Grabi?ski S. W DOMU SARY

Ju? na ostatnim posiedzeniu w klubie zachowanie si? i postawa Stos?awskiego bardzo mi si? nie podoba?y. Ten zwykle weso?y i otwarty cz?owiek zmieni? si? do niepoznania. W dyskusji nie bra? prawie udzia?u lub te? wyg?asza? zdania bez zwi?zku z poruszonym tematem, budz?c zdumienie obecnych; u kilku z?o?liwych zauwa?y?em nawet ironiczne spojrzenia, zwr?cone w stron? mego niefortunnego druha. Usi?owa?em broni? go, wi???c gwa?tem rzucone przeze? s?owa z tokiem prowadzonej rozmowy - wtedy u?miechn?? si? blado, jakby dzi?kuj?c mi za ratunek, i do ko?ca ju? milcza? uparcie.

W og?le sprawia? ju? wtedy nader przykre wra?enie. Nie tylko bowiem razi?a dziwna ma?om?wno??, tak sprzeczna z dawnym usposobieniem, lecz niepokoi? te? zagadkowy wygl?d zewn?trzny. Zwykle wy?wie?ony, nawet przesadnie elegancki, przyszed? Stos?awski tego wieczora w stroju zaniedbanym, niemal opuszczony. Twarz niegdy? zdrow?, tryskaj?c? m?odym, bujnym ?yciem, oblek?a chorobliwa blado??, oczy przes?oni?a mg?a zadumy, kt?rej bezw?ad i beztre?ciwo?? tworzy?y bolesny kontrast ze szlachetn? lini? rys?w.

Tkni?ty z?ym przeczuciem, zaprosi?em go po sesji do siebie i podda?em troskliwym ogl?dzinom lekarskim. Nie opiera? si?, chocia? ju? by?a pora sp??niona, i pozwoli? si? zbada? cierpliwie. Opr?cz znacznego wyczerpania nerw?w i og?lnego os?abienia nie znalaz?em nic podejrzanego. Zastanawia?a tylko przyczyna.

- Ej, Kaziu! - za?artowa?em, gro??c mu palcem - za du?o si? bawisz! Kobietki, co? Za wiele, m?j kochany,

za wiele! Musisz uwa?a? wi?cej na siebie. Tak dalej i?? nie mo?e. Wyczerpiesz si? wkr?tce. A potem, co? Potr?ci?em o w?a?ciw? strun?.

- Kobiety - zauwa?y? w zamy?leniu - kobiety... Dlaczego m?wisz o wielu, nie o jednej?

- O ile ci? znam, m?j kochany - odpar?em u?miechni?ty - ?adnej dot?d nie uda?o si? usidli? zepsutego ulubie?ca p?ci pi?knej. Czy?by? si? naprawd? tak gwa?townie zmieni?? Trudno przypu?ci?, ?eby? by? zakochany.

- U?y?e? tylko niew?a?ciwego wyra?enia. Czy nie przypuszczasz poza mi?o?ci? i chwilow? ??dz? innej ewentualno?ci?

- O czym my?lisz?

- O op?taniu p?ciowym. Rozumiesz mnie?

- Nie bardzo.

- Ale? to nader proste. Pewnego pi?knego dnia spotykasz wyj?tkow? kobiet?, uosobienie p?ci, i odt?d, od pierwszego z ni? stosunku, nie mo?esz si? z ni? rozsta?. Nienawidzisz jej, rad by? zrzuci? kajdany, lecz wysi?ki s? nadaremne. Jeste? op?tany jej p?ci? najzupe?niej; ca?y widnokr?g my?lowy zamyka si? w wy??cznym kole jej cia?a, jej kszta?t?w, spojrze?, dotkni??, obcowanie fizyczne z ni? staje si? form? bytu. Kobieta przeradza si? w bo?yszcze z?e i nienawistne, lecz niemniej pon?tne, kt?remu musisz ulega? bezwzgl?dnie...

- To tylko wzmo?ony pop?d p?ciowy samca, kt?ry znalaz? sw?j typ.

- Mylisz si?; to rodzaj trwa?ej sugestii hipnotycznej na jawie. Ja po prostu nie mog? my?le? o czym innym, tylko o niej i - co najohydniejsze - o jej p?ci i szczeg??ach z ni? zwi?zanych. Czuj?, ?e to mi jest narzucone wbrew mej woli i nawet pop?dowi; posiada?em kobiety pi?kniejsze i bardziej poci?gaj?ce od niej, a przecie? odchodzi?em z lekkim sercem, zrywaj?c bez wahania. Tutaj nie mam si?y.

- Widocznie tamte nie odpowiada?y wszystkim warunkom, jakie spe?ni? powinien tw?j idea? kobiecy.

- I to mylne. Zdaje mi si?, nie - raczej wiem na pewno - ?e gdybym by? nie wdawa? si? z ni? w bli?szy stosunek, nie uleg?bym obecnemu stanowi. Czy uwierzysz, ss? zaszed? tu z jej strony rodzaj uwiedzenia?

- Cha, cha! Tego ju? za wiele! Kazio Stos?awski czystym J?zefem! To mi rafinada seksualna, co si? zowie!

- Nie, W?adku! Nie chcesz mnie zrozumie?. Nie chcia?em si? do niej zbli?a? zanadto pod wp?ywem nieokre?lonej jakiej? obawy. Mia?em dziwne przeczucie.

- Lecz w ko?cu uleg?e??

- Niestety. Nie mog?em odm?wi?. Zreszt? kobieta pi?kna i wtedy wyda?a mi si? w ca?ym tego s?owa znaczeniu une femme charmante .

- Przyst?pi?e? zatem do niej z zapa?em nie wi?kszym ni? do innych?

- Oczywi?cie. Spe?nia?em tylko nami?tne jej ?yczenie, z pewn? doz? sprzeciwu i obawy.

- No i... po pierwszym akcie oczarowa?a ci?? Dozna?e? zapewne nie znanych ci dot?d sensacji?

- I to nie. Wszystkie znam na pami??. Nie jestem .nowicjuszem i wyrafinowanie jest dla mnie rzecz? powszedni?. Zachowywa?a si? nawet spokojniej ni? inne.

- Czym?e wi?c op?ta?a ci? ta kobieta?

- Nie wiem, nie domy?lam si? nawet. Lecz zaraz po fatalnym zbli?eniu zrozumia?em, ?e opanowa?a mnie bezwzgl?dnie, ?e sta?em si? igraszk? w r?kach demonicznej samicy. Wiedzia?a, ?e po pierwszym stosunku zostan? ju? jej ofiar?, kt?rej jej nikt nie wydrze. Wytworzy? si? mi?dzy nami szczeg?lny zwi?zek, nieuchwytne a mocne p?ta, oplataj?ce mi? coraz cia?niej, coraz zwarciej.

