Grabi?ski S. ?LEPY TOR

W poci?gu osobowym zmierzaj?cym p??n? jesienn? por? do Gronia ?cisk by? ogromny; przedzia?y pozape?niane po brzegi, atmosfera parna, gor?ca. Z braku miejsca zatar?y si? r??nice klas, siedziano i stano, gdzie si? uda?o, prawem prastarego kaduka. Nad chaosem g??w pali?y si? lampy md?ym, przy?mionym ?wiat?em, kt?re sp?ywa?o z pu?ap?w wagonowych na twarze znu?one, profile wymi?te. Dym tytoniu unosi? si? kwa?nym wyziewem, wyci?ga? pod d?ugi, siwawy sznur w korytarzach, k??bi? tumanami w czelu?ciach okien. Jednostajny ?omot k?? nastraja? nasennie, przytwierdza? monotonnym stukaniem drzemocie, kt?ra rozpanoszy?a si? po wozach. Tak-tak-tak... Tak-tak-tak...

Tylko jeden z przedzia??w klasy III, w pi?tym wozie od ko?ca, nie poddawa? si? og?lnemu nastrojowi; zesp?? gwarny tu by?, rze?ki, o?ywiony. Uwag? podr??nych opanowa? wy??cznie ma?y, garbaty cz?owieczek w mundurze kolejarza ni?szego typu, kt?ry opowiada? co? z przej?ciem, podkre?laj?c s?owa gestykulacj? barwn? i plastyczn?. Skupieni wko?o s?uchacze nie spuszczali ze? oczu; niekt?rzy powstali z miejsc dalszych i zbli?yli si? do ?awki ?rodkowej, by lepiej s?ysze?; paru ciekawych wychyli?o g?owy przez drzwi od s?siedniego przedzia?u.

Kolejarz m?wi?. W wyp?owia?ym ?wietle lampy, drgaj?cej w podrzutach wozu, porusza?a si? g?owa jego du?a, niekszta?tna, w wichurze siwych w?os?w, taktem dziwacznym. Szeroka twarz za?amana nieregularnie na linii nosa to blad?a, to nabiega?a purpur? w rytm krwi burzliwy: wy??czna, jedyna, zaci?ta twarz fanatyka. Oczy ?lizgaj?ce si? w roztargnieniu po obecnych gorza?y ?arem my?li upartej, od lat syconej. A jednak cz?owiek ten miewa? momenty pi?kne. Chwilami, zdawa?o si?, znika? garb i szpetota rys?w, a oczy nabiera?y szafirowego blasku, pijane natchnieniem, i posta? kar?a tchn??a szlachetnym, porywaj?cym za sob? zapa?em. Za chwil? przeobra?enie gas?o, rozwadnia?o si? i w gronie s?uchaczy siedzia? tylko zajmuj?cy, lecz potwornie brzydki narrator w kolejowej bluzie.

Profesor Ryszpans, chudy, wysoki pan w jasnopopielatym kostiumie, z monoklem w oku, przechodz?c dyskretnie przez zas?uchany przedzia?, nagle zatrzyma? si? i spojrza? uwa?nie na m?wi?cego. Co? go zastanowi?o; jaki? zwrot wyrzucony z ust garbusa przyku? go na miejscu. Opar? si? ?okciem o ?elazn? sztab? przegr?dki, zacisn?? monokl i s?ucha?.

- Tak, moi pa?stwo - m?wi? kolejarz - w ostatnich czasach istotnie zag?szczaj? si? zagadkowe zdarzenia w ?yciu kolejowym. Wszystko to zdaje si? mie? sw?j cel, zmierza ku czemu?, oczywi?cie, z nieub?agan? konsekwencj?.

Zamilk? na chwil?, zdmuchn?? popi?? z fajeczki i zagadn??:

- A o "wagonie ?miechu" nie s?ysza? nikt z szanownych go?ci?

- Istotnie - wmiesza? si? profesor - czyta?em przed rokiem co? o tym w gazetach, lecz pobie?nie i nie przypisuj?c rzeczy ?adnej uwagi; historia zakrawa?a na dziennikarsk? plotk?.

- Gdzie tam, ?askawy panie! - zaprzeczy? nami?tnie kolejarz, zwracaj?c si? w stron? nowego s?uchacza. - ?adna mi plotka! Prawda oczywista, fakt stwierdzony zeznaniami naocznych ?wiadk?w. Rozmawia?em z lud?mi, kt?rzy sami tym wagonem jechali. Odchorowali jazd? po tygodniu ka?dy.

- Prosz? opowiedzie? nam dok?adniej - odezwa?o si? par? g?os?w - ciekawa historia!

- Nie tyle ciekawa, ile weso?a - poprawi? karze?, potrz?saj?c lwi? sw? czupryn?. - Oto kr?tko i w?z?owato wn?ci? si? rok temu pomi?dzy solidnych i powa?nych towarzyszy jaki? krotochwilny wagon i grasowa? przez dwa tygodnie z g?r? po liniach kolejowych ku uciesze i utrapieniu ludzi. Krotochwilno?? bowiem by?a podejrzanej natury i czasami wygl?da?a na z?o?liwo??. Ktokolwiek wsiad? do wozu, wpada? od razu w nader pogodny nastr?j, kt?ry niebawem przechodzi? w wybuja?? weso?o??. Jakby po za?yciu gazu rozweselaj?cego ludzie wybuchali ?miechem bez ?adnego powodu, trzymali si? za brzuchy, gi?li do ziemi w potokach ?ez; w ko?cu ?miech przybiera? gro?ny charakter paroksyzmu: pasa?erowie ze ?zami demonicznej rado?ci wili si? w konwulsjach bez wyj?cia, jak op?tani rzucali si? po ?cianach i rechocz?c jak stado bydl?t, toczyli z ust pian?. Co par? stacji trzeba by?o wynosi? z wozu po kilku tych nieszcz??liwych szcz??liwc?w, gdy? zachodzi?a obawa, ?e w przeciwnym razie po prostu p?kn? od ?miechu.

- Jak?e reagowa?y na to organa kolejowe? - zapyta?, korzystaj?c z przerwy, kr?py, o energicznym profilu in?ynier Znies?awski.

- Zrazu s?dzili ci panowie, ?e wchodzi w gr? jaka? zaraza psychiczna, kt?ra z jednego go?cia przenosi?a si? na innych. Lecz gdy podobne wypadki zacz??y si? powtarza? Codziennie i zawsze w tym samym wozie, wpad? jeden Z lekarzy kolejowych na genialny koncept. Przypuszczaj?c, ?e w wagonie tkwi gdzie? lasecznik ?miechu, kt?ry ochrzci? napr?dce imieniem bacillus ridiculentus lub te? bacillus gelasticus primitivus, podda? zapowietrzony w?z bezzw?ocznej dezynfekcji.

