Mostowicz T. KARIERA NIKODEMA DYZMY (03)

Rozdzia? trzeci

Ca?y ranek zaj??y przygotowania do wyjazdu. Dyzma du?e porobi? zakupy, gdy? zdawa? sobie spraw?, ?e musi wygl?da? przyzwoicie. Kupi? wi?c kilka zmian bielizny, kilka krawat?w, nowe przybory do golenia, bardzo ???te buciki i dwa gotowe garnitury, kt?re le?a?y na nim prawie dobrze. Poza tym naby? moc drobiazg?w i pi?kne sk?rzane walizy.

Syn rejenta Windera, student ze Lwowa, niegdy? ca?y ?ysk?w zachwyca? sw? elegancj?, a w jego pokoju Nikodem nieraz podziwia? szyk r??nych przedmiot?w toaletowych i teraz przy zakupach stara? si? na?ladowa? gust m?odego rejentowicza.

Kapita? zosta? mocno nadszarpni?ty, lecz Dyzma by? kontent z siebie.

Do sz?stej za?atwi? ju? wszystko, poci?g odchodzi? o p?? do ?smej. Ma?ka, kt?ra pocz?tkowo obiecywa?a sobie, ?e odprowadzi Dyzm? na dworzec, teraz tak onie?mielona by?a jego ekwipunkiem, ?e nie odwa?y?a si? nawet zaproponowa? swego towarzystwa.

Gdy wychodzi?, wybieg?a tylko za nim na schody i gor?co wyca?owa?a. Potem pomog?a znie?? walizy, kiedy za? doro?ka ruszy?a z miejsca, zawo?a?a:

- Wr?cisz?

- Wr?c?! - odkrzykn?? Dyzma i machn?? kapeluszem. Drug? klas? jedzie si? znacznie wygodniej ni? trzeci?. Po pierwsze, zamiast twardych ?awek s? tu spr??ynowe kanapy, po drugie, pasa?erowie s? znacznie milsi, a l s?u?ba kolejowa grzeczniej si? odnosi ni? w trzeciej.

Dyzma rozkoszowa? si? sw? pierwsz? podr??? w warunkach, kt?re dawa?y mu wra?enie, ?e oto jest panem ca?? g?b? i ?e nie tylko naczelnik urz?du pocztowego w ?yskowie, ale nawet obaj Winderowie, ojciec i syn, niczym nie zaimponowaliby mu teraz.

Kilka os?b, kt?re zaj??y miejsca w tym?e przedziale, wkr?tce wysiad?o i Dyzma pozosta? sam. Nie chcia?o mu si? spa?. Zreszt? nale?a?o gruntownie obmy?li? ca?? spraw?.

Rozumia? ju? teraz dobrze, ?e niespodziewan? propozycj? Kunickiego zawdzi?cza wy??cznie temu, ?e ten stary wyga wzi?? go za wp?ywow? osobisto??, pozostaj?c? z ministrem Jaszu?skim w bliskich stosunkach. Oczywi?cie rozwianie tego z?udzenia r?wna?oby si? rezygnacji z tej niewiaro-godnie wysokiej pensji. Ca?y tedy spryt nale?y wysili? w tym kierunku, by Kunickiego utwierdzi? w mylnym przekonaniu i jak najd?u?ej pobiera? t? pensj?. Utrzymanie i mieszkanie b?dzie darmowe. Wydatki zatem ogranicz? si? do zaledwie kilkudziesi?ciu, niech stu z?otych miesi?cznie. Zatem dwa tysi?ce czterysta oszcz?dno?ci!

Ba! ?eby chocia? ze trzy miesi?ce wytrwa?. A mo?e p?l roku?...

U?miechn?? si? do siebie. P??niej mo?na by na procenty chocia?by po?ycza? i ?y? jak ja?nie pan, nic nie robi?c.

Tylko trzeba ko?owa? starego jak najd?u?ej i mie? si? na baczno?ci, ?eby si? nie wsypa?. W og?le m?wi? jak najmniej, a o sobie ani jednego s??wka. Stary te? nie w ciemi? bity i jakby tylko najmniejsze podejrzenie powzi?? - przepad?o wszystko.

?wita?o ju?, gdy konduktor wszed? i zameldowa?, ?e doje?d?aj? do stacji Koborowo.

Dyzma zaniepokoi? si?, czy te? Kunicki pami?ta, ?e on ma tym poci?giem przyjecha?.

Okaza?o si? wszak?e, ?e pami?ta?. Do wysiadaj?cego Nikodema podszed? zaraz lokaj w liberii.

- Czy to wielmo?ny pan do pa?stwa Kunickich?

- Tak.

- Samoch?d czeka przed stacj?, panie administratorze - rzek? s?u??cy i zabra? walizy.

Usadowiwszy si? w luksusowym wozie, Nikodem pomy?la?:

- Pan administrator generalny d?br Koborowo. Trzeba b?dzie zafundowa? sobie karty wizytowe.

R?wna jak st?? droga sz?a przez jaki? czas wzd?u? toru, p??niej przy malowniczym, na wp?? zrujnowanym m?ynie wodnym wygina?a si? na ob?ym mostku i skr?ca?a w prawo, mijaj?c liczne zabudowania fabryczne, kt?re g?sto obsiad?y bocznic? kolejow?.