- Nadu?ywa ci? fizycznie? Jeste? bardzo wyczerpany...

- I na to si? uskar?a? zbytnio nie mog?. Os?abia mi?, czuj? to doskonale, wysysa powoli, systematycznie, nieub?aganie - lecz nie przez cz?ste stosunki...

- Nie rozumiem...

- I ja tez nie mog? poj??, w jaki spos?b. Lecz ?e ona w?a?nie jest powodem dziwnego stanu, w jakim mnie widzisz, nie ulega w?tpliwo?ci. Ta kobieta kradnie mi z zapami?ta?o?ci? upiora wszystkie si?y ?yciowe - czy pojmujesz, W?adku? - Wch?ania w siebie ze zjadliwym uporem moje ?ycie, moje m?ode ?ycie...

- Przesta? bywa?. Czy nie mo?esz zdoby? si? na m?sk? wol??

- Nie mog?, nie mog?. Jestem bezsilny. Czy wiesz? Przeprowadzi?em si? do niej; mieszkamy wsp?lnie od dw?ch lat w jej willi za miastem na Polance.

- Ach, teraz ju? rozumiem, dlaczego nie spotykano ci? od pewnego czasu na ulicy, w kawiarniach, w teatrze. Czy ona zabrania ci wychodzi??

- Bynajmniej - sam nie mam do tego ochoty. Zrazu nie unika?em towarzystwa ludzi, z czasem zacz??em si? ogranicza? do sfery wy??cznego obcowania z ni?. Nie odczuwam ju? teraz potrzeby wymiany my?li z lud?mi, z kt?rymi nie mam nic wsp?lnego. Dzi? przypadkiem tylko znalaz?em si? w klubie. Nic mnie teraz nie zajmuje, wszystko zoboj?tnia?o mi doszcz?tnie... M?j stosunek do ?wiata staje si? coraz lu?niejszy! id? w jakim? kierunku od?rodkowym, zawis?em jakby mi?dzy niebem a ziemi?. Dzi? jeszcze zdaj? sobie z tego spraw?, lecz kto wie, jak b?dzie potem...

Patrzy?em na? badawczo, z g??bokim wsp??czuciem.

- ?le z tob?, Kaziu - przerwa?em po chwili zaleg?e milczenie - trzeba si? leczy?. Masz rozstrojone nerwy. Mo?e zupe?nie nies?usznie pos?dzasz j? o ujemny wp?yw; mo?e zarody choroby tkwi?y w tobie przed t? znajomo?ci??

Potrz?sn?? przecz?co g?ow?:

- Nie, mam pe?ne przekonanie pod tym wzgl?dem. Zauwa?y?em w sobie symptomy w rok po wsp?lnym po?yciu. Zreszt? to nie jest rozstr?j nerwowy. W tym tkwi co? zupe?nie innego, co?, o czym si? nie ?ni?o psychiatrom naszym.

- By? mo?e. Lecz kto jest tym demonem, tym wampirem w kobiecej postaci? Czy mo?esz mi wymieni? jej nazwisko?

- Nazywa si? Sara Braga...

- Sara Braga... dziwne nazwisko! Czy to ?yd?wka? Imi? przypomina Stary Testament.

- Nie. Podobno jest protestantk?. Rodzina wymar?a. Na podstawie jej sk?pych informacji doszed?em do wniosku, ?e p?ynie w jej ?y?ach krew dawnych kortez?w Kastylii, zmieszana p??niej z pierwiastkiem germa?skim; przedstawia typ szczeg?lnego skrzy?owania szczep?w. W og?le trudno mi by?o dowiedzie? si? czego? wi?cej, bo o sobie i swej przesz?o?ci m?wi? nie lubi. Przed laty mia?a owdowie?. Kto by? jej m??em, nie wiem; nosi nazwisko swojej rodziny.

- Czy wiek jej ci znany?

- Utrzymuje, ?e ma lat 30, chocia? na pierwszy rzut oka wygl?da na m?odsz?. Orientacja w tym wypadku trudna i ?atwo si? pomyli?. Nie u?ywa ?adnych sztucznych ?rodk?w do podniesienia zewn?trznego wygl?du, owszem, ma ?ywio?owy wstr?t do wszelkich kosmetyk?w i barwiczki. ?yj?c z ni? tak blisko, wiem o tym wybornie... Czy uwierzysz, ?e kr??? o niej i jej wieku dziwne pog?oski? Z kilku przypadkiem podchwyconych aluzji i p??s??wek s?u?by wywnioskowa?em, ?e Sara jest znacznie starsz?, ni? si? wydaje. Jest to pod ka?dym wzgl?dem zagadkowa kobieta. Tajemnica rozsiad?a si? w jej domu, tajemnica ciemna i z?a, jak jego mieszkanka.

Przesun?? znu?onym gestem r?k? po czole:

- Zm?czy?e? mnie, W?adku, zmuszaj?c do skupienia uwagi. Mam szalony b?l g?owy. ?egnaj.

- Wybacz, lecz zrobi?em to z przyja?ni. Zatrwo?y? mi? tw?j wygl?d. B?l usun? z ?atwo?ci?; zatrzymaj si? tylko jeszcze przez chwilk?: u?pi? ci? na 5 minut i usun? sugesti? cierpienie. Czy zgadzasz si??

- No dobrze. Tylko nie zatrzymuj mnie ju? d?ugo.

Przyst?pi?em bezzw?ocznie do operacji. Maj?c wpraw? w hipnotyzowaniu, za dwie minuty wprawi?em go w stan g??bokiego u?pienia... Nagle przy poddawaniu sugestii przeciw b?lowi g?owy wpad?em na pewn? my?l. Wiedz?c, ?e trudno mi b?dzie w stanie normalnym nam?wi? go do powt?rnej wizyty u mnie lub w klubie, kaza?em mu we ?nie odwiedzi? mnie za miesi?c o tej samej porze. Pr?dzej widzie? si? z nim nie mog?em, gdy? w tym czasie by?em zaj?ty intensywn? prac? i wyje?d?a?em cz?sto. Wydawszy oba rozkazy, wykona?em szybko kilka passes contraires i Stos?awski obudzi? si?.

- No, jak?e si? czujesz? - zapyta?em.

- B?l usta? zupe?nie. Dzi?kuj? ci. A teraz odchodz?. ?egnaj!

- Raczej: do widzenia! Kiedy? do mnie zagl?dniesz?

- Nie wiem; mo?e ju? nigdy. Nie mog? nic obiecywa?.

U?cisn?? mi mocno r?k? i odszed?.