- Cha, cha, cha! - hukn?? nad uchem niezr?wnanego causeura zawodowo interesowany s?siad, jaki? lekarz z W. - Ciekaw jestem, jakiego te? u?y? ?rodka odka?aj?cego: lizolu czy karbolu?

- Pomyli? si? szanowny pan; ?adnego z wymienionych.

Oblano nieszcz?sny wagon od dachu po szyny specjalnym przetworem wynalezionym ad hoc przez wspomnianego doktora; by?a to tak nazwana przez wynalazc?: lacrima tristis, czyli "?za smutnego".

- Chi, chi, chi! - krztusi?a si? w k?cie jaka? dama. - Co za z?oty z pana cz?owiek! Chi, chi, chi! ?ezka smutnego!

- Tak, ?askawa pani - ci?gn?? niewzruszony garbus - bo wkr?tce po puszczeniu w ponowny obieg uzdrowie?ca kilku podr??nych odebra?o sobie w nim ?ycie wystrza?em z rewolweru. Takie eksperymenta mszcz? si?, ?askawa pani - doko?czy? kiwaj?c smutno g?ow?. - Radykalizm w takich razach niezdrowy.

Na chwil? zapad?o milczenie.

- W par? miesi?cy potem - podj?? gaw?d? funkcjonariusz - rozesz?y si? po kraju alarmuj?ce pog?oski o pojawieniu si? tzw. "wozu transformacyjnego" - carrus transformans, jak go przezwa? jaki? filolog, podobno jedna z ofiar nowej plagi. Pewnego dnia zauwa?ono dziwne zmiany w powierzchowno?ci kilkunastu pasa?er?w, kt?rzy odbywali podr?? w tym samym fatalnym wozie. Oto rodzina i znajomi, oczekuj?cy na dworcu, nie mogli w ?aden spos?b przyzna? si? do witaj?cych ich serdecznie osobnik?w, kt?rzy wysiedli z poci?gu. Pani s?dzina K., m?oda i powabna brunetka, ze zgroz? odepchn??a od siebie opas?ego jegomo?cia z pot??n? ?ysin?, kt?ry utrzymywa? uparcie, ?e jest jej m??em. - Panna W., ?liczna 18letnia blondynka, dosta?a spazm?w w obj?ciach siwiutkiego jak go??b i podagrycznego staruszka, kt?ry zg?osi? si? do niej z bukietem azalii jako "narzeczony". Natomiast podesz?a ju? w leciech pani radczyni Z. z mi?ym zdumieniem znalaz?a si? u boku eleganckiego m?odzie?ca, od?wie?onego cudownie o lat z g?r? 40, radcy apelacyjnego i ma??onka.

W mie?cie na wiadomo?? o tym zrobi? si? kolosalny huczek; o niczym innym nie m?wiono, jak tylko o zagadkowych metamorfozach. Po miesi?cu nowa sensacja: zaczarowani panowie i panie powoli odzyskali pierwotny sw?j wygl?d, wracaj?c do u?wi?conej losem powierzchowno?ci.

- Czy i tym razem odka?ano wagon? - zapyta?a z zad?ciem jaka? dama.

- Nie, ?askawa pani - zaniechano tych ?rodk?w ostro?no?ci. Owszem, dyrekcja otoczy?a w?z szczeg?ln? pieczo?owito?ci?, gdy? okaza?o si?, ?e kolej b?dzie mog?a ci?gn?? ze? kolosalne zyski. Zacz?to bi? nawet specjalne bilety wst?pu do cudownego wozu, tzw. bilety transformacyjne. Popyt naturalnie by? ogromny. W pierwszej linii zg?asza? si? zacz??y ca?e kolumny staruszek, brzydkich wd?w i starych panien, domagaj?c si? natarczywie karty jazdy. Kandydatki dobrowolnie podbija?y cen?, p?aci?y w tr?j i czw?rnas?b, przekupywa?y urz?dnik?w, konduktor?w, nawet tragarzy. We wozie, przed wozem i pod wozem rozgrywa?y si? dramatyczne sceny, przechodz?ce niekiedy w krwawe bitki. Kilka s?dziwych niewiast w jednej z utarczek wyzion??o ducha. Straszny przyk?ad nie ostudzi? jednak ??dzy odm?odzenia; masakra trwa?a w dalszym ci?gu. W ko?cu ca?ej tej awanturze po?o?y? kres sam cudowny w?z; oto po dwutygodniowej transformacyjnej dzia?alno?ci nagle utraci? dziwn? sw? moc. Stacje przybra?y wygl?d normalny; kadry roznami?tnionych staruszek i starc?w odp?yn??y z powrotem w zacisza domowych ognisk i zapieck?w.

Zamilk? i w?r?d gwaru rozbudzonych g?os?w, ?miech?w i dowcip?w na temat poddany przez opowie?? wymkn?? si? chy?kiem z coup?.

Ryszpans szed? w ?lad za nim jak cie?. Zaj?? go ten kolejarz w pocerowanej na ?okciach bluzie, wyra?aj?cy si? poprawniej ni? niejeden przeci?tny inteligent; co? go ci?gn??o ku niemu, jaki? tajemniczy pr?d sympatii pcha? w stron? oryginalnego kaleki.

Na korytarzu klasy I po?o?y? mu lekko r?k? na ramieniu:

- Przepraszam pana. Czy mog? prosi? o s??w par? rozmowy?

Garbaty u?miechn?? si? zadowolony.

- Owszem. Nawet wska?? panu miejsce, gdzie b?dziemy mogli swobodnie pogada?. W?z ten znam na wylot.

I poci?gn?wszy profesora za sob?, skr?ci? w lewo, tam gdzie pierzeja przedzia??w za?amuj?c si? przechodzi?a w kurytarzyk wiod?cy na platform?. Tu wyj?tkowo nie by?o w tej chwili nikogo. Kolejarz wskaza? towarzyszowi ?cian? zamykaj?c? ostatnie coup?.

- Widzi pan ten ma?y gzemsik tu w g?rze? To jest zamaskowany zamek; skrytka dla dostojnik?w kolei w wyj?tkowych wypadkach. Zaraz j? ogl?dniemy dok?adniej.

Odsun?? gzems, wydoby? z kieszeni konduktorski klucz i za?o?ywszy w otw?r, przekr?ci?. Wtedy g?adko odwin??a si? w g?r? stalowa stora, ods?aniaj?c malutki, wytwornie urz?dzony przedzia?.

- Prosz? do ?rodka - zach?ci? kolejarz. Po chwili siedzieli na mi?kkich, polstrowanych poduszkach, odci?ci od gwaru i ?cisku zapuszczon? z powrotem stor?.