St?d ju? zaczyna?a si? d?uga aleja klonowa, na ko?cu kt?rej le?a? strzelisty pa?ac, nieco dziwaczny i pretensjonalny w stylu, lecz harmonijny jako ca?o??. Auto zatoczy?o p??kr?g obok gazonu i stan??o na podje?dzie. W otwartych drzwiach ukaza?a si? pokoj?wka i wraz z lokajem zaopiekowa?a si? walizami. W chwili gdy Dyzma zdejmowa? palto, wpad? do hallu nieco rozczochrany Kunicki w d?ugim fularowym szlafroku, tak jaskrawym i kwiecistym, ?e Dyzma wzi?? go pocz?tkowo za kobiet?.

Kunicki, rozpromieniony i ruchliwy jak rt??, rzuci? si? na przyjezdnego z u?ciskami i otworzy? na? ogie? mitraliezy swej wymowy, jeszcze szybszej i jeszcze bardziej sepleni?cej ni? w Warszawie, lecz r?wnie monotonnej. Pierwszym pytaniem, po kt?rym zrobi? pauz? na odpowied?, by?o: "czy drogi pan woli zamieszka? tu, w pa?acu, czy te? w pawilonie w parku?"

Drogi go?? o?wiadczy?, ?e mu wszystko jedno, wobec czego zosta? przeprowadzony do dw?ch pi?knie urz?dzonych pokoj?w na parterze. Wyja?niono mu przy tym, ?e wcale nie b?dzie skr?powany, gdy? gdyby nie chcia? przechodzi? do hallu przez inne pokoje, ma st?d wprost wyj?cie na taras, do ?azienki za? ma wej?cie z korytarza tu? obok, mo?e te? zaraz wyk?pa? si? po podr??y, k?piel zosta?a dla? przygotowana, a p??niej, je?eli nie jest zm?czony i zechce wyj?? na ?niadanie do jadalni, i jemu, Kunickiemu, i paniom b?dzie bardzo mi?o.

Gdy wreszcie Dyzma zosta? sam, rozpakowa? szybko walizy, rzeczy umie?ci? w szafie i przeszed? do ?azienki. Nigdy dotychczas nie zdarza?o si? mu my? w wannie. Tote? od razu stwierdzi?, ?e jest to znacznie wygodniejsze ni? zat?oczona ?a?nia. Ostatnio zreszt? i na ?a?ni? nie m?g? sobie pozwoli?. ?wiadczy?a o tym wymownie woda w wannie, kt?ra po jego k?pieli nabra?a wyra?nego zabarwienia. Dyzma d?ugo manipulowa?, zanim znalaz? na dnie ?a?cuszek, po poci?gni?ciu kt?rego kompromituj?ca ciecz znalaz?a uj?cie. Sp?uka? wann?, uczesa? si?, na?o?y? pid?am?, a gdy wr?ci? do swego pokoju, ze zdumieniem stwierdzi?, ?e podczas jego nieobecno?ci s?u?ba oczy?ci?a ubranie i buty.

- Psiakrew! Tu ci samemu palcem ruszy? nie dadz?! - pomy?la? z podziwem.

Ledwie zd??y? zawi?za? krawat, gdy zapukano do drzwi i zjawi? si? Kunicki, wy?wie?ony i niezmiernie gadatliwy.

Pok?j, do kt?rego wprowadzi? Dyzm?, a zas?uguj?cy raczej na miano sali, ca?y wy?o?ony jakim? ciemnym drzewem, wywiera? wra?enie przyt?aczaj?ce. Wzd?u? ?cian sta?y wspania?e kredensy i oszklone szafy, po?yskuj?c bogactwem swych wn?trz wypchanych srebrami i kryszta?ami, niedu?y bia?y st??, nakryty dla czterech os?b, zdawa? si? wystaw? luksusowych naczy?, kt?rych wystarczy?oby do obs?u?enia ca?ego personelu urz?du pocztowego w ?yskowie.

- Moje panie w tej chwili zejd?, w?a?nie ko?cz? ubieranie si?, mo?e tymczasem zechce pan, drogi panie Nikodemie, obejrze? inne pokoje na parterze, bo pi?tro, h?, h?, jest jeszcze niewidzialne, pojmuje pan, damy. Jak?e si? panu podoba moja siedziba? Sam j? urz?dza?em, sam projektowa?em, poczynaj?c od wskaz?wek dla architekta, a ko?cz?c na najmniejszym mebelku.

Wzi?? Dyzm? pod rami? i drepcz?c przy nim, zagl?da? raz po raz w oczy.

Pa?ac koborowski, jak i ca?e Koborowo, t?umaczy?, to jego duma i chluba, jeszcze przed wielu laty by?y tu dzikie wertepy, dworek, co to nadawa? si? chyba na rozbi?rk?, zrujnowane zabudowania gospodarskie i ziemia w po?owie le??ca od?ogiem. A dzi? - z?ote jab?ko, cacko, wychuchane, systematyczn? prac?, ci??kim trudem postawione na, panie kochany, nogi.

Szli po mi?kkich dywanach przez pokoje urz?dzone z przepychem, o jakim w og?le Dyzma nie mia? wyobra?enia.

