Grabi?ski S. BIA?Y WYRAK

(Gaw?da kominiarska)
J?zefowi Jedliczowi po?wi?cam

By?em wtedy jeszcze m?odym czeladnikiem, jak wy, kochane ch?opaki, i robota pali?a mi si? w r?kach. Majster Kalina - ?wie? Panie nad jego zacn? dusz? - nieraz mawia?, ?e pierwszy po nim obejm? mistrzostwo, i przed innymi nazywa? mi? chlub? cechu. Jako? nogi mia?em silne i zapiera?em si? ?okciami w kominie jak ma?o kto.

W trzecim roku s?u?by dosta?em do pomocy dw?ch kominiarczyk?w i zosta?em instruktorem m?odszych koleg?w. A by?o nas razem z majstrem siedmiu; pr?cz mnie trzyma? Kalina dw?ch innych czeladnik?w i trzech ch?opc?w do podr?cznej pos?ugi.

Dobrze nam by?o z sob?. Bywa?o, w ?wi?ta i niedziele zesz?a si? bra? u majstra na pogaw?dk? przy piwie lub zim? przy ciep?ej herbacie pod kominem, na?piewa?a, naplot?a nowin do syta, ?e wiecz?r zlatywa? niby ta kula spuszczona ze szczotk? w gardziel spad?w piecowych.

Kalina - cz?ek by? pi?mienny, rozumny, du?o ?wiata zwiedzi?, nie z jednego, jak to m?wi?, komina wygartywa?. Filozof by? troch?, ksi??ki lubia? okrutnie, nawet gazetk? podobno kominiarsk? chcia? wydawa?. Lecz w rzeczach wiary nie m?drkowa? - owszem, szczeg?lne mia? nabo?e?stwo do ?w. Floriana, naszego patrona.

Po majstrze najwi?cej przylgn??em do m?odszego czeladnika, J?zka Biedronia, ch?opaka szczerego jak z?oto, kt?rego polubi?em za serce dobre i proste jak u dziecka. Nied?ugo mia?em si? cieszy? jego przyja?ni?!

Drugi z kolei towarzysz, Osm??ka, troch? melancholik, trzyma? si? zwykle na uboczu i unika? zabawy; lecz pracownik by? z niego zawo?any, w robocie sumienny i dziwnie zaciek?y. Kalina ceni? go sobie wielce i ci?gn?? do ludzi, lubo bez widocznego skutku.

Za to ch?tnie przesiadywa? Osm??ka na wieczorach u majstra i z ciemnego k?ta z zaj?ciem przys?uchiwa? si? opowie?ciom majstra, kt?rym dawa? wiar? zupe?n?.

A nikt tak nie umia? opowiada? jak nasz "stary". Jak z worka sypa? gaw?dami, jedn? ciekawsz? od drugiej, ko?czy? t?, zaczyna? now?, wplata? trzeci? i dalsze bez ko?ca. A w ka?dej dopatrze? si? mo?na by?o jakiej? my?li g??boko pod spodem przytajonej, z wierzchu dla niepoznaki g?stw? s??w przykrytej. Lecz cz?ek by? wtedy jeszcze m?ody i g?upi i bra? z opowie?ci owych tylko to, co bawi?o, dla oka b?yskotk?. Jeden mo?e Osm??ka patrzy? bystrzej i wnika? w sedno "bajek" majstrowych. Bo "bajdami" nazywali?my mi?dzy sob? po cichu opowiadania Kaliny. Zajmuj?ce by?y, czasem straszne, a? mrowie przechodzi?o i w?osy d?bem stawa?y na g?owie, lecz mimo wszystko ba?nie tylko i bajdy. Ali? ?ycie pouczy?o nas wkr?tce o nich troch? inaczej...

Pewnego razu, gdzie? w ?rodku lata, zabrak?o nam podczas wieczornej pogaw?dy jednego towarzysza: Osm??ka nie zjawi? si? w swym ciemnym k?cie za kredensem.

- Pewnie gdzie? si? zawieruszy? mi?dzy dziewcz?tami - ?artowa? Biedro?, cho? wiedzia?, ?e kolega do niewiast niespory i ma?o przedsi?biorczy.

- Et, pleciesz - odpowiedzia? mu Kalina. - Powiedz raczej, ?e go melancholia d?awi i w domu jak nied?wied? w ost?pie siedzi i ?ap? ssie.

Wiecz?r przeszed? smutno jako? i ospale, bo bez najgorliwszego ze s?uchaczy.