Gdy umilk?y ju? kroki go?cia na korytarzu, wr?ci?em do salonu, w kt?rym unosi?y si? jeszcze k??by dymu ze spalonych przez nas papieros?w, usiad?em przy kominku i machinalnie g?adz?c l?ni?c? sier?? mego wiernego Astora, zapad?em w zamy?lenie.

- Sara Braga! Sara Braga!... Z nazwiskiem tym ju? raz si? w ?yciu spotka?em, chocia? osoby nie znam. Sara Braga... tak!... Teraz przypominam sobie jak przez mg??; wyczyta?em je w spisie pacjent?w mego by?ego mistrza, prof. neurologii, Fr. ?mudy, temu lat kilkana?cie. By?em wtedy jeszcze m?odym adeptem medycyny. Kopi? spisu na szcz??cie zachowa?em: rejestr by? mi potrzebny, bo zawiera? obok nazwisk diagnoz? i ?rodki terapeutyczne chor?b.

- Trzeba to odszuka? i przegl?dn??. Mo?e si? dowiem bli?szych szczeg???w.

Otworzy?em szafk? biblioteczn? i zacz??em przerzuca? gruby folia?. Szed?em latami wstecz, nie bardzo dowierzaj?c pami?ci. Nagle pod dat? z miesi?ca lipca i nast?pnych r. 1875 odczyta?em:

"Sara Braga, zamieszka?a w willi "Tofana" na Polance, ur. w r. 1830, lat 45 - organizm wyj?tkowo odporny na przemiany wieku - sk?onno?ci psychopatyczne na tle seksualnym - objawy psychicznego sadyzmu".

Nast?powa?y skr?ty dotycz?ce terapii i wskazanych zabieg?w.

- A zatem dzi? mia?aby lat mniej wi?cej 80! Fenomenalne! Nie do uwierzenia!... Stos?awski utrzymuje, ?e m?oda i pi?kna! Chyba to kto inny? Lecz adres mieszkania zgadza si? przedziwnie. Willa "Tofana" na Polance, tj. w podmiejskiej dzielnicy, rodzaju sto?ecznego letniska - to brzmi dziwnie! Lecz w jakim zwi?zku pozostaje to wszystko z chorob? Kazia? To, co m?wi?, zbyt by?o niejasne i podmiotowe, by m?c wyci?ga? jakiekolwiek wnioski. Pozostawmy spraw? czasowi.

Jako? obowi?zki zawodowe zmusi?y mi? nazajutrz do natychmiastowego wyjazdu. Nat?ok zaj?? i wyt??ona praca tak mi? poch?on??y, ?e niemal zapomnia?em o historii Stos?awskiego. Dopiero po ca?omiesi?cznej nieobecno?ci, wr?ciwszy do miasta, przypomnia?em sobie, ?e nazajutrz przypada termin pohipnotycznego spe?nienia mego rozkazu. I rzeczywi?cie ko?o godz. czwartej po po?udniu wszed? do mego salonu automatycznym krokiem Stos?awski.

Kaza?em mu usi???, u?pi?em ponownie i pochwaliwszy ss? sumienne wywi?zanie si? z zadania, obudzi?em go.

Oprzytomniawszy, ze zdziwieniem rozgl?da? si? po pokoju, nie mog?c poj??, sk?d si? wzi?? u mnie. Gdy mu wyja?ni?em sytuacj?, troch? uspokoi? si?, lecz z twarzy bi?a niech?? i niezadowolenie.

Przez ten jeden miesi?c przemiany, zauwa?one przeze mnie ostatnim razem, poczyni?y zatrwa?aj?ce post?py: widocznie posuwa? si? z fataln? szybko?ci? w tajemniczym kierunku.

Zagai?em napr?dce rozmow? umy?lnie o. rzeczach b?ahych, dalekich od jego wyj?tkowego stanu, ani s?owem nie zaczepiaj?c o stosunek z Sar?. Odpowiada? apatycznie, z wysi?kiem, cz?sto rw?c w?tek rozmowy wtr?tami bez sensu, bez zewn?trznych spoiw.

Niebawem spostrzeg?em, ?e nie orientuje si? w rzeczywisto?ci i zatraci? niemal zupe?nie poczucie czasu i przestrzeni. Perspektywa, bry?owato?? chwil i rzeczy przesta?a istnie?: wszystko le?a?o na jednej idealnej p?aszczy?nie. Zdarzenia ubieg?e przybra?y dramatyczn? form? chwili bie??cej, zagadkowe jutro wtargn??o jasnym, oczywistym szlakiem w bezpo?redni? obecno?? jako co? zupe?nie r?wnorz?dnego. Zagin??a bezpowrotnie plastyka rzeczy, ust?puj?c miejsca jakiej? paradoksalnej jednoplanowo?ci.

Blade jak p??tno, bez kropli krwi oblicze wyziera?o na ?wiat jak maska oboj?tna na jego sprawy, kt?rych z?o?ono?? jakby znik?a pod naporem tajemnych uproszcze?. Podniesiona w g?r? alabastrowej bia?o?ci, prawie przejrzysta r?ka czyni?a gest wiecznego trwania, niby symbol tre?ci niezmiennej od prawiek?w bytu...

Sta? si? bezw?adny, porusza? si? powoli, leniwo, jak we ?nie. Oboj?tnie pozwala? mi si? bada?. Wystawi?em go pod dzia?anie promieni Rentgena: ?wiat?o przesz?o szybko, natrafiaj?c na anormalnie zmniejszony op?r. Wyniki przekracza?y rozmiarami dotychczas znane do?wiadczenia: organizm uleg? przera?aj?cej redukcji; w uk?adzie kostnym widoczne by?y objawy atrofii, poznika?y ca?e rzesze tkanek, zmarnia?y ca?e gniazda kom?rek. By? lekki jak dziecko; ?elazne palce wagi wskazywa?y na podzia?ce ?miesznie ma?? liczb?. Ten cz?owiek nikn?? w oczach!

Chcia?em go zatrzyma? u siebie i o ile by to w og?le by?o jeszcze mo?liwe, przeszkodzi? zupe?nemu zniszczeniu. Zdawa?o si?, ?e jego bierno?? u?atwi mi zadanie i ?e nie stawi mi oporu. Lecz pomyli?em si?. Po dwugodzinnej rozmowie nagle jak automat powsta?, zabieraj?c si? do wyj?cia. P?dzi?o go do domu, do willi "Tofana". Zdaje si?, ?e po znikni?ciu wszelkich interes?w ?yciowych pozosta? tylko ten ?ywio?owy, niczym nie wstrzymany p?d ku niej, ku Sarze, ku kt?rej ci??y? ca?? sw? marniej?c? osobowo?ci?. Trudno si? by?o sprzeciwia?. Czu?em, ?e je?li go nie wypuszcz?, stanie si? co? z?ego: w oczach jego zapala?y si? ju? i gas?y ognie niebezpiecznej, nerwowej si?y.