Ze z?oconych br?z?w, z sutych ram obraz?w, z l?ni?cych mebli, z olbrzymich luster, z marmurowych i malachitowych komink?w, z nieznanych tkanin i z?otem t?oczonej sk?ry - zdawa?y si? krzycze? pieni?dze. Dyzmie przysz?o na my?l, ?e gdyby ziemia si? nagle zatrz?s?a, pa?ac wraz z ca?ym urz?dzeniem rozsypa?by si? w z?ote kr??ki.

- No jak?e? - pyta? Kunicki, gdy znowu znale?li si? w jadalni, nie zd??y? jednak otrzyma? odpowiedzi, otworzy?y si? drzwi i wesz?y oczekiwane panie.

- Pozw?lcie - rzek? Kunicki podprowadzaj?c Dyzm? - ?e wam przedstawi?: pan Dyzma.

Starsza, jasna blondynka, z u?miechem poda?a r?k?.

- Bardzo mi przyjemnie. Wiele s?ysza?am o panu.

M?odsza od niej, szatynka, o ch?opczykowatej powierzchowno?ci i ?ywych ruchach, mocno u?cisn??a d?o? Nikodema, przygl?daj?c si? mu tak bezceremonialnie, ?e a? si? zdetonowa?

Na szcz??cie nic nie potrzebowa? m?wi?, gdy? Kunicki terkota? bez przerwy. Mia? zatem czas przyjrze? si? obu paniom. Blondynka mog?a mie? najwy?ej dwadzie?cia sze?? lat, szatynka mo?e dwadzie?cia czy dwadzie?cia dwa. Zdziwi? si? tym, gdy? pami?ta?, ?e Kunicki m?wi? mu o ?onie i o c?rce. Tymczasem obie mog?y by? tylko c?rkami, chocia? nie wygl?da?y na siostry. Blondynka, aczkolwiek kszta?tna i smuk?a, nie mog?a by? nazwana szczup??. Ma?e lecz wydatne zmys?owe usta, ?agodny owal twarzy i ogromne, niemal nieproporcjonalnie du?e, mocno b??kitne oczy - zdradza?y natur? marzycielsk?. Elegancka letnia sukienka z surowego jedwabiu ods?ania?a szyj? i ramiona ol?niewaj?cej bia?o?ci.

Obok tej pastelowej urody w?skie, sko?ne i zro?ni?te brwi m?odszej, jej kr?tko, po m?sku obci?te kasztanowate o miedzianym po?ysku w?osy, jej zapi?ta pod szyj? angielska bluzka z ciemnozielonym krawatem i silnie opalona cera - stanowi?y jaskrawy kontrast. Przy tym spojrzenie orzechowych oczu mia?o w sobie co? zadzierzystego. Dyzm? uderzy? poza tym kszta?t jej uszu. Szatynka siedzia?a do? profilem i po prostu zmusza? siebie, by raz po raz nie przygl?da? si? jej uchu. Nigdy dot?d me zwr?ci? uwagi na uszy ludzi, z kt?rymi si? styka?. Teraz dopiero stwierdzi?, ?e ucho mo?e mie? sw?j indywidualny wyraz, ?e mo?e by? pi?kne, mo?e przypomina? jaki? egzotyczny kwiat o pr??nej i soczystej konsystencji, i o przykuwaj?cym wzrok kszta?cie. Kunicki mia? ma?e czerwone uszki ostro zako?czone u g?ry, a blondynce zakrywa?o je puszyste uczesanie.

Obserwacje nie przeszkadza?y Dyzmie uwa?a?, by swymi ruchami i sposobem jedzenia jak najbardziej upodobni? si? do reszty towarzystwa i przez nieodpowiednie zachowanie si? nie zdemaskowa? braku tego, co rejent Winder nazywa? kindersztub?, a co prawdopodobnie mia?o oznacza? pa?skie formy.

Kunicki m?wi? bez przerwy, obszernie opisywa? zalety i ujemne strony Koborowa, wylicza? inwentarz, charakteryzowa? temperamenty poszczeg?lnych koni, uk?ada? plan, wed?ug kt?rego zademonstruje to wszystko kochanemu panu Nikodemowi.

- Dotychczas zd??y?em tylko pokaza? panu pokoje parterowe. Poci?gn?? ?yk kawy, wskutek czego znalaz?a si? pauza wystarczaj?ca na odezwanie si? blondynki:

- I jak?e si? panu podoba?o?

- Bardzo bogato - odpar? po prostu Dyzma. Na twarz blondynki buchn??y rumie?ce. W oczach odbi?a si? niewymowna przykro??.

- To, prosz? pana, gust mojego m??a.

- H?, h?, h? - za?mia? si? Kunicki - m?wi?em to ju? panu Nikodemowi. A niech pan sobie wyobrazi, ?e Nina pierwsz? scen? ma??e?sk?, h?, h?, h?, w?a?nie o to mi zrobi?a, gdy?my przyjechali po ?lubie do Koborowa. Oto jest wdzi?czno?? niewie?cia. Ja tu, panie, na g?owie stawa?em, ?eby mojej pani us?a? gniazdko, a ona jeszcze mi scen? zrobi?a. I niech pan sobie wyobrazi...

- Przesta?, prosz? - przerwa?a pani Nina.

- Nie rozumiem ci?, papo - doda?a szatynka - po co nudzisz pana Dyzm? opowiadaniem o rzeczach, kt?re w dodatku sprawiaj? przykro?? Ninie?