Nazajutrz rano zaniepokoili?my si? nie na ?arty, gdy Osm??ka nie zg?osi? si? do s?u?by ko?o godziny dziesi?tej. W przekonaniu, ?e czeladnik zachorowa?, poszed? majster odwiedzi? go. Lecz w domu zasta? tylko jego matk?, staruszk? stroskan? bardzo nieobecno?ci? syna; Osm??ka, jak wyszed? na miasto dnia poprzedniego nad ranem - tak dot?d do domu nie wr?ci?.

Kalina postanowi? przedsi?wzi?? poszukiwania na w?asn? r?k?.

- Osm??ka - ponura pa?ka - B?g raczy wiedzie?, co nabroi?. Mo?e teraz gdzie si? ukrywa?

Lecz szuka? nadaremno do po?udnia. Wreszcie przypomniawszy sobie, ?e czeladnik mia? dnia poprzedniego oczy?ci? komin w starym browarze za miastem, zwr?ci? si? tam po obja?nienia.

Jako? odpowiedziano mu, ?e istotnie wczoraj rano by? jaki? czeladnik w browarze i czy?ci? komin, lecz po zap?at? nie zg?osi? si?.

- O kt?rej godzinie sko?czy? robot?? - zapyta? Kalina jakiego? siwego jak go??b starca, kt?rego spotka? na progu jednej z browarowych przybud?wek.

- Nie wiem, panie majstrze. Odszed? tak niepostrze?enie, ?e?my nawet nie wiedzieli, kiedy wraca?, musia?o mu si? zna? bardzo spieszy?, bo nawet nie zagl?dn?? do nas po wynagrodzenie. Jak to m?wi?, sczez? jak kamfora.

- Hm... - mrukn?? w zamy?leniu Kalina. - Dziwak jak zwykle. A czy aby dobrze wyczy?ci?? Jak tam teraz Z kominem? Czy dobrze ci?gnie?

- Podobno nie bardzo. Synowa skar?y?a si? znowu dzi? rano, ?e okropnie dymi. Je?li do jutra nie zmieni si? na lepsze, poprosimy o wyczyszczenie powt?rne.

- Zrobi si? - odci?? kr?tko majster, z?y, ?e tu niezadowoleni z jego czeladnika, i zmartwiony okrutnie brakiem dok?adniejszych o nim wiadomo?ci.

Tego? wieczora zasiedli?my smutni do wsp?lnej wieczerzy i rozeszli?my si? wcze?nie do dom?w. Nazajutrz to samo: o Osm??ce ani s?ychu, ani dychu - przepad? jak kamie? w wodzie.

Po po?udniu przys?ali jakiego? ch?opca z browaru z pro?b?, by komin wyczy?ci?, bo "glancuje" jak diabe?.

Poszed? Biedro? ko?o czwartej i wi?cej nie wr?ci?. Nie by?o mnie przy tym, jak go Kalina wysy?a?, i o niczym nie wiedzia?em. Tote? zl?k?em si?, ujrzawszy pod wiecz?r powa?ne miny kominiarczyk?w i majstra podobnego chmurze gradowej. Tkn??o mi? z?e przeczucie.

- Gdzie J?zek? - zapyta?em, na pr??no szukaj?c go po izbie.

- Nie wr?ci? z browaru - odpowiedzia? ponuro majster.

Zerwa?em si? z miejsca. Lecz Kalina si?? wstrzyma? mi? przy sobie:

- Samego nie puszcz?. Do?? mi ju? tego. Jutro rano p?jdziemy obaj. Jakie? licho - nie browar! Wyczyszcz? ja im komin!

Tej nocy nie zmru?y?em oka na chwil?. R?wno ze ?witem wdzia?em sk?rzany kabat, spi??em si? wp?? mocno pasem na sprz?czk?, wdzia?em na g?ow? kominiark? z przystu?kami i przerzuciwszy przez rami? szczotki z kulami, zapuka?em do izby majstra.

Kalina by? ju? got?w.

- We? ten obuszek - rzek? mi na powitanie, podaj?c r?czn?, ?wie?o zna? obci?gni?t? na brusie siekier?. - Mo?e ci si? przyda? pr?dzej ni? miot?a lub drapaczki.

Wzi??em narz?dzie w milczeniu i poszli?my szybkim krokiem w stron? browaru.