Postanowi?em wi?c odwie?? go doro?k? na miejsce. Polanka le?a?a w do?? znacznej odleg?o?ci od ?rodka miasta i dopiero po p??godzinnej je?dzie stan?li?my u celu.

Pomog?em mu wysi??? i odprowadzi?em na marmurowe schody, wiod?ce do willi. U drzwi wchodowych oszklonej werandy przez chwil? zatrzyma?em si? niepewny, czy wej?? z nim do ?rodka, czy zawr?ci?. Ogarn??a mi? nagle nieprzemo?na ch?? poznania tej kobiety. Lecz nie ?mia?em i?? dalej. Stos?awskim oczywi?cie nie kr?powa?em si? zupe?nie - zdawa? si? nie uwa?a? zreszt? na moj? obecno?? - lecz zachowanie si? lokaja, kt?ry wybieg? na spotkanie, dzia?a?o hamuj?co. Starannie wygolony, we wzorowym fraku fagas powita? wprawdzie mego towarzysza g??bokim uk?onem, lecz na twarzy jego igra? u?miech lekcewa??cej ironii; na mnie patrzy? jak na intruza, kt?rego nale?y bezzw?ocznie wyprosi?.

Ju? chcia?em wraca? do oczekuj?cego mnie fiakra, gdy wtem aksamitna kotara, oddzielaj?ca werand? od wn?trza domu, rozsun??a si? i na jej oran?owym tle wynurzy?a si? z g??bi posta? kobiety.

Nazwa? j? pi?kn?, znaczy?o uchwyci? jej powierzchowno?? z zasadniczo fa?szywego punktu patrzenia. By?a raczej demoniczno, szata?sko pon?tn?. Te rysy nieregularne, mi?siste szerokie wargi i nos silnie rozwini?ty nie dawa?y wra?enia pi?kna - a jednak twarz o o?lepiaj?co bia?ej, matowej cerze, tym mocniej kontrastuj?ca z p?omiennym spojrzeniem czarnych, zion?cych ?arem oczu, przykuwa?a z nieopisan? si??. Mia?a w sobie co? z prostoty ?ywio?u, kt?ry pewny swej w?adzy gardzi akcesoriami.

Nad przeczystym, cudnie sklepionym czo?em rozchyla?y si? ?agodnymi falami metalicznie l?ni?ce, krucze w?osy, spi?te u szczytu kr?lewskiej g?owy srebrnym nacz??kiem.

Ciemnozielona, lekko wyci?ta suknia z adamaszku sp?ywa?a g?adko wzd?u? wynios?ej postaci, uwydatniaj?c wyborn? lini? torsu i gibkich, dziewiczo zwartych bioder.

W?ar?em si? wzrokiem w jej czaruj?ce, piekielne oczy, skupiaj?c w spojrzeniu ca?? si?? woli. Odpowiedzia?a, paruj?c atak. Tak zmagali?my si? przez chwil?. Wtem spostrzeg?em na jej twarzy jakby wahanie, niepewno??, obaw?; drgn??a niespokojnie. Wtedy, sk?adaj?c g??boki uk?on, rzek?em, uj?wszy r?k? Stos?awskiego:

- Odprowadzam zbiega, polecaj?c go troskliwej opiece ?askawej pani.

I wymieni?em swoje nazwisko.

Sara odda?a uk?on skinieniem g?owy i odsuwaj?c kotar?, poprosi?a do wn?trza; przy tym zdawa?a si? nie zwraca? najmniejszej uwagi na Stos?awskiego, kt?ry jak zahipnotyzowany nie spuszcza? z niej wzroku. Przykro by?o na? patrze?. Jaka? bezwzgl?dna, psia pokora wygl?da?a mu z oczu, utkwionych w ni? bez przerwy, jakie? wiernopodda?cze pos?usze?stwo. Na d?wi?k jej g?osu rzuci? si? ca?y ku niej, jakby szukaj?c oparcia, opieki; kobieta u?miechn??a si? p?? pogardliwie, p?? ?askawie i wstrzymuj?c go niedba?ym ruchem r?ki, wyda?a polecenie s?udze, oboj?tnemu ?wiadkowi tej sceny:

- Odprowadzisz pana do sypialni; jest znu?ony, musi odpocz??.

S?uga w milczeniu uj?? go pod rami? i niemal wlok?c za sob?, znik? w bocznych drzwiach.

Wszed?em za Sar? do salonu.

By? stylowy. Wysoko sklepiony, o dumnie rozpi?tych posowach, ca?y obity by? mi?kk?, jedwabn? materi? koloru terra cotta. Okien nie by?o; salon roz?wietla? masywny paj?k zwisaj?cy ze ?rodka stropu.

W przedniej cz??ci, niemal pustej, sta?y pod ?cianami dwa rz?dy krzese? z per?ow? inkrustacj? na grzbietach i por?czach, Z nisz pomi?dzy nimi wychyla?y si? egzotyczne krzewy w du?ych srebrnych urnach.

Na dalszym planie, w g??bi, wznosi?o si? kilku stopniami podium zasiane suknem o soczystej barwie cynobru. Stoi na ?rodku estrady z waz? kwiat?w okrywa?a ci??k?, przetykana wisiorami berylu kapa. Par? taburet?w, wschodnia otomana i smuk?e, palisandrowe pianino wype?nia?y reszt? przestrzeni.

Tyln? ?cian? tworzy?a zas?ona podobna do kotary u wej?cia, zamykaj?c falistym murem ?lepe wn?trze.

St?pa?em cicho, wnurzaj?c si? w puszyste futra kobierc?w rozes?anych na posadzce. Pani wprowadzi?a mi? na podium i wskazawszy jedno z krzese?, sama opu?ci?a si? niedbale na otoman?.

Usiad?em w milczeniu. Po chwili Sara wyci?gn??a r?k? w kierunku ma?ego stolika po puzdro z papierosami. Spostrzeg?szy, ?e sprz?t stoi troch? za daleko, przystawi?em go do sofy, po czym poda?em p?on?c? zapa?k?.

- Dzi?kuj?. Zaci?gn??a si? dymem.

- Pan nie pali?

- Owszem... Wyj??em z s?siedniej przegr?dki cygaro i wypuszczaj?c w g?r? fioletowy k??b, zauwa?y?em z uznaniem:

- Bajeczne!

- Nudny pan jeste?. Czy w podobny spos?b zabawiasz zawsze kobiety?

- To zale?y od ich pokroju. Z pani? np. trudno mi rozmawia?; ?atwo mo?na wpa?? we fa?szywy ton. Musz? si? oswoi?.