- Ale? ja nic nie m?wi?, nic nie m?wi?, kochanie. Zreszt? zaraz was uwolnimy od naszego towarzystwa, bo musz? panu Nikodemowi pokaza? Koborowo. Powiadam panu...

- Mo?e pan Dyzma jest zm?czony - wtr?ci?a pani Nina.

- Bro? Bo?e - zaprzeczy? Nikodem.

- No, widzisz, no, widzisz - zasepleni? zadowolony Kunicki. - Nas, ludzi interesu, a? korci, ?eby wszystko po?yteczne, wszystko istotne i jedynie wa?ne zaraz pozna?.

- Papo, nie m?w za pana Dyzm? - przerwa?a c?rka. - W?tpi?, czy dla ka?dego podk?ady kolejowe i odpadki drzewne s? rzecz? najistotniejsz? i jedynie wa?n?. Prawda, prosz? pana? - zwr?ci?a si? do Dyzmy.

- No, naturalnie, pani ma racj? - odpar? ten ostro?nie - s? rzeczy znacznie wa?niejsze.

Kunicki za?mia? si? cicho i zatar? r?ce.

- Tak, tak, od podk?ad?w s? rzeczy wa?niejsze. Na przyk?ad kwestia otrzymania wi?kszego kontyngentu drzewa i kwestia uzyskania dostaw! ?mia? si? kontent z siebie. Blondynka wsta?a i skin??a g?ow?.

- Nie przeszkadzamy panom - powiedzia?a zimno. Szatynka r?wnie? podnios?a si? z miejsca i zanim Nikodem zdo?a? poj??, na czym w?a?ciwie ten konflikt rodzinny polega, obie wysz?y z jadalni. Dyzma nie przypuszcza?, ?e ?niadanie tak pr?dko si? sko?czy. Jad? ma?o, by nie wygl?da? na ?ar?oka, a teraz by? g?odny. Lokaj zameldowa?, ?e konie podano.

- Tak to - m?wi? Kunicki nak?adaj?c czapk? - widzi pan, niech si? pan nie zra?a, ale mi?dzy mn? i ?on? zawsze jest to wielkie nieporozumienie. Ona, panie, idealistka, romantyczna, utopie r??ne w g??wce - m?oda jeszcze. Zm?drzeje. A c?rka?... Hm... Kasia z ni? trzyma, bo te? jeszcze smarkata. Zreszt? baby zawsze razem trzymaj?.

Przed podjazdem sta? oryginalny zaprz?g, rodzaj eleganckiej biedki na dw?ch ko?ach, z par? gniadych w lejc. Usadowili si? wygodnie na mi?kkich poduszkach i Kunicki strzeli? z bata. Konie ruszy?y ostrym k?usem.

- Co, ?adne szkapiny? - zmru?y? oko Kunicki. - Kupi?em t? park? na wystawie rolniczej w Lublinie. Z?oty medal! Co?

Istotnie, gniade sz?y jak lalki i Dyzma przyzna?, ?e s? wspania?e.

- Najpierw poka?? panu moje ministerstwo kolei - m?wi? Kunicki - dwadzie?cia dwa kilometry toru z dwoma rozga??zieniami. Pojedziemy do pierwszego, w moim lesie.

Skr?ci? z klonowej alei i mi?kk? gruntow? drog? jechali dobre p?? godziny w?r?d g?stych ?an?w dojrza?ego ?yta. W powietrzu panowa?a cisza, lecz upa? nie by? dokuczliwy.

- ?adne urodzaje - rzek? Dyzma.

- Tak, panie, tak - odpar? smutno Kunicki - za dobre, za ?adne, niestety.

Nikodem roze?mia? si?.

- Tak to pan powiedzia?, jakby to pana martwi?o.

- A co pan s?dzi? - zdziwi? si? Kunicki. - Przecie to kl?ska dla rolnictwa.

Dyzma chcia? powiedzie?, ?e tego nie rozumie, ale ugryz? si? w j?zyk. Lepiej by? ostro?nym.

- Kl?ska - powt?rzy? Kunicki - ceny lec? na ?eb, na szyj?. Za dwa miesi?ce b?dziemy sprzedawali za psie poszycie. Kl?ska urodzaju, panie drogi.

- Aha! - pomy?la? Dyzma - widzisz, kto by to przypuszcza?. Ale najlepszy spos?b to jak najmniej gada? albo, bro? Bo?e, wypytywa?!

- No, to zrozumia?e - rzek? g?o?no - tylko ja nie s?dz?, ?eby mia?o by? a? tak ?le, jak pan przepowiada.

Zamilk?, przysz?o mu do g?owy, ?e jednak trzeba co? doda?, ?eby me wygl?da? na naiwnego. Tote? powiedzia?, ot tak, na wszelki wypadek:

- Zbo?e podro?eje.

- Ba, jedynie w tym wypadku, je?eli rz?d zacznie magazynowa? zbo?e.

- A kto panu powiedzia?, ?e nie zacznie?!

- Co pan m?wi? - podskoczy? Kunicki. Dyzma przestraszy? si?, ?e paln?? jakie? kapitalne g?upstwo, ale wnet si? uspokoi?, gdy jego towarzyszowi a? za?wieci?y si? oczy.

- Kr?lu z?oty! Co pan m?wi? Czy to ju? postanowione?

- Na razie projekt...