Funkcjonariusz patrzy? na profesora z wyrazem oczekiwania na twarzy. Ryszpans nie spieszy? z pytaniem. Zmarszczy? czo?o, zasadzi? mocniej monokl i pogr??y? si? w zadum?. Po chwili zacz??, nie patrz?c na towarzysza:

- Uderzy? mi? kontrast mi?dzy humorystyk? opowiedzianych przez pana zdarze? a powa?nym na?wietleniem, kt?re j? poprzedzi?o. O ile sobie przypominam, powiedzia? pan, ?e w ostatnich czasach zdarzaj? si? na kolejach zagadkowe objawy, kt?re zdaj? si? zmierza? ku jakiemu? celowi. Je?li dobrze zrozumia?em ton s??w, m?wi? pan na serio; mia?o si? wra?enie, ?e owe ukryte cele uznaje pan za wa?kie, mo?e nawet prze?omowe...

Twarz garbusa rozja?ni? tajemniczy u?miech:

- I nie pomyli? si? pan... Kontrast zniknie, je?eli owe "weso?e" objawy pojmiemy jako szyderskie wyzwanie - prowokacj?, jako przygrywk? do innych, g??bszych, niby pr?b? si? wyzwalaj?cej si?, nieznanej energii.

- Ali right! - odchrz?kn?? profesor. - Du sublime au ridicule il n'y a qu'un pas. Domy?li?em si? czego? podobnego. Inaczej nie by?bym wszczyna? dyskusji.

- Nale?y pan do nielicznych wyj?tk?w; w og?le dot?d znalaz?em w poci?gu tylko siedm os?b, kt?re g??biej poj??y te historie i o?wiadczy?y gotowo?? zapuszczenia si? wraz ze mn? w labirynt konsekwencji. Mo?e w panu pozyskam ?smego ochotnika?

- To b?dzie zale?a?o od stopnia i jako?ci obja?nie?, kt?re mi pan d?u?ny.

- Oczywi?cie. Po to tutaj jestem. - Przede wszystkim powinien pan wiedzie?, ?e tajemnicze wagony wysz?y na lini? wprost ze ?lepego toru.

- Co to ma znaczy??

- To znaczy, ?e przed puszczeniem ich w obieg odpoczywa?y czas d?u?szy na ?lepym torze i oddycha?y jego specyficzn? atmosfer?.

- Nie rozumiem. Przede wszystkim co to jest ?lepy tor?

- Uboczna, wzgardzona odro?l szyn, samotne odga??zienie toru, rozci?gni?te na przestrzeni 50-100 m, bez wyj?cia, bez wylotu, zamkni?te sztucznym wzg?rzem i ramp? kresow?. Niby usch?a ga??? zielonego drzewa, niby kikut okalecza?ej r?ki...

Ze s??w kolejarza p?yn?? g??boki, tragiczny liryzm. Profesor patrzy? na? zdumiony.

- Wok?? zaniedbanie. Zielska przerastaj? zardzewia?e szyny; bujne, polne trawy, ?oboda, rumian dziki i oset. Z boku odpada na po?y strupiesza?a zwrotnica z wybitym szk?em latarni, kt?rej noc? nie ma komu zapali?. Bo i po co? Tor to przecie? zamkni?ty; nie ujedziesz nim dalej jak 100 m. Opodal na liniach wre ruch parowoz?w, t?tni ?ycie, pulsuj? kolejowe arterie. Tu wiecznie cicho. Czasem zab??ka si? w drodze maszyna przetokowa, czasem wtoczy niech?tnie w?z odszybowany; niekiedy wjedzie na d?u?szy spoczynek zniszczony jazd? wagon, zatoczy si? ci??ko, leniwo i stanie niemy na ca?e miesi?ce lub lata. W zmursza?ym dachu ptaszek uwije gniazdko i wykarmi m?ode, w rozpadlinie pomostu rzuci si? zielsko, wytry?nie ga??zka wikliny. Nad rudaw? ta?m? szyn pochyla zwichni?te ramiona popsuty semafor i b?ogos?awi sm?tkowi ruiny...

G?os kolejarza za?ama? si?. Profesor odczu? jego wzruszenie; liryzm opisu zdumia? go i przej?? zarazem. Lecz sk?d ta nuta rzewno?ci?

- Odczu?em - podj?? po czasie - poezj? ?lepego toru, lecz nie umiem wyt?umaczy? sobie, jak atmosfera jego mo?e wywo?a? wspomniane objawy.

- Z poezji owej - obja?ni? garbaty - wieje g??boki motyw t?sknoty - t?sknoty ku niesko?czonym dalom, do kt?rych dost?p zamkni?ty kopcem granicznym, zagwo?d?ony drewnem rampy. Tu? obok p?dz? poci?gi, pomykaj? w szeroki, pi?kny ?wiat maszyny - tu t?pa granica trawiastego wzg?rza. T?sknota upo?ledzenia. - Czy rozumie pan? - T?sknota bez nadziei ziszcze? rodzi pogard? i nasyca si? sob?, a? przero?nie moc? pragnie? szcz??liw? rzeczywisto??... przywileju. Rodz? si? tu utajone si?y, gromadz? od lat nie ziszczone moce. Kto wie, czy nie wybuchn? ?ywio?em? A wtedy prze?cign? codzienno?? i spe?ni? zadania wy?sze, pi?kniejsze ni? rzeczywisto??. Si?gn? poza ni?...

- A czy mo?na wiedzie?, gdzie si? znajduje ?w tor? Przypuszczam, mia? pan na my?li pewien ?ci?le okre?lony?

- Hm - u?miechn?? si? - to zale?y. Zapewne jaki? jeden by? punktem wyj?cia. Lecz ?lepych tor?w pe?no jest wsz?dzie przy ka?dej stacji. Mo?e by? ten, mo?e by? ?w.

- Tak, tak, ale mnie chodzi o ten, z kt?rego wyjecha?y na lini? owe wagony.

Garbus pokr?ci? niecierpliwie g?ow?:

- Nie rozumiemy si?. Kto wie, mo?e tajemniczy tor da si? odkry? wsz?dzie? Tylko go trzeba umie? odszuka?, wytropi? - trzeba umie? wpa?? na?, zajecha?, wdro?y? si? w jego kolein?. - Dot?d uda?o si? to jednemu.

Przerwa?, wpatruj?c si? w profesora g??bi? fio?kowo opalizuj?cych oczu.

- Komu? - zapyta? tamten machinalnie.

- Dr??nikowi Wi?rowi. Wawrzyniec Wi?r, garbaty, upo?ledzony przez natur? dr??nik, jest dzi? kr?lem ?lepych tor?w, ich smutn?, t?skni?c? do wyzwolin dusz?.

- Zrozumia?em - szepn?? Ryszpans.

- Dr??nik Wi?r - ko?czy? nami?tnie kolejarz - niegdy? uczony, my?liciel, filozof - rzucony igraszk? losu pomi?dzy szyny wzgardzonego toru - dobrowolny stra?nik zapomnianych linij - fanatyk w?r?d ludzi...

Powstali, zmierzaj?c ku wyj?ciu. Ryszpans poda? mu r?k?.

- Zgoda - rzek? mocno.

Drzwi odsun??y si? i wyszli na kurytarz.