Sara popatrzy?a mi w oczy, usi?uj?c nada? spojrzeniu wyraz jedwabistej mi?kko?ci. W tym momencie spostrzeg?em w jej rysach uderzaj?ce podobie?stwo do Stos?awskiego. Kobieta zauwa?y?a zdumienie:

- C?? to panu? Wygl?dasz na odkrywc? w chwili genialnego wynalazku.

- Istotnie, odkry?em rzecz szczeg?ln?. Podnios?a si? drwi?co:

- Prosz?, c?? takiego?... Czy wolno wiedzie??

- Pani jest dziwnie podobna do Kazia.

Twarz Sary zadrga?a:

- Przywidzenie.

- Nie, prosz? pani. Jestem do?? dobrym fizjognomist?. Zreszt? mo?na to wyt?umaczy?: ?yjecie pa?stwo ze sob? od d?u?szego czasu... Wsp???ycie tak bliskie upodabnia.

- Hm... czy to pa?ska teoria?

- Nie, ?askawa pani - teori? t?, zreszt? nie now?, dok?adniej roztrz?sa? przed paru laty dr Fr. ?muda.

Przypisuj?c rzekom? teori? ?mudzie, k?ama?em, chc?c tylko wprowadzi? to nazwisko do rozmowy.

- Fr. ?muda? - zapyta?a ciekawie. - Pan mo?e jego uczniem?

- Bynajmniej - wypar?em si? energicznie. - Nie znam go nawet. Czyta?em tylko jego rozprawk? w miesi?czniku medycznym.

- Ach, tak...

- Czy to pani znajomy?

- Tak. Przed rokiem, cierpi?c na lekki rozstr?j nerwowy, by?am czas jaki? jego pacjentk?. Bardzo mi?y cz?owiek.

Wi?c to ta sama - pomy?la?em - tylko ?e kuracj? odby?a znacznie dawniej, bo jeszcze przed 35 laty, tj. w r. 1875. A zatem ta kwitn?ca urokiem m?odo?ci kobieta mia?aby dzi? lat 80! Paradoksalne! Niebywa?e! A jednak tak by? musi; notatki ?mudy i moja pami?? usuwaj? w?tpliwo?ci.

Patrzy?em na Sar? z nieokre?lonym l?kiem.

- Czemu? pan tak nagle spowa?nia?? My?la?by kto, ?e si? czego? obawiasz?

- Tym razem przywidzia?o si? pani, i to naprawd?. Czeg?? bym si? mia? obawia?? Przej?ty tylko jestem wyj?tkow? jej pi?kno?ci?. Podobne kobiety spotyka si? rzadko.

U?miechn??a si? zadowolona.

- Szkaradny pochlebca!

Uderzy?a mnie lekko r?k? po ramieniu. Chocia? umiem nad sob? panowa?, mimowolnie zadr?a?em pod tym dotkni?ciem, odchylaj?c przy tym nieco g?ow? do g?ry. Wtedy wzrok m?j pad? na szereg portret?w zawieszonych na lewej ?cianie pokoju. Od?o?y?em cygaro i podszed?em do obraz?w.

By?o ich dziesi?? w dw?ch szeregach r?wnoleg?ych; rz?d g?rny obejmowa? pi?? wizerunk?w Sary - pod nim umieszczono podobizny pi?ciu nie znanych mi m??czyzn. Od razu rzuca?y si? w oczy dwa znamienne szczeg??y. Na wszystkich portretach wygl?da?a Sara w jednym wieku, jak gdyby obrazy malowano w bliskich od siebie odst?pach czasu. Mimo to na ka?dym wyraz twarzy by? inny, i to - zadziwiaj?co podobny do rys?w jednego z m??czyzn w szeregu dolnym; s?owem, ka?da z pi?ciu podobizn Sary mia?a pod wzgl?dem podobie?stwa sw?j odpowiednik w wizerunkach m??czyzn.

Zaj?ty studiowaniem obraz?w nie spostrzeg?em jej niezadowolenia. Dopiero g?os Sary, cierpki i zniecierpliwiony, przerwa? mi obserwacj?:

- Sko?cz?e pan ju? raz t? rewi?! Nic tam ciekawego - bohomazy.

- Przeciwnie - doskonale. Co za wyrazisto?? rys?w! ?askawa pani posiada twarz i?cie sfinksow?: niby ci?gle si? zmienia, a zawsze ta sama. Lecz i g?owy m?skie przepyszne - same rasowe typy! Czy to kuzyni? Chyba nie? Zupe?nie do siebie niepodobni - ka?da twarz inna.

- Znajomi - odpowiedzia?a oschle. - Prosz? wr?ci?; tu - bli?ej do mnie - doda?a cieplej i wskaza?a mi miejsce obok siebie na sofie.

Usiad?em zaj?ty wci?? tajemnic? m?skich twarzy, z kt?rych ka?da przypomina?a ?ywo Sar?, chocia? mi?dzy sob? nie mia?y punkt?w stycznych.

Widz?c me zamy?lenie, stara?a si? usilnie rozpr?szy? zadum? konwersacj?. Wkr?tce wpadli?my na ulubiony u kobiet temat i zacz?li?my rozmawia? o mi?o?ci. Sara od razu wzi??a ton nami?tny, z predylekcj? poruszaj?c wypadki kra?cowe granicz?ce ze zwyrodnieniem. Zdradza?a niebywa?? znajomo?? wszelkich subtelno?ci p?ciowych, w kt?rych perwersja sz?a o lepsze z lubie??. A wszystko umia?a poda? w formie wytwornej, przedziwnie stylizowanej i pon?tnej; chcia?a widocznie oczarowa? mnie nie tylko fizyczn? urod?, lecz i bogactwem ewentualno?ci erotycznych, jakie w niej tkwi?y.

Zrozumiawszy wyra?ny zamiar, mia?em si? na baczno?ci. Jaki? niepoj?ty strach odpycha? mnie od tej kobiety i nakazywa? ostro?no??. Mimo to, by jej nie zrazi? ch?odem, udawa?em podra?nienie, odpowiadaj?c pal?cym wzrokiem na spojrzenia jej piekielnych oczu.

Kolo dziesi?tej wieczorem po?egna?em si?, przyrzekaj?c rych?? wizyt?.

Nie nast?pi?a jednak tak pr?dko, jak my?la?em.

Zawezwany telegraficznie do F., odleg?ego o dwa dni drogi, pojecha?em nazajutrz na czas d?u?szy, by dopiero w trzy tygodnie potem jawi? si? ponownie w willi "Tofana". Na spotkanie wybieg?a Sara w?r?d oznak ?ywej rado?ci. Gdy spyta?em o Stos?awskiego, zachmurzy?a si? i wzruszaj?c lekcewa??co ramionami, odpar?a:

- Nieciekawy.