- Kochany panie Nikodemie! Ale? to genialna my?l! Genialna! Obowi?zkiem rz?du jest ratowanie rolnictwa, przecie, na mi?y B?g, ca?y dobrobyt kraju opiera si? na rolnictwie. Do diab?a, u nas jest po prostu jaka? mania do przerabiania struktury gospodarczej kraju! Przecie Polska liczy siedemdziesi?t procent rolnik?w! Siedemdziesi?t procent. Nie przemys?, nie kopalnie, nie handel, lecz w?a?nie rolnictwo, produkty rolne, zwierz?ce i drzewne - to jest podstawa wszystkiego. Dobrobyt rolnika to dobrobyt wszystkich - i fabrykanta, i kupca, i robotnika! Panie Dyzma, powinien pan, to pa?ski ?wi?ty obowi?zek wobec ojczyzny, wyzyska? wszystkie swoje wp?ywy w rz?dzie, ?eby przeforsowa? ten genialny projekt! Z?by rz?d skupi? ca?? nadwy?k?! Bo?e! Samo Koborowo z folwarkami...

Zacz?? w my?li oblicza? ewentualny zysk, gdy Dyzma powiedzia?.

- Rozchodzi si? tylko o pieni?dze. Nie ma pieni?dzy.

- Pieni?dzy, pieni?dzy? - zaperzy? si? Kunicki. - To jest drobiazg to jest niepowa?na przeszkoda. Przecie pa?stwo mo?e wypu?ci? obligacje. Obligacje zbo?owe cho?by na sto milion?w z?otych. P?aci? obligacjami i koniec. Oczywi?cie, oprocentowanymi, przypu??my na pi?? od sta, nawet cztery od sta. Uwa?a pan? Powiedzmy, sze?cioletnie. A przecie, do pioruna w ci?gu sze?ciu lat musi przyj?? dobra koniunktura co najmniej dwa razy. W?wczas sprzedaje si? ca?y zapas zagranicy i jest ?wietny interes. Uwa?a pan? A korzy?ci ogromne: primo, uratowanie cen, secundo, wzmo?enie obrot?w, bo obligacje musz? by?, oczywi?cie, bezimienne. Przecie w ten spos?b pa?stwo wstrzyknie na rynek wewn?trzny nowych sto milion?w, a to ju? jest suma, kt?ra wp?ynie zbawiennie na nasz? katastrofaln? ciasnot? got?wkow?. Kr?lu z?oty! Powinien pan o tym koniecznie pogada? z ministrem Jaszu?skim...

- M?wili?my ju? z nim wiele na ten temat i kto wie... Urwa?, a jednocze?nie pomy?la?: - To mocny ?eb, niech tego starego diabli wezm?. Taki to i ministrem chyba m?g?by zosta?!

Kunicki nie ustawa? w rozwa?aniu kwestii. Wytacza? argumenty, robi? zastrze?enia i w?tpliwo?ci, by je natychmiast rozbi? logicznym rozumowaniem, sepleni? coraz wi?cej, m?wi? coraz pr?dzej i z emocji wymachiwa? batem.

Tymczasem droga zawr?ci?a do lasu i jechali teraz w?r?d wysokopiennych sosen.

Na obszernej polanie pi?trzy?y si? sagi drzewa wzd?u? w?skich szyn kolejki polowej. W?a?nie miniaturowy parowozik zacz?? sapa? i sycze?, usi?uj?c ruszy? z miejsca kilkana?cie wagonetek, na?adowanych wielkimi klocami. Dopomaga?y mu w tym dwa szeregi robotnik?w, popychaj?cych z obu stron wagonetki.

Ludzie zdejmowali czapki, lecz w uk?onach tych wyczuwa?o si? niech??, a nawet wr?cz nie?yczliwo??. Ogorza?y jegomo?? w siwej kurtce podszed? do powoziku i zacz?? co? m?wi?, lecz Kunicki mu przerwa?:

- Panie Starkiewicz, uk?o? si? pan, to jest w?a?nie pan Dyzma, pan administrator generalny.

Jegomo?? zdj?? czapk? i obrzuci? Dyzm? uwa?nym spojrzeniem. Ten uk?oni? si? z lekka.

Przez kilka minut, podczas kt?rych Kunicki wypytywa? Starkiewicza o jakie? dane, Nikodem rozgl?da? si? z zaciekawieniem w?r?d olbrzymich mas nagromadzonego drzewa, barak?w skleconych z desek, wok?? polany, pe?nej ?wistu pi? i poj?k?w siekier. Gdy ruszyli dalej, Kunicki rozpocz?? fachowy wyk?ad o gatunkach drzewa, a stanie eksploatacji, o trudno?ciach w uzyskaniu pozwole? na wyr?by we w?asnym lesie, o drzewostanie w tych okolicach. Cytowa? paragrafy ustaw, cyfry, ceny i od czasu do czasu zerka? w stron? towarzysza, kt?rego mina wyra?a?a skupion? uwag?.

W istocie Dyzm? ogarn??o przera?enie. Wszystko to wali?o si? na jego ?wiadomo?? coraz gwa?towniejsz? lawin? poj?? i spraw, o kt?rych nie mia? najmniejszego poj?cia. Czu? si? jak cz?owiek, na kt?rego wywr?cono st?g siana. Straci? wszelk? orientacj? i zrozumia?, ?e absolutnie nie da sobie z tym rady, ?e ?adn? miar? nie zdo?a opanowa? sytuacji bodaj o tyle, by nie skompromitowa? si? i nie o?mieszy?, m?wi?c pro?ciej - nie wsypa? si?.