Poranek by? pi?kny, sierpniowy i cisza ogromna w powietrzu. Miasto jeszcze spa?o. Milcz?c przeszli?my rynek, most na rzece i skr?cili?my w lewo przez bulwary na go?ciniec, wij?cy si? w dal pomi?dzy topolami.

Do browaru by? kawa?ek drogi. Po kwadransie wyt??onego chodu zeszli?my z traktu w bok pod przedmiejskie przylaski, rzucaj?c si? na prze?aj przez siano??cia. W oddali ponad olszynk? zarysowa?y si? miedzianymi p?atami dachy budynk?w browarowych.

Kalina ?ci?gn?? kap? z g?owy, prze?egna? si? i zaczai bezg?o?nie porusza? wargami. Szed?em obok w milczeniu, nie przerywaj?c modlitwy. Po chwili majster nakry? z powrotem g?ow?, ?cisn?? mocniej siekier? i zagada? cicho:

- Licho - nie browar. Piwa tam i tak ju? od lat jakich dziesi?ciu nie warz?. Stara rudera i tyle. Ostatni piwowar, niejaki Rozba?, podobno zbankrutowa? i powiesi? si? z rozpaczy. Rodzina, sprzedawszy za bezcen miastu budynki i ca?y inwentarz, gdzie? wynios?a si? w inne strony. Nast?pca dot?d ?aden nie zg?osi? si?. Kot?y i maszyny maj? by? liche i starego systemu, a na nowe nie ka?dego sta?; nikt nie chce ryzykowa?.

- Wi?c kto w?a?ciwie kaza? oczy?ci? komin? - zapyta?em, rad z tego, ?e zawi?zana rozmowa przerwa?a przykre milczenie.

- Jaki? podmiejski ogrodnik, kt?ry przed miesi?cem za p??darmo sprowadzi? si? do pustego browaru z ?on? i starym ojcem. Ubikacyj maj? sporo i miejsca do??, cho?by dla kilku rodzin. Sprowadzili si? pewnie do izb ?rodkowych, zachowanych w najlepszym stanie, i ?yj? sobie za tanie pieni?dze. Teraz im kominy glancuj?, bo stare ju? i t?go sadz? zapchane. Nie czyszczone od dawna. - Nie lubi? tych starych komin?w - doda? po ma?ej przerwie w zamy?leniu.

- Dlaczego? Czy mo?e dlatego, ?e wi?cej z nimi roboty?

- G?upi?, m?j kochany. Boj? si? ich - rozumiesz - boj? si? tych starych, od lat nie tykanych szczotk?, nie skrobanych ?elazem wlot?w. Lepiej zwali? taki komin i nowy postawi?, ni? dawa? go czy?ci? ludziom.

Popatrzy?em na twarz Kaliny w tej chwili. By?a dziwnie zmieniona l?kiem i jak?? wewn?trzn? odraz?.

- Co to wam, panie majstrze?! A on, jakby nie s?ysz?c, m?wi? dalej zapatrzony gdzie? w przestrze? przed siebie:

- Niebezpieczne s? wielkie zwa?y sadz nagromadzonych w w?skich, ciemnych szyjach, do kt?rych s?o?ce nie ma przyst?pu. I nie tylko dlatego, ?e si? ?atwo zapalaj?. Nie tylko dlatego. My, kominiarze - uwa?asz - przez ca?e ?ycie walczymy z sadzami, przeszkadzamy ich nadmiernemu skupianiu si?, zapobiegaj?c wybuchowi ognia. Lecz sadze s? zdradliwe, m?j] kochany, sadze drzemi? w po?mie kominowych gardzieli, w dusznocie piecowych spad?w i czyhaj?... na sposobno??. Co? m?ciwego w nich tkwi, co? z?ego si? czai. Nigdy nie wiesz, kiedy i co si? z nich wyl??e.

Umilk? i spojrza? na mnie. Chocia? nie rozumia?em tego, co m?wi?, s?owa jego wypowiedziane z moc? przekonania podzia?a?y na mnie. U?miechn?? si? swym dobrym, poczciwym u?miechem i doda? uspokajaj?co:

- Mo?e to, co mia?em na my?li, nie sta?o si?; mo?e tutaj zasz?o zupe?nie co innego. G?owa do g?ry! Zaraz dowiemy si? wszystkiego. Jeste?my na miejscu.