Pokrywaj?c oburzenie, jakim przej?? mnie bezmierny jej egoizm, wyrazi?em ?yczenie zobaczenia si? z nim. Przysta?a niech?tnie dopiero na usilne nalegania:

- Nie mog? panu odm?wi?; lecz musi pan wej?? do sypialni, bo stamt?d ju? si? nie rusza.

I wprowadzi?a mnie przez salon do zacisznej, z wyrafinowan? mi?kko?ci? urz?dzonej komnaty.

Widok Stos?awskiego zrobi? na mnie przera?aj?ce wra?enie. Sta? przy oknie wpatrzony bezmy?lnie w szyb?, praw? r?k? przebieraj?c we fr?dzlach portiery. Nie pozna? mnie, mo?e nawet nie spostrzeg?.

Na twarzy b??ka? si? nijaki u?miech, zwiotcza?e, bia?e jak papier usta porusza?y si? s?abo, sk?adaj?c jakie? wyrazy: co? szepta?. Zbli?y?em si?, nas?uchuj?c. Szept by? cichy, ledwo dos?yszalny. Lecz ucho mam bystre i pochwyci?em s?owa. By?o ich par? tylko i powtarza?y si? bez przerwy jak w automacie: same bezwstydne, cynicznie pieszczotliwe s?owa...

By?o w tym co? tak ohydnego i potwornego zarazem, ?e zadr?awszy, cofn??em si? do pierwszej sali.

Tutaj ju? nie by?o ratunku. Cz?owiek ten by? stracony.

Zdenerwowany okropnym obrazem, mimo pr??b Sary, wr?ci?em zaraz do siebie.

Przysz?o silne postanowienie. W mo?no?? ocalenia Stos?awskiego zw?tpi?em zupe?nie; stan, w jaki popad?, przybra? formy zbyt wybuja?e, by marzy? o drodze powrotnej. Pozostawa?a tylko zemsta - spokojna, rozwa?na, planowa - bo w walce z nie byle jakim przeciwnikiem.

Nale?a?o uzbroi? si? w bezwzgl?dny ch??d i odporno?? na szata?skie wdzi?ki tej kobiety, kt?rej destrukcyjna w?adza prawdopodobnie rozpoczyna?a si? dopiero z chwil? dope?nienia aktu p?ciowego. W uszach d?wi?cza?y mi wci?? lekcewa?one zrazu s?owa nieszcz??liwego:

- Zdaje mi si?, ?e gdybym by? nie wdawa? si? z ni? w bli?szy stosunek, nie uleg?bym obecnemu stanowi.

Jak?kolwiek rol? odegra? w tej sprawie wp?yw Sary, nale?a?o strzec si?. W ka?dym razie spostrzeg?em, ?e odczuwa ku mnie niedwuznaczny poci?g, i kto wie, czy ju? w my?li nie wybra?a sobie mnie na nast?pc?. Postanowi?em z tego skorzysta?, pozornie przystaj?c na ewentualne propozycje. Lecz nale?a?o czeka?; by?o jeszcze za wcze?nie.

Tymczasem bywa?em u niej cz?sto, odwiedzaj?c w ka?dej wolnej chwili. Lecz od ostatniej sceny w sypialni ani razu nie pozwoli?a mi widzie? chorego, snad? obawiaj?c si? podejrze?, kt?re by mog?y mnie zniech?ci?. Ust?powa?em, poprzestaj?c na zabawie w salonie i wsp?lnej lekturze. Tak up?ywa?y dnie i tygodnie, w ci?gu kt?rych obserwowa?em coraz silniej sk?aniaj?c? si? ku mnie nami?tno?? Sary. Lecz ani razu nie pozwoli?em przekroczy? granicy zakre?lonej towarzysk? form?, pot?guj?c tym jeszcze jej wyuzdan? lubie?no??. Moja pow?ci?gliwo?? irytowa?a, pod?egaj?c ogie?. Z wolna stawa?em si? panem sytuacji...

Pewnego wieczoru przyjecha?em nieco p??niej, bo ju? ko?o dziewi?tej, by sp?dzi? chwil par? przy wsp?lnej kolacji.

Czas by? pogodny, czerwcowy. Przez otwarte okno jadalni wn?ca? si? ?agodny wietrzyk wieczorny, lekko wydymaj?c koronki firanek. Z parku ws?cza?y si? do wn?trza aromaty kwiat?w, p?yn?? zapach przekwitaj?cych ja?min?w. Z alei klon?w sz?y skargi s?owik?w, czasem zab??ka? si? cichy po?wierk zasypiaj?cych ?wierszczy.

Siedzia?em wyci?gni?ty w fotelu, popijaj?c kaw?. Sara gra?a na pianinie zawrotny taniec derwisz?w. Patrzy?em na ruchy jej r?k gwa?towne, fanatyczne, jak dobywa?y tony gor?ce sza?em, dysz?ce krwi?, pijane. By?a pi?kn? w tej chwili. Blad? jej twarz powl?k? ciemny rumieniec, oczy miota?y b?yskawice, kr?g?a, cudnie sklepiona pier? porusza?a przyspieszonym oddechem zwoje bia?ego peniuaru niby fal? pian.

Nagle w?r?d najwi?kszego zapami?tania, gdy ws?uchany w gr?, upaja?em si? skwarem egzotycznej muzyki, przysz?a jak grom my?l o Stos?awskim.

Gdzie on teraz, co robi? Mo?e wci?ni?ty w k?t przyleg?ego pokoju u?miecha si? jak wtedy? A mo?e gra Sary zgalwanizowa?a na chwil? i ten ?achman cz?owieczy? A wtedy? Jaka? bezde? rozpaczy skowycze? musi w tych resztkach cz?owieczych!

Jak podrzucony zerwa?em si? z miejsca i k?ad?c r?k? na klawiaturze, krzykn??em:

- Dosy?! Chc? widzie? Stos?awskiego! Natychmiast! Sara zaskoczona znienacka wyprostowa?a si? dumnie, mierz?c mnie spokojnie oczyma:

- Nie zobaczy go pan.

- Musz?! Rozumie pani - musz?! Dzisiaj, zaraz! W przeciwnym razie...

Lecz nie doko?czy?em gro?by, bo w tym?e momencie szat? Sary zala? szkar?atny odblask, ?e stan??a przede mn? jakby w p?omieniach.

- Co to? - zawo?ali?my r?wnocze?nie, zapominaj?c o wszystkim.

Oczy nasze skierowane bezwiednie w okno dojrza?y spoza szczyt?w drzew parkowych krwawa ?un? po?aru.