Kiedy zwiedzili ju? stacj? drzewn? w lesie rz?dowym, tartaki przy dworcu kolejowym, fabryk? mebli, wyka?czan? w?a?nie papierni? i budow? jakich? magazyn?w, zam?t w g?owie Dyzmy wzr?s? do tego stopnia, ?e najch?tniej uciek?by zaraz. Pi?trzy?a si? przed nim niebosi??na g?ra interes?w niezrozumia?ych, spraw przedziwnie a tajemniczo zaz?biaj?cych si? wzajemnie, poznawa? nowych ludzi, b?d?cych kierownikami tych spraw, m?wi?cych o nich ze znawstwem i takimi skr?tami, ?e nic z tego wy?owi? nie potrafi?.

Pociesza? si? jedynie spostrze?eniami, ?e Kunicki nie widzi jego przygn?bienia, bior?c je za skupion? rozwag? i piln? obserwacj?. Widocznie tak by? zaabsorbowany funkcj? informowania swego administratora, ?e nie mia? czasu zauwa?y? jego depresji.

Zbli?a?a si? ju? trzecia, gdy zatrzymali si? znowu przed pa?acem.

- Widzi pan - rzek? Kunicki oddaj?c lejce stajennemu - ?e moje Koborowo to obiekt niema?y. Niema?y i dalib?g, pomy?lany logicznie, i nastawiony na dobry i sta?y doch?d. Je?eli w praktyce tak nie jest, to ju? zas?uga naszej biurokracji i chwiejnej polityki gospodarczej. Ale w tych warunkach mo?na wiele, bardzo wiele zrobi?, ale to ju? rzecz pa?ska i pa?ski k?opot, kochany panie Nikodemie.

Obiad jedli we dw?jk?, gdy? panie wyjecha?y samochodem do Grodna po zakupy. W Koborowie karmiono obficie i wykwintnie, tote? Dyzma przy czarnej kawie, na kt?r? przeszli do gabinetu, czu? si? niezwykle oci??a?y.

Natomiast ?ywy jak rt?? Kunicki nie ustawa? w obja?nianiu gospodarki koborowskiej. Otwiera? szafy, szuflady, wyci?ga? jakie? segregatory, rachunki, korespondencj? i m?wi? bez przerwy. Nikodem bliski ju? by? rozpaczy, gdy staruszek, zebrawszy w ma?ych r?czkach grub? plik? ksi?g i papier?w, zako?czy?:

- Widz?, ?e pan jest ju? troch? zm?czony, zreszt? nale?y si? przecie wypoczynek po podr??y. Zatem, je?eli pan pozwoli, wszystkie te materia?y ode?l? do pa?skiego pokoju, a pan mo?e je wieczorkiem przejrzy. Dobrze?

- Dobrze, z przyjemno?ci?.

- A nie zdrzemn??by si? pan teraz, kochany panie Nikodemie, co?

- Wie pan, ?e rzeczywi?cie...

- No, to przyjemnej drzemki, przyjemnej drzemki, odprowadz? pana. A niech pan ?askawie zwr?ci uwag? na daty w korespondencji z Dyrekcj? Las?w Pa?stwowych. Przecie to skandal, ?eby przetrzymywano sprawy po trzy miesi?ce bez odpowiedzi, bo... No, ale o tym potem. Niech?e pan wypoczywa. Kolacj? mamy o ?smej.

Nikodem zdj?? buty i rozci?gn?? si? na kanapie, lecz zasn?? me m?g?. My?li k??bi?y si? pod czaszk? dokuczliwie, niemal bole?nie. Co robi?? Co robi??... Czy z miejsca zrezygnowa? ze wszystkiego i przyzna? si? staremu, czy pr?bowa? zorientowa? si? w materiale tak beznadziejnie trudnym i skomplikowanym?... Gdyby potrafi? tego dopi??, m?g?by si? utrzyma? w Koborowie ze dwa, mo?e trzy miesi?ce... Bo d?u?ej ?adn? miar? nie wytrwa. Przecie stary po to go zaanga?owa?, by on u ministra wyrobi? te r??ne ust?pstwa...

- Taki cwany piernik, a sam siebie nabra?... Jakby tu sobie poradzi?? Szlag mo?e trafi?...

Dwugodzinne wypoczywanie zm?czy?o go jeszcze bardziej ni? ca?y ranek i przedpo?udnie, tak pracowicie sp?dzone. Wypali? kilkana?cie papieros?w i dym nape?niaj?cy pok?j zacz?? go m?czy?. Wsta? i przeszed? do s?siedniego gabineciku. Na biurku le?a?a ca?a plika ksi?g i dokument?w, z kt?rymi si? mia? zapozna?.

Zakl?? w duchu i zawr?ci?. Przypomnia? sobie, ?e mo?e otworzy? drzwi na taras i wyj?? do parku.

Park, znakomicie utrzymany, musia? zajmowa? wi?ksz? przestrze?, gdy? Nikodem, wci?? id?c przed siebie, nie m?g? dojrze? jego ko?ca. W?r?d starych d?b?w, kasztan?w, lip i klon?w bieg?y we wszystkich kierunkach g?adkie jak krople wody do siebie podobne ?cie?ki i dr??ki.