- Do rych?ego widzenia - po?egna? garbus - id? na dalszy po??w dusz. Pozosta?y mi jeszcze trzy wozy...

I znikn?? w drzwiach platformy przej?ciowej.

Profesor zbli?y? si? w zadumie do okna, zaci?? cygaro i zapali?.

Zewn?trz panowa?a ciemno??. Tylko ?wiat?a lamp wyzieraj?ce w przestrze? czworok?tami okien przesuwa?y si? szybko po zboczach nasypu w przelotnym wywiadzie: poci?g przebiega? jakie? puste ??ki i pastwiska...

Jaki? m??czyzna zbli?y? si? do profesora, prosz?c o "ogie?", Ryszpans zdmuchn?? popi?? z cygara i grzecznie poda? je nieznajomemu.

- Dzi?kuj?. In?ynier Znies?awski - przedstawi? si?. Zawi?za?a si? rozmowa.

- Czy nie zauwa?y? pan, jak si? nagle wyludni?o? - zapyta? in?ynier, rzucaj?c wko?o okiem. - Korytarz ca?kiem wolny. Zagl?da?em do dw?ch przedzia??w, by z przyjemno?ci? stwierdzi?, ?e jest w nich sporo miejsca.

- Ciekaw jestem - podchwyci? Ryszpans - jaki te? stan rzeczy po innych klasach.

- Mo?emy ogl?dn??!

I przeszli par? woz?w ku ko?cowi poci?gu. Jako? wsz?dzie zauwa?yli znaczny ubytek podr??nych.

- To dziwne - rzek? profesor - przed p??godzin? jeszcze t?ok by? okropny, w przeci?gu za? tego kr?tkiego czasu poci?g zatrzyma? si? tylko raz.

- Rzeczywi?cie - potwierdzi? Znies?awski. - Widocznie wtedy wysiad?o tyle os?b. Jak na jedn? stacj?, i to drugorz?dn?, odp?yw zagadkowy.

Usiedli na jednej z ?awek klasy II. Pod oknem rozmawia?o p??g?osem dw?ch m??czyzn. Pochwycili urywek rozmowy:

- Wie pan - m?wi? jeden z pasa?er?w o biurokratycznym wygl?dzie - co? mi? kusi do opuszczenia tego poci?gu.

- Szczeg?lne! - odpowiedzia? drugi - mnie r?wnie?. G?upie uczucie. Powinienem by? dzisiaj koniecznie w Zaszumiu i specjalnie jad? w tym kierunku - mimo to wysi?d? ju? na najbli?szej stacji i zaczekam na poci?g poranny. Co za mitr?ga i strata czasu!

- P?jd? za pa?skim przyk?adem, chocia? i mnie to na der nie na r?k?. Sp??ni? si? do biura o par? godzin. Lecz nie mog? inaczej. Ja tym poci?giem dalej nie pojad?.

- Przepraszam - wmiesza? si? in?ynier. - Co w?a?ciwie zmusza pan?w do tak niewygodnego dla nich opuszczenia poci?gu?

- Nie wiem - odpowiedzia? urz?dnik. - Jakie? nieokre?lone uczucie.

- Niby wewn?trzny nakaz - obja?nia? towarzysz.

- A mo?e duszna, niewyt?umaczona trwoga? - podda? Ryszpans, przymru?aj?c troch? z?o?liwie oko.

- Mo?e - odpar? spokojnie pasa?er - lecz nie wstydz? si? tego. Uczucie, kt?rego doznaj? w tej chwili, jest tak specjalne, tak sui generis , ?e nie pokrywa si? w?a?ciwie z tym, co zwykli?my nazywa? strachem.

Znies?awski spojrza? porozumiewawczo na profesora.

- Mo?e przejdziemy dalej?

Po chwili znale?li si? w przerzedzonym mocno przedziale klasy III. W dymie cygar siedzia?o tu trzech m??czyzn i dwie kobiety. Jedna z nich, m?oda, ho?a mieszczanka, m?wi?a do towarzyszki:

- Dziwna ta pani Zietu?ska! - Jecha?a 7e mn? do ?upnika, a tymczasem wysiad?a w po?owie drogi, 4 mile przed met?.

- Nie m?wi?a, dlaczego? - bada?a druga kobieta.

- Owszem, lecz nie wydaje mi si?, by tak by?o naprawd?. Podobno nagle zas?ab?a i nie mog?a dalej jecha? poci?giem. B?g raczy wiedzie?, co to takiego.

- A tych paru jegomo?ci?w, kt?rzy sobie obiecywali tak g?o?no zabaw? w Groniu jutro rano, czy nie wysiad?o ju? w Pytomiu? Ju? poza Turoniem przycichli jako? i zacz?li si? kr?ci? niespokojnie po wozie - a potem nagle jakby ich wymiot?o z przedzia?u. Wie pani - i mnie tu jako? nieswojo...

W s?siednim wozie wyczuli obaj m??czy?ni nastr?j zdenerwowania i niepokoju. Ludzie gwa?townie ?ci?gali pakunki z siatek, wygl?dali niecierpliwie przez okna, cisn?li si? jeden przez drugiego do wyj?cia na platform?.

- Co u licha? - mrukn?? Ryszpans - ca?kiem wytworne towarzystwo - sami eleganccy panowie i damy. Dlaczego ci ludzie chc? koniecznie wysi??? na najbli?szej stacji? O ile sobie przypominam, jest to jaka? zapad?a mie?cina.

- Istotnie - przyzna? in?ynier - jest ni? Drohiczyn, przystanek ?r?dpolny - ?wiat deskami zabity. Podobno jest tylko stacja, poczta i posterunek ?andarmerii. Hm... ciekawe! Co oni tam b?d? robili po nocy?

Spojrza? na zegarek:

- Dopiero druga nad ranem.

- Hm, hm... - pokr?ci? g?ow? profesor. - Przypomnia?y mi si? ciekawe wnioski, kt?re wyci?gn?? pewien psycholog po przestudiowaniu statystyki strat w katastrofach kolejowych.

- Prosz? - do jakich te? doszed? wynik?w?

- Stwierdzi?, ?e stosunkowo straty s? znacznie mniejsze, ni?by mo?na przypuszcza?. Statystyka wykazuje, ?e poci?gi, kt?re uleg?y katastrofie, by?y zawsze s?abiej obsadzone ni? inne. Widocznie ludzie wysiadali w por? lub te? w og?le rezygnowali z jazdy fatalnym poci?giem; innych zatrzymywa?a przed sam? podr??? jaka? niespodziewana przeszkoda, cz??? uleg?a nag?ej niedyspozycji lub d?u?szej chorobie.

- Rozumiem - rzek? Znies?awski - wszystko zale?a?o od nasilenia instynktu samozachowawczego, kt?ry stosownie do napi?cia przybiera? rozmaite odcienie; u jednych silniejsze, u drugich s?abiej podkre?lone. - Wi?c pan s?dzi, ?e i to, co si? tutaj widzi i s?yszy, mo?na t?umaczy? w podobny spos?b?