Z dali dolatywa? ju? st?umiony przed chwil? przez muzyk? gwar zmieszanych g?os?w i krzyk?w. Do jadalni wpad?a wyblad?a s?u?ba:

- Jasna pani, Polanka pali si?! Dom gajowego ko?o pa?acu ca?y w ogniu! Sara pytaj?co zwr?ci?a si? ku mnie.

- Prosz? wsi??? do mego powozu, kt?ry czeka przed bram? - zadecydowa?em szybko.

- A pan?

- Zaraz przyjd? - prosz? zaczeka? w karetce - pojedziemy razem - musz? ocali? portret pani z salonu, ten ostatni, najlepszy...

Wyprowadzi?em j? i poleciwszy s?u??cemu, by pom?g? wsi??? do pojazdu, sam zawr?ci?em do willi. Chodzi?o mi nie o portret, lecz o Stos?awskiego. Nie mog?em go zostawi? na pastw? p?omieni.

Wywa?y?em gwa?townie drzwi od sypialni i wpad?em do ?rodka, wo?aj?c:

- Kaziu! Kazik! To ja! Gore! Ruszaj st?d! Uciekajmy!

Odpowiedzia?o milczenie. W sypialni by?o ciemno, nie widzia?em nic. Mo?e zasn???

Namaca?em r?k? guzik elektryczny i przekr?ci?em. B?ysk ?wiat?a sp?yn?? si? z okrzykiem grozy wydanym z mej piersi.

Na krze?le wysuni?tym na ?rodek pokoju ujrza?em galaretowat? posta? ludzk? kszta?tem i konturami twarzy przypominaj?c? Stos?awskiego. By? przejrzysty na wylot; widzia?em poprzez niego rysuj?ce si? wyra?nie sprz?ty pokoju...

Nie dowierzaj?c wzrokowi, dotkn??em go: r?ka natrafi?a na co? ust?pliwego jak g?sta ciecz. Cofn??em szybko d?o?; z palc?w moich ze?lizn??a si? jaka? lepka, kleista tre?? jak ?elatyna i ?ciek?a leniwo na pod?og?.

Nagle posta? zawaha?a si?, ?luzowaty kszta?t zachybota? w dziwnej rozchwiei i rozpad? si? na cz??ci. Z prze?roczej masy pocz??y wysnuwa? si? pojedyncze pasma niby mg?awicowe pier?cienie, kt?re uni?s?szy si? w g?r?, buja?y czas pewien i sczeza?y nie wiadomo jak w przestrzeni. Po paru minutach nie zosta?o nic - krzes?o by?o puste: Stos?awski rozwia? si? bez ?ladu...

Ze zje?onym w?osem wybieg?em z willi i dopad?szy powozu, kaza?em rusza? co tchu. Jechali?my w milczeniu o?wieceni ?un? szalej?cego po?aru. Sara o nic nie pyta?a, ja te? nie mia?em ochoty do zwierze?.

Po przybyciu do miasta umie?ci?em j? w jednym z hoteli, a sam sp?dzi?em noc u siebie.

Nazajutrz z dziennik?w dowiedzia?em si?, ?e po?ar szcz??liwie ugaszono i willa ocala?a. Pospieszy?em z wiadomo?ci? do Sary, kt?ra natychmiast postanowi?a wraca?. Odwioz?em j? do pa?acyku, by odt?d zamieszka? z ni? wsp?lnie; by?o to jej gor?cym ?yczeniem. Przysta?em bez wahania. O Stos?awskim nie m?wili?my, jak gdyby nigdy nie istnia?. Rozpocz??a si? druga faza mej znajomo?ci z t? dziwn? kobiet?...

Od taktyki dotychczasowej nie odst?pi?em ani na krok. Chocia? ?yli?my obok siebie w codziennej styczno?ci, stosunek nie przybra? form ma??e?skich. Dowod?w bezpo?rednich na zab?jczy wp?yw, jaki mog?o wywiera? p?ciowe obcowanie z Sar?, wprawdzie nie mia?em, lecz instynkt ostrzega? mnie przed zbytni? za?y?o?ci?. Gra?em tedy rol? przyjaciela, idealnego opiekuna i doradcy, unikaj?c starannie sp??ki cielesnej.

Sar? widocznie up?r m?j rozdra?nia?, wzmagaj?c ch?? prze?amania go. U?ywa?a tysi?ca ?rodk?w i p???rodk?w, na jakie tylko mo?e zdoby? si? kobieta pon?tna, by przezwyci??y? moj? odporno??.

I przyzna? musz?, ?e prze?ywa?em nieraz chwile szalonej pokusy - lecz obraz Stos?awskiego, okropna wizja jego ostatniej, szcz?tkowej formy ziemskiego bytowania tam, w tej przepysznej sypialni mrozi?a mnie za najl?ejszym wspomnieniem, ?cinaj?c w l?d zap?dy krwi.

Moja dziwna pow?ci?gliwo?? zrazu gniewa?a j?: pierwsze miesi?ce nienaturalnego wsp???ycia, by?y pasmem gwa?townych scen. Pytany o pow?d, zwala?em wszystko na karb platonicznego uczucia, jakie rzekomo we mnie obudzi?a.

- Zbyt wysoko ci? ceni?, Saro - odpowiada?em zwykle na jej nami?tne wybuchy - by odwa?y? si? na u?ycie fizyczne twego cia?a. Umie?ci?em ci? na zbyt g?rnym piedestale, by m?c si?gn?? r?k? po ciebie. Nie chc? bruka? swego idea?u.

Wtedy wyszydza?a mnie, nazywaj?c zwyrodnia?ym idealist? lub jeszcze mniej pochlebnymi epitetami. Znosi?em obelgi z zimn? krwi?, czekaj?c, jak sprawa rozwinie si? p??niej.