- Tu i zab??dzi? ?atwo - pomy?la? Dyzma i rozejrza? si?. W ka?dym razie pa?ac jest w p??nocnej stronie.

Tu i ?wdzie pod wielkimi drzewami znajdowa?y si? kamienne lub drewniane ?awki. Po kilkunastu minutach przechadzki Nikodem wybra? jedn? z nich, znajduj?c? si? w g?stym cieniu i usiad?. Natychmiast powr?ci?y dr?cz?ce my?li: co robi?, jak sobie da? rad?, co wykombinowa??

Wtem us?ysza? gwizdanie, a po chwili szybkie kroki tu? za sob?. Obejrza? si?. W?sk? alejk? szed? m?ody, niezwykle elegancko ubrany m??czyzna, z po?yskuj?cym monoklem w oku. Tu? za nim bieg? na krzywych n??kach miniaturowy ratlerek o g?owie nietoperza. Piesek dostrzeg? Dyzm? i zacz?? ujada?. W?wczas m?ody cz?owiek zatrzyma? si?, zmierzy? Nikodema wzrokiem i skierowa? si? ku niemu. M?g? mie? oko?o trzydziestki, szczup?y, wysoki. Wzrost jego przed?u?a?a jeszcze bardziej nieproporcjonalnie d?uga szyja, zako?czona blad?, malutk? a okr?g?? twarz?, przypominaj?c? twarze chorowitych dzieci. Wynios?y i pogardliwy wyraz rys?w stanowi? na niej taki sam kontrast, jak i tkwi?ce w czerwonych obw?dkach ogromne niebieskie oczy, patrz?ce z jadowit? ironi?. Pod ich spojrzeniem Dyzma zmiesza? si?, tym bardziej, ?e m?ody cz?owiek stan?? przed nim i przygl?da? si? impertynencko.

- Ki diabe? - pomy?la? Dyzma.

Ten za? wyci?gn?? w jego kierunku bardzo d?ugi palec wskazuj?cy i zapyta? skrzecz?cym g?osem:

- Kto pan jeste??

Nie wiedz?c, co zrobi?, Dyzma wsta?.

- Jestem administratorem, nowym administratorem...

- Nazwisko?

- Dyzma, Nikodem Dyzma.

Piesek ujada?, skacz?c pokracznie wok?? n?g swego pana.

- Tak? Dyzma?... S?ysza?em. Jestem hrabia Ponimirski. Siadaj pan. Cicho, Brutus! Uwa?asz, panie Dyzma, nazwa?em tak psa, bo to nie ma ?adnego sensu, a ciekaw jestem, dlaczego pies ma nazywa? si? z sensem? Siadaj pan!

Dyzma usiad?. Ten hrabia sprawia? na nim jakie? niesamowite wra?enie, w kt?rym by?y i strach, i obrzydzenie, i ciekawo??, i wsp??czucie.

- S?ysza?em - ci?gn?? hrabia, oblizuj?c ko?cem j?zyka ruchliwe i bezkrwiste wargi - s?ysza?em. Podobno ten ?ajdak sprowadzi? tu pana, bo pan jest jak?? figur?. Uwa?am za sw?j obowi?zek, jako d?entelmen, ostrzec pana przed z?odziejsk? person? mego kochanego szwagierka.

- Ale o kim pan hrabia m?wi? - zdziwi? si? Dyzma.

- O kim? No, przecie o tym chamie, o Leonie Kuniku.

- O panu Kunickim?...

- Do stu piorun?w! - wrzasn?? hrabia - jaki znowu Kunicki? Jaki Kunicki? Sk?d Kunicki?! Kunicki to dobre szlacheckie nazwisko, kt?re ta pijawka przyw?aszczy?a sobie! Ukrad?, rozumiesz pan? Ukrad?. Nazywa si? po prostu Kunik! Sam sprawdzi?em. Syn maglarki Genowefy Kunik i niewiadomego ojca. Tak, ?askawco, hrabianka Ponimirska, wnuczka ksi??nej de Rehon, jest dzi? sobie pani? Kunikow?.

- Nie rozumiem - ostro?nie zacz?? Dyzma - znaczy, ?e pan hrabia jest szwagrem pana Kunickiego?

Ponimirski zerwa? si? na r?wne nogi, jak ugodzony strza??. Bezkrwista twarz sta?a si? nagle czerwona.

- Milcz pan! Milcz, ty, ty!... .

- Ale? ja bardzo przepraszam - przestraszy? si? Dyzma.

- Nie wa? si? pan w mojej obecno?ci nigdy nazywa? tego szuj? inaczej ni? Kunik, ?ajdak Kunik, hochsztapler Kunik! ?aden Kunicki!... Moim szwagrem jest parszywy lichwiarz i oszust Kunik, chamski bastard Kunik! Ku-nik! Ku-nik! Powt?rz pan zaraz: Ku-nik! No!...

- Kunik - wybe?kota? Dyzma.

Ponimirski uspokoi? si? i usiad?, a nawet u?miechn?? si?.