- Nie wiem. Nasun??o mi si? tylko takie skojarzenie. Zreszt? gdyby nawet, to rad jestem, ?e nadarzy?a si? sposobno?? obserwowania fenomenu. W?a?ciwie powinienem by? wysi??? na poprzedniej stacji, kt?ra by?a celem mej podr??y. Jak pan widzi, jad? dalej "z w?asnej pilno?ci".

- To pi?knie z pa?skiej strony - podkre?li? z uznaniem in?ynier - ja te? wytrzymam na posterunku. Chocia? przyznam si? panu, od pewnego czasu doznaj? r?wnie? szczeg?lniejszego uczucia: jest to niby niepok?j, niby napi?te oczekiwanie. Czy pan rzeczywi?cie wolny od tych sensacji?

- No... nie - wycedzi? powoli profesor. - Ma pan s?uszno??. Co? jest w powietrzu: nie jeste?my tutaj ca?kiem normalni. Lecz u mnie skutek objawia si? zainteresowaniem, co b?dzie dalej, co si? z tego wywi??e.

- W takim razie stoimy obaj na jednej platformie. S?dz? nawet, ?e mamy kilku towarzyszy. Wp?yw Wi?ra, jak widz?, zatoczy? pewne kr?gi.

Twarz profesora drgn??a:

- Wi?c i pan zna tego cz?owieka?

- Naturalnie. Wyczu?em w panu jego stronnika. Niech ?yje bractwo ?lepego toru!

Okrzyk in?yniera przerwa? zgrzyt hamowanych k?? wozu: poci?g zatrzyma? si? przed stacj?. Przez otwarte drzwi wagon?w wysypa?y si? t?umy podr??nych. W bladym ?wietle lamp stacyjnych wida? by?o twarze urz?dnika ruchu i jedynego na ca?y przystanek zwrotniczego, kt?rzy ze zdumieniem obserwowali niezwyk?y w Drohiczynie nap?yw go?ci.

- Panie naczelniku - pyta? pokornie jaki? elegancki pan w cylindrze - b?dzie tu gdzie przenocowa??

- Chyba na bloku na pod?odze - prosz? wielmo?nego pana - wyr?czy? w odpowiedzi zwrotniczy.

- B?dzie trudno z noclegiem, ?askawa pani - t?umaczy? jakiej? damie w gronostajach naczelnik. - Do najbli?szej wsi dwie godziny drogi.

- Jezus, Maria! To?my wpadli! - biada? w t?umie cienki, niewie?ci g?osik.

- Jazda! - rozkaza? zniecierpliwiony urz?dnik.

- Jazda, jazda! - powt?rzy?y w ciemno?ci dwa niepewne g?osy.

Poci?g ruszy?. W chwili gdy ju? stacja zasuwa?a si? w mroki nocy, Znies?awski wychylony przez okno wskaza? profesorowi grup? ludzi z boku peronu:

- Widzi pan tych na lewo, pod ?cian??

- Oczywi?cie, to s? konduktorzy naszego poci?gu.

- Cha, cha, cha!... - za?mia? si? in?ynier. - Panie profesorze, periculum in mora! Szczury opuszczaj? statek. Z?y znak!

- Cha, cha, cha! - wt?rowa? profesor. - Poci?g bez konduktor?w! Hulaj dusza po wagonach!

- No, no - uspokaja? Znies?awski - tak ?le nie jest. Zosta?o dw?ch. Patrz pan - tam jeden zamkn?? w tej chwili przedzia? - drugiego widzia?em w momencie odjazdu, jak wskakiwa? na stopie?.

- Stronnicy Wi?ra - obja?ni? Ryszpans. - Warta?oby si? przekona?, ile te? os?b pozosta?o w poci?gu.

Przeszli par? woz?w. W jednym zastali jakiego? zakonnika o ascetycznym wyrazie twarzy zatopionego w modlitwie, w innym dw?ch m??czyzn starannie ogolonych, wygl?daj?cych na aktor?w; kilka wagon?w ?wieci?o bezwzgl?dn? pustk?. Na korytarzu biegn?cym wzd?u? przedzia?u klasy II kr?ci?o si? par? os?b z walizkami w r?ku; oczy ich niespokojne, ruchy nerwowe zdradza?y podniecenie.

- Zapewne chcieli ju? wysi??? w Drohiczynie - rzuci? przypuszczenie in?ynier - lecz w ostatniej chwili rozmy?lili si?.

- I teraz ?a?uj? - dopowiedzia? Ryszpans. W tej chwili ukaza? si? na platformie garbaty budnik. Na twarzy jego gra? gro?ny, demoniczny u?miech. Za nim wyci?gni?tym szeregiem post?powa?o kilku podr??nych. Przechodz?c obok profesora i jego towarzysza, Wi?r powita? ich jak dobry znajomy:

- Rewia sko?czona. Prosz? pan?w za mn?. U wylotu kurytarza rozleg? si? krzyk kobiety. M??czy?ni spojrzeli w t? stron? i spostrzegli znikaj?c? w otworze odchylonych drzwi posta? jakiego? pasa?era.

- Wypad? czy wyskoczy?? - odezwa?o si? par? g?os?w.

Jakby w odpowied? zanurzy? si? w czelu?? przestrzeni drugi pasa?er, za nim pod??y? trzeci, za tym rzuci?a si? w dzikiej ucieczce reszta zdenerwowanej grupy.

- Powariowali?! - zapyta? kto? w g??bi. - Wyskakiwa? z poci?gu w pe?nym biegu? No, no...

- Zna? spieszno im by?o na ziemi? - szydzi? in?ynier. I nie przypisuj?c ju? wi?kszej wagi zaj?ciu, wr?cili do przedzia?u, w kt?rym znikn?? tymczasem dr??nik. Tu pr?cz Wi?ra zastali dziesi?? os?b, w tym dw?ch konduktor?w i trzy kobiety. Wszyscy zajmowali miejsca na ?awkach, wpatrzeni z uwag? w garbatego budnika, kt?ry stan?? w po?rodku przedzia?u.

- Panowie i panie! - zacz?? obejmuj?c obecnych p?omiennym spojrzeniem. - Wszystkich nas razem wraz ze mn? jest 13. Fatalna liczba! Nie... - pomyli?em si?, 14 wraz z maszynist? - a to te? m?j cz?owiek. Garstka to, garstka, lecz dla mnie wystarczy...

Ostatnie s?owa dom?wi? p??g?osem jakby do siebie i umilk? na chwil?. S?ycha? by?o tylko ?oskot szyn i turkot k?? wagonowych.

