dole ko?owrotek oszklonych drzwi za ka?dym obrotem wyrzuca? z wn?trza ucylindrowanych pan?w i strojne damy. Stoj?cy na skraju chodnika szwajcar wywo?ywa? samochody.

- Auto pana ministra Jaszu?skiego!

Zajecha?a l?ni?ca limuzyna i minister, ?egnaj?c si? z pu?kownikiem Wered?, zapyta?:

- S?uchaj no, Wacek, jak si? nazywa ten tw?j facet, co to tak Terkowskiego objecha??

- Byczy facet - stanowczo o?wiadczy? nieco chwiej?cy si? na nogach pu?kownik - nazywa si? Dyzma, pierwszorz?dnie objecha?...

- To zdaje si? jaki? ziemianin czy przemys?owiec, bo wiesz, jest w przyja?ni z tym znanym Kunickim, co to mia? proces o dostaw? podk?ad?w kolejowych.

- Powiadam ci, byczy go??. Prosto z mostu go, panie tego.

- Tak, to musi by? silny charakter. Wierz? we frenologi?. Czaszka naprz?d podana i bardzo rozwini?ta szcz?ka. Wierz? we frenologi?. No, serwus!

Zawarcza? motor, trzasn??y drzwiczki. Na chodniku pozosta? pu?kownik.

- Ur?n?? si? czy co, do licha - rzek? do siebie - co ma wsp?lnego charakter z chronologi??...