- Nie wiedzia? pan o tym? M?j Brutus te? tego nie wiedzia? i nawet ?asi? si? do mego szwagierka, p?ki ten go nie kopn??. Bydl?! Zamy?li? si? i doda?:

- Obaj: i Kunik bydl?, i pies bydl?... Zreszt? i ja jestem bydl?... Wybuchn?? niespodziewanym ?miechem.

- Przepraszam pana za szczero??, ale i pan jeste? bydl?. ?mia? si? dalej, a Dyzma skonstatowa? w duchu: - To wariat.

- My?lisz pan, ?e jestem wariatem? - chwyci? go nagle za r?k? Ponimirski i zbli?y? twarz do jego twarzy. Dyzma wzdrygn?? si?.

- Nie - rzek? niepewnym g?osem - co znowu, bro? Bo?e...

- Nie zaprzecza?! - krzykn?? hrabia. - Ja wiem! Zreszt?, na pewno Kunik uprzedzi? pana. A mo?e moja siostra? Powiedz pan, bo w ko?cu i ona zdemoralizuje si? przy tym wieprzu, przy tym szakalu. Co Nina panu m?wi?a?

- Ale? bynajmniej, nikt mi nic nie m?wi?.

- Nikt?

- S?owo daj? - zapewni? Nikodem.

- Widocznie s?dzili, ?e pan mnie nie b?dzie mia? zaszczytu pozna?. Czy pan wie, ?e oni mnie zabronili wst?pu do pa?acu? ?e kazali jada? samotnie? Ze nie wolno mi opuszcza? parku, bo Kunik kaza? s?u?bie bi? mnie kijami, je?eli wyjd??

- Ale dlaczego?

- Dlaczego? Dlatego ?e jestem niewygodny, ?e moje wielkopa?skie maniery ra?? tego parweniusza, tego bastarda maglarki, dlatego ?e ja powinienem by? nie ten ?ajdacki przyb??da, dlatego, ?e znie?? nie mo?e, i? ja, prawy dziedzic Koborowa, ja, potomek rodu, w naszym odwiecznym gnie?dzie rodowym musz? by? panem!

- To pan Kunic... pan Kunik wzi?? Koborowo w posagu za siostr? pana hrabiego?

Ponimirski zakry? twarz d?oni? i milcza?. Po chwili Dyzma spostrzeg?, ?e po d?ugich, niewiarogodnie d?ugich palcach ?ciekaj? ?zy.

- Co za cholera?! - zakl?? w my?li.

Piesek zacz?? piszcze? natarczywie i drapa? ?apkami nogawic? swego pana. Ten wyj?? silnie uperfumowan? jedwabn? chusteczk?, otar? oczy i powiedzia?:

- Wybacz pan. Mam nieco podra?niony system nerwowy.

- Prosz? bardzo... - zacz?? Dyzma. Hrabia skrzywi? si? w jadowitym u?miechu.

- Co pan tam "prosisz bardzo"? Panie, jak tam panu na przezwisko, podoba mi si?, wi?c p?acz?. Anglicy m?wi? w takich wypadkach... Zreszt? pan na pewno nie rozumie po angielsku?...

- Nie rozumiem.

- A to ?wietnie - ucieszy? si? hrabia - nie chcia?bym panu robi? przykro?ci, polubi?em pana! - Poklepa? go ko?cami palc?w po ramieniu. - Zatem, ile razy zechc? pana zwymy?la?, zrobi? to w j?zyku angielskim. Dobrze?...

- Dobrze - odpar? Nikodem z rezygnacj?.

- Nie o to wszak?e chodzi. Musz? pana poinformowa?, ?e chocia? Kunik jest oszustem, kt?ry wycygani? od mojej rodziny Koborowo, jednak nie powinien pan jego okrada?, gdy? ja mu jeszcze kiedy? wytocz? proces, a Nin? wezm? pod osobist? kuratel?. Kt?ra godzina?

Dyzma wyci?gn?? zegarek.

- P?? do ?smej.

- Co? Ju?? Ach, to musz? i?? do pawilonu, bo mi p??niej kolacji nie dadz?. ?egnam. Szkoda, chcia?em jeszcze panu wiele rzeczy opowiedzie?. Niech pan jutro przyjdzie tu o tej porze. Przyjdzie pan?

- Dobrze, przyjd?.

- I jeszcze jedno. Niech pan, bro? Bo?e, nie przyznaje si? nikomu, ?e mnie widzia? i ze mn? rozmawia?. Daj pan s?owo honoru!

- Daj?.

- No, wierz? panu, chocia? zar?wno nazwisko, jak i wygl?d ?wiadcz?, ?e pochodzisz z gminu, a chamy przecie honoru nie maj?. ?egnam.

Zawr?ci? si? na pi?cie i poszed? elastycznym krokiem wzd?u? d?bowej alei. Za nim w niezgrabnych podskokach bieg? ratlerek.

- Wariat - rzek? g?o?no Dyzma, gdy znikn?li na zakr?cie. - Na pewno wariat, ale naopowiada? mi rzeczy... U tych wielkich pan?w zawsze takie r??ne ?wi?stwa bywaj?... Mo?e i prawd? m?wi?... Cholera... Kunik, i powiada, ?e ?ajdak... A co mi tam do tego!...

Machn?? r?k? i zapali? papierosa. Z oddali dolecia? niski, g??boki g?os gongu. Kolacja.

Dyzma wsta? z ?awki i poszed? w kierunku pa?acu.