- Panowie i panie! - podj?? Wi?r. - Nadesz?a chwila osobliwa, chwila ziszczenia wieloletnich t?sknot. Poci?g ten ju? do nas nale?y - opanowali?my go niepodzielnie; ?ywio?y obce, oboj?tne lub wrogie wydzielone ju? z jego organizmu. Panuje tu bezwzgl?dnie atmosfera ?lepego toru i jego moc. Za chwil? moc ta ma si? objawi?. Kto nie czuje si? dostatecznie przygotowanym, niechaj cofnie si? w por?; potem mo?e by? za p??no. Za ca?o?? i bezpiecze?stwo r?cz?. Przestrze? wolna i drzwi otwarte. - Wi?c? - rzuci? wko?o badawcze spojrzenie. - Wi?c nikt si? nie cofa?

Odpowiedzia?o g??bokie, t?tni?ce przyspieszonym oddechem dwunastu ludzkich piersi milczenie.

Wi?r u?miechn?? si? tryumfuj?co:

- Zatem dobrze. Wszyscy tu pozostaj? z w?asnej, dobrej woli, ka?dy sam odpowiada za sw?j krok w tej chwili.

Podr??ni milczeli. Niespokojne ich, tlej?ce gor?czkowym ?wiat?em oczy nie schodzi?y z twarzy dr??nika. Jedna z kobiet dosta?a nagle histerycznego ?miechu, kt?ry pod spokojnym, zimnym spojrzeniem Wi?ra nagle ust?pi?. Budnik wydoby? z zanadrza czworoboczn? tektur? z jakim? rysunkiem:

- Oto nasza dotychczasowa droga - wskaza? palcem na podw?jn? lini? czerniej?c? na papierze. - Tutaj po prawej ten ma?y punkt - to Drohiczyn, kt?ry przed chwil? min?li?my; ten drugi, wi?kszy, w g?rze - to Gron, ko?cowa stacja na tej linii. Lecz my do niej ju? nie dotrzemy - ta meta ju? nam teraz oboj?tna.

Przerwa?, wpatruj?c si? intensywnie w rysunek. - Dreszcz grozy wstrz?sn?? s?uchaczy. S?owa Wi?ra pada?y na dusze ci??ko, jak roztopiony o??w.

- A tu, na lewo - obja?nia? w dalszym ci?gu, przesuwaj?c wska?nik r?ki - wykwita p?sowa linia. Widzicie j?, jak wije si? czerwonym szlakiem, oddalaj?c coraz bardziej od toru g??wnego?... To linia ?lepego toru. Na ni? mamy wjecha?...

Zn?w zamilk? i studiowa? krwaw? wst?g?. ;

Zewn?trz przedstawia? si? ?omot rozp?tanych k??; poci?g widocznie podwoi? chy?o?? i p?dzi? z szalon? furi?. Dr??nik m?wi?:

- Chwila nadesz?a. Niechaj ka?dy przybierze pozycj? siedz?c? lub niech si? po?o?y. Tak... dobrze - ko?czy?, przechodz?c uwa?nym spojrzeniem podr??nych, kt?rzy jak zahipnotyzowani spe?nili zlecenie. - Teraz mog? zacz??. Baczno??! Za minut? zbaczamy...

Trzymaj?c praw? r?k? rysunek na poziomie oczu, wpatrzy? si? we? raz jeszcze fanatyczn? moc? rozszerzonych nagle ?renic... Wtem zesztywnia? jak drewno, wypu?ci? z r?k tektur? i jak zlodowacia?y stan?? bez ruchu w ?rodku przedzia?u; oczy podesz?y w g?r? tak silnie, ?e wida? by?o tylko brzeg bia?ek, twarz przybra?a wyraz kamienny. Nagle zacz?? i?? ku otwartemu oknu krokiem drewnianym jak automat... Opar? si? o ram? doln? jak belka, odbi? nogami od pod?ogi i wychyli? po?ow? cia?a w przestrze?; posta? jego wyci?gni?ta sztywnie poza okno jak ig?a magnesu zawaha?a si? par? razy na osi ramy i ustawi?a pod k?tem do ?ciany wagonu...

Wtem rozleg? si? piekielny trzask jakby druzgotanych wagon?w, w?ciek?y gruchot kruszonego ?elaziwa, ?omot sztab, zderzak?w, k?a?canie rozhukanych k?? i ?a?cuch?w. W?r?d zgie?ku rozszczepionych, zda si? na drzazgi, ?awek, wal?cych si? drzwi, w?r?d rumoru zapadaj?cych si? powa?, pod??g, ?cian, w?r?d szcz?ku p?kaj?cych rur, przewod?w, zbiornik?w zaj?cza? rozpaczliwy gwizd lokomotywy...

Nagle wszystko zamilk?o, wbi?o si? w ziemi?, rozwia?o i uszy nape?ni? wielki, pot??ny, bezkresny szum...

I owin??o ?wiat ca?y na d?ugi, d?ugi czas owo szumi?ce trwanie, i zdawa?o si?, ?e graj? pie?? gro?n? wszystkie ziemskie wodospady i ?e szeleszcz? bezlikiem li?ci wszystkie ziemskie drzewa... Potem i to zg?uch?o i nad ?wiatem rozla?a si? wielka cisza mroku. W przestworzach martwych i niemych rozpo?ciera?y si? czyje? niewidzialne, czyje? bardzo pie?ciwe r?ce i g?adzi?y koj?co kiry przestrzeni. A pod t? ?agodn? pieszczot? rozchybota?y si? jakie? mi?kkie fale, nadp?yn??y cichymi runami i uko?ysa?y na sen... Na s?odki, cichy sen...

W jakiej? chwili profesor ockn?? si?. Spojrza? p??przytomny na otoczenie i zauwa?y?, ?e jest w pustym przedziale. Ogarn??o go nieokre?lone uczucie obco?ci; wszystko poza nim wyda?o si? jakie? inne, jakie? nowe, czym?, do czego trzeba si? by?o dopiero przyzwyczai?. Lecz przystosowanie sz?o dziwnie opornie i powoli. Trzeba by?o po prostu zmieni? zupe?nie ,,punkt widzenia i patrzenia" na rzeczy. Ryszpans mia? wra?enie cz?owieka, kt?ry wychodzi na ?wiat?o dnia po d?ugiej w?dr?wce w milowej d?ugo?ci tunelu. Przeciera? o?lep?e od ciemno?ci oczy, ?ciera? mg?? przes?aniaj?c? widok. Zacz?? przypomina?...

W my?li przesuwa?y si? kolejno wyp?owia?e obrazy wspomnie?, kt?re poprzedzi?y... t o. Jaki? huk, ?omot, jaki? nag?y, niweluj?cy wszystkie wra?enia i ?wiadomo?? udar...

- Katastrofa! - zamajaczy?o niewyra?nie. Spojrza? uwa?nie po sobie, powi?d? r?k? po twarzy, po czole - nic! Ani kropli krwi, ?adnego b?lu.

- Cog?to - ergo sum! - zawyrokowa? wreszcie. Przysz?a ochota przej?cia si? po przedziale. Opu?ci? miejsce, podni?s? nog? i... zawisn?? par? cali nad pod?og?.