Jako? dotarli?my do celu. Przez szeroko rozwart? bram? wjazdow? wszed?em za majstrem na obszerny dziedziniec, z kt?rego prowadzi?o mn?stwo drzwi do zabudowa? browarnianych. Na progu jednego siedzia?a ogrodniczka z dzieckiem przy piersi, w g??bi oparty o skrzyd?o drzwi sta? jej m??. Zoczywszy nas, m??czyzna zmiesza? si? i z widocznym zak?opotaniem wyszed? na spotkanie:

- Panowie zapewne do nas wedle tego komina?

- Ju?ci - odpowiedzia? ch?odno majster - ?e do was, tylko nie wedle komina, lecz wedle dw?ch ludzi, kt?rych tu pos?a?em do jego oczyszczenia.

Zak?opotanie ogrodnika widocznie wzros?o; nie wiedzia?, gdzie oczy podzia?.

- Czeladnicy moi dot?d nie wr?cili z browaru! - krzykn?? z pasj? Kalina, wpatruj?c si? we? gro?nie. - Co si? tu z nimi sta?o? Wy mi za nich odpowiadacie!

- Ale?, panie majstrze - wybe?kota? ogrodnik - doprawdy nie wiemy, co si? w?a?ciwie z nimi sta?o. My?leli?my, ?e pierwszy do tej pory ju? si? odnalaz?, a o drugim te? nie potrafi? panom da? ?adnych wyja?nie?. Wczoraj po po?udniu w mojej obecno?ci wszed? do komina przez drzwi w ?cianie kuchennej; przez jaki? czas s?ysza?em wyra?nie, jak zeskrobywa? sadze, i by?bym przeczeka? do ko?ca operacji, gdyby nie wezwano mnie w tej chwili do dworu. Wyszed?em z domu na par? godzin, a po powrocie ju? si? o kominie i pa?skim czeladniku nic nie m?wi?o. S?dz?c, ?e oczy?ciwszy komin, wr?ci? do miasta, zamkn?li?my drzwi wentylowe na noc. Dopiero teraz na widok pan?w wchodz?cych na nasze podw?rze zrobi?o mi si? nieswojo; nagle przysz?o mi na my?l, czy aby, bro? Bo?e, nie chcia?o powt?rzy? si? to samo, co przed dwoma dniami. Na moje nieszcz??cie domy?li?em si? trafnie. Lecz co to mo?e by?, panie Kalina? Co robi?? Co poradzi??... Ja tu nic nie winien - doda?, bezradnie rozk?adaj?c r?ce.

- Nie trzeba by?o przynajmniej zamyka? drzwi od komina, ciemi?go! - hukn?? w?ciekle Kalina. - Za mn?, Piotru?! - krzykn??, poci?gaj?c mnie za rami?. - Nie mamy ani chwili do stracenia. Prowad?cie nas do otworu kominowego!

Przera?ony gospodarz przepu?ci? nas do wn?trza mieszkania. Wkr?tce znale?li?my si? w kuchni.

- Tutaj w rogu - wskaza? ogrodnik na rysuj?cy si? prostok?t drzwi od komina.

Kalina posun?? si? w t? stron?, lecz ja, uprzedzaj?c go, szarpn??em niecierpliwie wystaj?cy guzik i otworzy?em.

Powia?o na nas dymnym sw?dem i posypa?o si? na pod?og? troch? sadzy.

Zanim majster zdo?a? mi przeszkodzi?, ju? kl?cza?em w wylocie i wyci?gaj?c rami? w g?r?, zabiera?em si? do wspinania.

- Pu?? mnie, wariacie! - odezwa? si? poza mn? gniewny g?os Kaliny. - To moja rzecz - ty przystaw tymczasem drabin? do dachu i wle? na g?r? pilnowa? wlotu.

Po raz pierwszy wtedy nie us?ucha?em go. Jaka? w?ciek?a zaci?to?? i ch?? wy?wietlenia prawdy opanowa?y mnie zupe?nie.

- To niech majster sam zajmie tamt? pozycj?! - krzykn??em mu w odpowied?. - Obiecuj? tymczasem poczeka? tu na dole na sygna?.

Kalina zakl?? brzydko i rad nierad podda? si? pod moj? komend?. Niebawem us?ysza?em jego oddalaj?ce si? kroki. Wtedy zawi?za?em sobie silniej pod brod? chust? ustow? z kawa?kiem jedwabiu, poprawi?em gurt w pasie i mocniej uj??em obuszek. Nie min??y i dwa pacierze, gdy tu? za za?omem szyi kominowej, wst?puj?cej ju? wprost do g?ry, odezwa?o si? stukni?cie spuszczonej na sznurze kuli: Kalina by? ju? na dachu i dawa? mi um?wiony sygna?.