- Tam do licha! - mrukn?? zdumiony. - Straci?em ci??ar w?a?ciwy czy co? Czuj? si? lekki jak pi?ro. I pow?drowa? w g?r? a? pod strop wozu.

- Ale co te? si? sta?o z tamtymi? - przypomnia? sobie, schodz?c ku drzwiom do s?siedniego przedzia?u.

U wej?cia spostrzeg? w tej chwili in?yniera, kt?ry uniesiony r?wnie? par? centymetr?w nad pod?og?, ?ciska? mu serdecznie r?k?.

- Witam kochanego pana! I pan, widz?, niezupe?nie w porz?dku z prawami ci??ko?ci?

- Ha, c?? robi?? - westchn?? z rezygnacj? Ryszpans. - Pan nie raniony?

- Bro? Bo?e! - zapewni? Znies?awski. - Jestem ca?y i zdr?w jak ryba. Przed chwil? dopiero przebudzi?em si?.

- Szczeg?lne przebudzenie. - Ciekaw te? jestem, gdzie si? w?a?ciwie znajdujemy?

- Ja r?wnie?. P?dzimy, zdaje si?, z zawrotn? chy?o?ci?.

Wyjrzeli przez okno. - Nic - pustka. Tylko silny ch?odny pr?d wiej?cy z zewn?trz nasuwa? przypuszczenie, ?e poci?g leci jak furia.

- To dziwne - zauwa?y? Ryszpans. - Absolutnie nic nie widz?. Pustka w g?rze, pustka w dole, pustka przede mn?.

- A to sensacje! Jest niby dzie?, bo jasno, lecz s?o?ca nie wida?, a mg?y nie ma.

- P?yniemy jakby w przestworzu. Kt?ra te? mo?e by? godzina?

Spojrzeli r?wnocze?nie na zegarki. Po chwili in?ynier podni?s? oczy na towarzysza i spotka? si? z jego spojrzeniem m?wi?cym to samo:

- Nic odczyta? nie mog?. Godziny zla?y si? w czarn? falist? lini?...

- Po kt?rej wskaz?wki przesuwaj? si? b??dnym, nic nie m?wi?cym ruchem.

- Fale trwania przelewaj?ce si? jedna w drug?, bez pocz?tku i ko?ca...

- Zmierzch czasu...

- Patrz pan! - zawo?a? nagle Znies?awski, wskazuj?c r?k? na przeciwleg?? ?cian? wozu. - Widz? przez t? ?cian? jednego z naszych; owego zakonnika-ascet? - pami?tasz?

- Tak. To brat J?zef, karmelita. Rozmawia?em z nim. Lecz i on nas ju? spostrzeg?; u?miecha si? i daje nam znaki. Co za paradoksalne objawy! Patrzymy przez t? desk? jak przez szk?o!

- Nieprzejrzysto?? cia? licho wzi??o z kretesem - wywnioskowa? in?ynier.

- Zdaje si?, ?e i z nieprzenikliwo?ci? nie lepiej - odpowiedzia? Ryszpans, przesi?kaj?c przez ?cian? do drugiego przedzia?u.

- Rzeczywi?cie - przyzna? Znies?awski, id?c za jego przyk?adem.

Tak przesi?kn?li przez kilka parapet?w wagonowych i w trzecim z rz?du wozie powitali brata J?zefa.

Karmelita sko?czy? przed chwil? modlitw? "porann?" i pokrzepiony na duchu, cieszy? si? serdecznie ze spotkania.

- Wielkie sprawy Bo?e! - m?wi?, wznosz?c w g?r? g??bokie, mg?? zadumy powleczone oczy. - Prze?ywamy dziwne chwile. Oto?my wszyscy cudownie przebudzeni. Chwa?a Przedwiecznemu! Chod?my po??czy? si? z reszt? braci.

- Jeste?my przy was - odezwa?o si? zewsz?d par? g?os?w i przez ?ciany wagon?w przesun??o si? 10 postaci i otoczy?o rozmawiaj?cych. Byli to ludzie najrozmaitszych stan?w i zawod?w, w tym maszynista poci?gu i 3 kobiety. Wszystkich oczy mimo woli szuka?y kogo?, wszyscy instynktownie wyczuwali brak jednego towarzysza.

- Jest nas 13 - przem?wi? szczup?y, o ostrych rysach m?odzieniec. - Nie widz? mistrza Wi?ra.

- Mistrz Wi?r nie przyjdzie - rzek? jak przez sen brat J?zef. - Dr??nika Wi?ra tutaj nie szukajcie. Sp?jrzcie g??biej, bracia moi, zajrzyjcie w dusze wasze. Mo?e go znajdziecie.

Umilkli i zrozumieli. Na twarzach rozla? si? wielki spok?j i zaja?nieli dziwnym ?wiat?em. I czytali sobie w duszach, i przenikali si? nawzajem w cudownym jasnowidztwie.

- Bracia! - podj?? zakonnik - kszta?ty nasze dane nam s? jeszcze tylko na czas kr?tki, za chwil par? mo?e je przyjdzie porzuci?. Wtedy rozstaniemy si?. Ka?dy odejdzie w swoj? stron?, gdzie go ponios? jego losy wykute w ksi?dze przeznacze? od wiek?w, ka/dy pod??y w?asnym szlakiem, we w?asn? dziedzin?, kt?r? zgotowa? sobie po tamtej stronie. Oto oczekuj? nas z t?sknot? rzesze bratnich dusz. Zanim nadejdzie moment po?egnania, pos?uchajcie raz jeszcze g?osu z tamtej strony. S?owa, kt?re wam odczytam, spisano dni temu 10, licz?c czas ziemskim trybem.

Domawiaj?c tych s??w, rozwin?? szeleszcz?ce cicho arkusze jakiego? pisma i zacz?? czyta? g??bokim, przejmuj?cym g?osem:

"W 15 listopada r. 1950.
Tajemnicza katastrofa
Na linii kolejowej Zale?na-Gron zaszed? wczoraj w nocy z 14/15 listopada br. tajemniczy wypadek, kt?rego dot?d w zupe?no?ci nie zdo?ano wyja?ni?. Chodzi o losy, kt?rym uleg? mi?dzy godz. 2-3 po p??nocy poci?g osobowy nr 20. W?a?ciw? katastrof? poprzedzi?y dziwne objawy. Oto publiczno??, jakby przeczuwaj?c gro??ce niebezpiecze?stwo, wysiada?a t?umnie na stacjach i przystankach przed miejscem fatalnego wypadku, cho? cel jazdy le?a? znacznie dalej ; zapytywane przez w?adze stacyjne osoby o pow?d przerywania podr??y t?umaczy?y si? niejasno, jakby nie chc?c zdradzi? motyw?w dziwnego post?powania. Charakterystycznym jest fakt, ?e w Drohiczynie opu?ci?o poci?g nawet kilku pe?ni?cych wtedy s?u?b? konduktor?w, kt?rzy woleli narazi? si? na surow? kar? w?adz i utrat? posady, ni? jecha? dalej; tylko trzech ludzi z ca?ego personalu poci?gowego wytrwa?o na stanowisku. Z Drohiczyna odjecha? poci?g niemal pusty. Kilku niezdecydowanych podr??nych, kt?rzy w ostatniej chwili cofn?li si? do wn?trza wagon?w, wyskoczy?o w kwadrans potem podczas ruchu w czystym polu. Ludzie ci, cudem jakim? wyszed?szy ca?o z imprezy, wr?cili rano ko?o czwartej piechot? do Drohiczyna. Byli to ?wiadkowie ostatnich chwil fatalnego poci?gu tu? przed katastrof?, kt?ra musia?a zaj?? w par? minut potem...