Na czworakach przyczo?ga?em si? natychmiast do zakr?tu i po omacku odnalaz?szy kul? poci?gn??em j? trzykrotnie na znak, ?e sygna? odebrany i rozpoczynam jazd? do g?ry.

Jako? po przebyciu za?omu wyprostowa?em si?, zas?aniaj?c instynktowo g?ow? podniesion? siekier?.

Komin by? szeroki: prze?azowy i grubo sadz? oblepiony. Tu w dole, przy samej nasadzie, utworzy?y si? cale warstwy ?atwo zapalnego "szkliwa" i ?wieci?y zimnym metalicznym po?yskiem w md?ej po?wiacie, kt?ra sz?a ze szczytu.

Zapu?ci?em spojrzenie w g?r?, tam gdzie prostopad?e ?ciany zbiega?y si? w bielej?cy ?wiat?em dnia wykr?j wlotu, i... zadr?a?em.

Nade mn?, mo?e par? st?p powy?ej ostrza mojej siekiery, ujrza?em w p???wietle dymnika jak?? bia??, ?nie?nobia?? istot? wpatrzon? we mnie par? ogromnych ???tych, sowich trzeszczy.

Stw?r podobny na p?l do ma?py, na p?? do olbrzymiej ?aby, przytrzymywa? w szponach przednich, spi?tych b?on? odn??y co? ciemnego, co? niby r?k? ludzk? odstaj?c? bezw?adnie od korpusu, kt?ry rysowa? si? niewyra?n? jak??, skr?con? lini? tu? obok na ?cianie s?siedniej.

Zlany zimnym potem wspar?em si? nogami o zbocza komina i lekko unios?em w g?r?. Wtedy z szerokiej, rozci?tej od ucha do ucha g?by dziwad?a wyszed? szczeg?lny, drapie?ny d?wi?k; straszyd?o zgrzyta?o z?bami jak ma?pa. M?j ruch musia? je sp?oszy?; i ono widocznie zmieni?o pozycj?, gdy? w tej chwili szerszy pas ?wiat?a wdar? si? w g??b ciemnicy i o?wietli? mi wyra?niej okropny obraz.

Przyczepiony cudem jakim?, jakby przylepiony do ?ciany przylgami palc?w, dziwotw?r trzyma? mocno w swych obj?ciach Biedronia; pokryte bia?ym, puszystym futerkiem odn??a tylne zamkn??y si? w krzy?owym u?cisku dooko?a n?g ofiary, podczas gdy wyd?u?ony jak u mr?wkojada ryjek przywar? chciwym smoczkiem do skroni nieszcz??liwego.

W?ciek?o?? zala?a mi krwi? oczy i przem?g?szy strach wspi??em si? zn?w o par? st?p wy?ej. Bia?y stw?r, zna? zaniepokojony, pocz?? strzyc ?y?kowatymi uszyma i zgrzyta? coraz g?o?niej; lecz si? z miejsca nie ruszy?.

Widzia?em jego daremne w tym celu wysi?ki, widzia?em, jak usi?owa? to jakby zeskoczy? na mnie, to zn?w jakby umkn?? w g?r? komina. Lecz rzuty te by?y jakie? niezgrabne, jakie? ogromnie oci??a?e; zdawa?o si?, ?e zdr?twia? jak w?? dusiciel po po?kni?ciu ofiary lub stumania? jak pijawka od nadmiaru wyssanej krwi; tylko ?lepia wy?upiaste, okr?g?e jak talerze wpija? we mnie coraz uporczywiej i grozi?...

Lecz sza? gniewu wzi?? u mnie ju? g?r? nad strachem. Odwin??em nagle rami? z siekier? i z ca?ej si?y spu?ci?em j? na ohydny bia?y czerep.

Cios by? silny i celny. W jednej chwili zgas?a gdzie? para ogromnych trzeszczy, co? otar?o si? o mnie w p?dzie spadania i us?ysza?em pod sob? g?uchy stek; dziwna istota run??a na sp?d komina, poci?gaj?c za sob? swoj? ofiar?.

Dreszcz obrzydzenia przej?? mi? do szpiku; nie mia?em ju? odwagi zej?? na d?? i przekona? si? o skutkach ciosu.

Pozostawa?a droga w g?r? przez dach. Zreszt? by?em ju? w po?owie wysoko?ci komina, z kt?rego wlotu dochodzi?o mi? wo?anie Kaliny.

Zacz??em wi?c szybko wdziera? si? na szczyt, zapieraj?c si? ?okciami i nogami ze wszystkich si?. Lecz kt?? opisze m?j przestrach, gdy par? st?p wy?ej spostrzeg?em zawieszone na wystaj?cym ze ?ciany haku zw?oki Osm??ki?

Cia?o biedaka by?o straszliwie, nieprawdopodobnie chude i wysch?e na szczap? - sama sk?ra prawie i ko?ci - na p?? uw?dzone w dymie, wyci?gni?te jak struna, suche i twarde jak kawa? drewna.

Trz?s?cymi si? r?koma odpi??em zw?oki z haka i okr?ciwszy par? razy wp?? sznurem od kuli, da?em znak Kalinie szarpni?ciem dwukrotnym.

W par? minut potem znalaz?em si? na dachu, gdzie mnie oczekiwa? majster z wyci?gni?tym ju? cia?em Osm??ki. Przyj?? mi? ponury, z namarszczon? brwi?.

- Gdzie drugi? - zapyta? kr?tko. W kilku s?owach opowiedzia?em wszystko. Gdy?my ostro?nie znie?li na d?? po drabinie cia?o Osm?lki, rzek? spokojnie:

- Bia?y Wyrak. To on - przeczuwa?em, ?e to on.

W milczeniu przeszli?my sie?, dwie izby i wr?cili?my do kuchni. Nie by?o tu ani ?ywego ducha; rodzina ogrodnika wynios?a si? cichaczem gdzie? na skrzyd?o budynku.

Z?o?ywszy zw?oki pod ?cian?, podeszli?my do otworu komina. Wystawa?a z niego para bosych, zesztywnia?ycb n?g.

Wyci?gn?li?my nieszcz??liwego towarzysza i z?o?yli na pod?odze obok Osm??ki.

- Widzisz te dwie ma?e ranki na skroniach u obu? - zapyta? Kalina st?umionym g?osem. - To jego znak. St?d nadpoczyna swe ofiary. - Bia?y Wyrak! Bia?y Wyrak! - powt?rzy? par? razy.

- Musz? go doko?czy? - odpowiedzia?em z zaci?to?ci?. - Mo?e jeszcze nie zdech?.

- W?tpi?. Ma za swoje; nie znosi ?wiat?a. Zreszt? popatrzmy.

I zajrzeli?my w czelu?? otworu.

W g??bi majaczy?o niewyra?nie co? bia?ego. Kalina rozgl?dn?? si? po kuchni i zoczywszy d?ugi dr?g z ?elaznym krukiem u ko?ca, wsun?? go w otw?r kominowy. Po chwili zacz?? wyci?ga?...

Widzia?em, jak jaki? bia?y k??b z wolna wy?ania? si? z czelu?ci wlotu, jakie? ?nie?ne, puszyste runo zbli?a?o si? ku kraw?dzi wentyla.

Lecz po drodze zew?ok Wyraka jakby topnia?, kurczy? si? i gas?. Gdy wreszcie Kalina wyci?gn?? ca?y dr?g, zwisa? z jego ?ele?ca tylko niedu?y, mlecznobia?y k??b jakiej? dziwnej substancji; by?a p?atkowata i roztrzepana, niby mi?kki, ust?pliwy ko?uszek, niby puch, niby mia? - zupe?nie jak sadza - tylko bia?a, o?lepiaj?co ?nie?nobia?a...

Wtem materia zesun??a si? z haka i spad?a na pod?og?. I wtedy zasz?a w niej dziwna przemiana: w mgnieniu oka bia?a kula sczernia?a na w?giel i u st?p naszych pozosta?a du?a, metalicznie po?yskuj?ca kupa czarnej jak smo?a sadzy.

- Oto co z niego pozosta?o - szepn?? w zamy?leniu Kalina.

A po chwili doda? jakby do siebie:

- Z sadzy? powsta? i w sadz? si? obr?cisz. I z?o?ywszy na nosze nieszcz??liwych towarzyszy, odnie?li?my ich cia?a do miasta.

Wkr?tce potem obaj z majstrem dostali?my szczeg?lnej wysypki. Na ca?ym ciele pojawi?y si? nam du?e, bia?e krosty, niby per?owe krupy, i trwa?y przez par? dni. Potem znik?y r?wnie pr?dko i niespodzianie i sczez?y bez ?ladu.