Ko?o pi?tej nad ranem nadszed? z budki dr??nika Zo?y, po?o?onej 5 km za Drohiczynem, pierwszy sygna? alarmowy. - Kierownik stacji wsiad? na drezyn? i w p?? godziny stan?? na miejscu wypadku, gdzie spotka? ju? komisj? ?ledcz? z Rakwy.

Dziwny obraz przedstawi? si? oczom obecnych. W czystym polu, kilkaset metr?w za budk? dr??nika sta? na szynach rozerwany poci?g: 2 wagony tylne zupe?nie nie uszkodzone, potem przerwa, odpowiadaj?ca d?ugo?ci trzech woz?w - zn?w 2 wozy sprz??one ?a?cuchami, w stanie normalnym - luka jednowagonowa - wreszcie na przedzie jaszczyk; lokomotywy brak?o. Na torze, na platformach, na schodkach ?adnych ?lad?w krwi, nigdzie rannych ani zabitych. Wn?trza wagon?w r?wnie? puste i g?uche; nie znaleziono ani w jednym przedziale zw?ok; nie stwierdzono najl?ejszego uszkodzenia w pozosta?ych wagonach...

Szczeg??y naocznie spisano i odes?ano do dyrekcji. Sprawa przedstawia si? tajemniczo i organa kolejowe nie spodziewaj? si? rych?ego jej wy?wietlenia..."

Karmelita zamilk? na chwil?, od?o?y? pismo i zacz?? z kolei odczytywa? drugie:

"W 25 listopada 1950 r.
Zdumiewaj?ce rewelacje i szczeg??y do katastrofy kolejowej z dn. 15 bm.

Tajemniczych wypadk?w, kt?re rozegra?y si? na linii kolejowej za Drohiczynem 15 bm., nie zdo?ano wyja?ni? do chwili obecnej. Owszem, coraz g??bsze cienie padaj? na zdarzenie i m?c? orientacj?.

Dzie? dzisiejszy przyni?s? szereg zdumiewaj?cych wiadomo?ci, kt?re pozostaj?c w zwi?zku z katastrof?, zaciemniaj? jeszcze bardziej spraw? i budz? powa?ne, daleko si?gaj?ce refleksje. Oto co nam podaj? telegramy z autentycznych ?r?de?:

- Dzi? 25 bm. nad ranem na miejscu katastrofy zasz?ej przed 10 dniami wy?oni?y si? wagony poci?gu osobowego nr 20, kt?rych brak stwierdzono w dniu wypadku. Znamiennym jest szczeg??, ?e wozy ukaza?y si? na przestrzeni nie jako jednolity poci?g, lecz porozrywane w grupach po l, 2 lub 3, odpowiadaj?cych lukom zauwa?onym 15 bm. Przed pierwszym wozem, w odst?pie jaszczyka, pojawi?a si? w pe?nym sk?adzie maszyna.

Przera?eni nag?ym pojawem kolejarze zrazu nie ?mieli zbli?y? si? do wagon?w, uwa?aj?c je za widma lub tw?r zwidzenia. W ko?cu jednak, gdy wozy nie znika?y, nabrali odwagi i weszli do wn?trz.

Tutaj przedstawi? si? ich oczom okropny obraz. W jednym z przedzia??w zastali zw?oki 13 os?b rozci?gni?te na ?awkach lub w pozycjach siedz?cych. Rodzaju ?mierci dot?d nie ustalono. Cia?a nieszcz??liwych nie wykazuj? ?adnych obra?e? zewn?trznych ani wewn?trznych, nie ma te? najmniejszej poszlaki uduszenia lub zatrucia. ?mier? ofiar pozostanie prawdopodobnie zagadk? nie do rozwi?zania.

Spomi?dzy 13 os?b, kt?re uleg?y tajemniczemu zgonowi, dot?d,zdo?ano stwierdzi? to?samo?? sze?ciu: brata J?zefa Zygwulskiego, z zakonu oo. Karmelit?w, autora paru g??bokich traktat?w mistycznych; prof. Ryszpansa, znakomitego psychologa; in?yniera Znies?awskiego, cenionego wynalazcy; maszynisty poci?gu, Stwosza, i dw?ch konduktor?w. Nazwiska reszty os?b na razie nie znane...

Wie?? o tajemniczym wypadku oblecia?a lotem b?yskawicy ca?y kraj, wywo?uj?c wsz?dzie wstrz?saj?ce wra?enie. Pojawi?y si? ju? w prasie liczne, czasem g??bokie obja?nienia i komentarze. Odzywaj? si? g?osy, pi?tnuj?ce okre?lanie zdarzenia "katastrof? kolejow? jako fa?szywe i naiwne.

Towarzystwo bada? psychicznych podobno planuje ju? szereg odczyt?w, kt?re w dniach najbli?szych wyg?osi kilku wybitnych psycholog?w i psychiatr?w.

Zaszed? fakt, kt?ry prawdopodobnie zaci??y na d?ugie lata nad nauk?, ukazuj?c jej nowe, nie znane horyzonty..."

Brat J?zef sko?czy? i gasn?cym ju? g?osem zwr?ci? si? do towarzyszy:

- Bracia! Chwila rozstania nadesz?a. Oto ju? rozsnuwaj? si? kszta?ty nasze.

- Przekroczyli?my rubie? ?ycia i ?mierci - zabrzmia? jak dalekie echo g?os profesora.

- By wst?pi? w rzeczywisto?? wy?szego rz?du... ?ciany wagon?w, mgliste jak opar, zacz??y rozsuwa? si?, rozpuszcza?, marnie?... Odrywa?y si? wiotkie szale dach?w, odchyla?y bezpowrotnie w przestrze? eteryczne zwoje pomost?w, lotne spirale rur, przewod?w, zderzak?w...

Postacie podr??nych, wiotkie i przejrzyste na wylot, w?tla?y, rozpada?y si?, rwa?y na strz?py...

- ?egnajcie, bracia, ?egnajcie!... G?osy ich mar?y, gas?y, rozwiewa?y si?... a? zg?uch?y gdzie? w za?wiatach mi?dzyplanetarnych dali...