Tak min?? rok. O ile zrazu Sara ?ywi?a nadziej? zwyci?stwa, powoli pewno?? opuszcza?a j?. Bezskuteczno?? coraz silniejszych atak?w snad? zbija?a z tropu - zacz??a patrze? na mnie ze zdumieniem i - rzecz zastanawiaj?ca - z rodzajem przera?enia. Ten strach odkry? mi pobudki jej post?powania. Po czasie nabra?em przekonania, ?e ch?? po?ycia ma??e?skiego ze mn? nie wyp?yn??a wy??cznie z pop?du, lecz mia?a znacznie g??bsze ?r?d?a - by?a dla niej prawdopodobnie kwesti? bytu. Fatalnym sta?o si? dla niej, ?e uleg?a momentowi poci?gu fizycznego ku mojej osobie - fatalnym dla kobiety, kt?ra przywyk?a do zwyci?stw, kt?rej dot?d nie opar? si? ?aden m??czyzna. Z chwil? zadzierzgni?cia sieci na osobniku p?ci przeciwnej wytwarza? si? dla niej zapewne specjalny stosunek, kt?ry nosi? w sobie zarody niebezpiecze?stwa dla stron obu: zale?a?o to tylko od zachowania si? m??czyzny. Je?li uleg? i przysta? na akt seksualny, Sara mia?a go w r?ku na zawsze. Lecz je?liby zachowa? rezerw?, sprawa mog?a przybra? obr?t gro?ny dla tej wyj?tkowej kobiety. Zdaje si?, ?e w tym wypadku nie mog?a przej?? spokojnie w ramiona drugiego, nie mog?a swobodnie rozpi?? ponownych wnik?w na kogo innego - dop?ki nie rzuci?a pod swoje stopy opornego wybra?ca. Dot?d ?ycie jej by?o zwyci?skim pochodem, bezwzgl?dnym triumfem poskromicielki. Lecz nadesz?a chwila odwetu, a ja by?em jego narz?dziem. Sara Braga nie mog?a zerwa? ze mn?, nie mog?a oddali? mnie mimo daremnych wysi?k?w.

A si?y moje ros?y z dniem ka?dym przez odp?r i wzmaga?em si? w mocy przez nieugi?t? wol?. Po roku znik?y niemal zupe?nie pogr??ki i szyderstwa, by przej?? w pokor? i pro?b?. Sara Braga, dumna, kr?lewska Sara zacz??a b?aga? i ?asi? si? u n?g moich.

Bo chodzi?o o jej pi?kno??, urod?, bo chodzi?o o jej demoniczn? m?odo??, mo?e i o co? wi?cej jeszcze: mo?e sz?o o ?ycie.

Po roku naszego wsp?lnego po?ycia Sara zacz??a widocznie starze? si?. Pewnego dnia zauwa?y?em w jej kruczych w?osach zdradzieckie srebrne linie, a w k?tach ust krzy?ow? sie? zmarszczek. Wynios?a posta? traci?a powoli dawn? elastyczno??, pier? przesta?a pr??y? si? gibk? fal?. Sara wi?d?a jak kwiat zwarzony jesiennym szronem.

Wiedzia?a o zasz?ej zmianie - ka?de lustro poucza?o o tym wiernie - a lustr by?o tyle we willi!

I wtedy, ku niewymownej rado?ci, rozpacz ujrza?em - piekieln? rozpacz du?ych, czarnych, ognistych oczu.

Owoc zemsty dojrzewa?, do?ciga? z cicha, niespostrze?enie. Si?y moje zwielokrotni?y si?, pot??nym spi?ciem jakby skupi?y si? we mnie. Czu?em tajemnicz? pomoc wko?o siebie, sta?em si? jakim? magnetycznym o?rodkiem, kt?ry przyci?ga?, wsysa? z peryferii ukryte energie drzemi?ce w tym domu: nie by?em sam we willi. Zacz??y si? rozwija? zagadkowe objawy, wyst?powa?y coraz ?mielej jakie? dot?d uwi?zione pr?dy, rodzi?y si? jakie? moce. Lecz czu?em, ?e by?y mi przyjazne, ?e sta?y po mojej stronie. I ona je spostrzeg?a - ze zgroz?, z bezgraniczn? groz? dopadni?tej zwierzyny, i zwr?ci?a si? do mnie po schron, po opiek?. Naiwna! Jakby nie wiedzia?a, ?e to ja w?a?nie je wyswobodzi?em.

Odt?d nie chcia?a sypia? sama, z l?kiem wyczekuj?c wieczornych godzin. W domu przez ca?? noc pali?y si? ?wiat?a i jasno by?o we willi jak w dzie?. Ani na chwil? nie rozstawa?a si? ze mn? w obawie przed samotno?ci?, w zabobonnym strachu przed czym? okropnym. A gdy usn??a na par? godzin znu?ona czuwaniem, miewa?a marzenia straszliwe, bo przez sen nieraz s?ysza?em jej cichy, st?umiony j?k.

Raz porwawszy si? z ???ka, w bieli?nie, z rozpuszczonymi w?osami przypad?a do mnie w ob??ka?czym przera?eniu i przytuli?a zakryt? d?o?mi twarz do mojej piersi.

- Co tobie? Przy?ni?o ci si? co? - zapyta?em sam zdj?ty dreszczem trwogi.

- Boj? si? - wyszepta?a dr??c jak listek - boj? si?. Tylko nie odchod? ode mnie! Umar?abym w tym domu ze strachu.

Gdyby nie m?j stanowczy up?r, by?aby opu?ci?a pa?acyk i przenios?a si? gdzie indziej. Lecz przeprowadzi?em sw? wol?: musia?a pozosta?.

Wreszcie strach, rozpacz i sza? bezsilnej w?ciek?o?ci dosi?g?y punktu zwrotnego. Pewnej nocy, op?tana d?awi?c? zmor?, z oczyma wychodz?cymi z orbit, porwa?a si? w koszuli z ???ka i stan??a nade mn?, dysz?c ci??ko. Z ust jej wyszed? zziajany, ?wiszcz?cy szept:

- Bierz mnie, ty kacie jeden! Bierz lub... zginiesz! W podniesionej r?ce b?ysn??o zimno ostrze weneckiego pugina?u.

Uderzy?em j? wzrokiem: rami? sparali?owane opad?o bezw?adnie, sztylet wy?lizgn?? si? ze zesztywnia?ych palc?w.

- Cha! cha! cha! - za?mia?em si?, siadaj?c w fotelu, na kt?rym po raz ostatni ujrza?em znikaj?c? posta? Stos?awskiego.

- Cha, cha, cha! I na to, jak widzisz, by?em przygotowany. Chcia?a? wiedzie? tyle razy, dlaczego gardz? twym cia?em, dlaczego nie chc? mie? z tob? nic wsp?lnego. W odpowiedzi przeczytam ci co? ze starych, ?wi?tych ksi?g. No, mo?esz teraz ju? usi??? tam naprzeciw - tylko nie ponawiaj pr?by! By?aby r?wnie zbyteczn?. Czy chcesz pos?ucha??

Z rezygnacj? dobijanej ofiary obsun??a si? na dywan.

Wydoby?em z szafki Stary Testament, Ksi?g? t? ostatnimi czasy studiowa?em z zapa?em, zatapiaj?c si? w jej przedziwne tajniki, upojony poezj? s?owa i g??bi? tre?ci. Otworzy?em Ksi?g? Trzeci? Kr?lewsk? i g?osem spokojnym, przej?ty wa?no?ci? chwili, odczyta?em z rozdzia?u pierwszego nast?puj?cy urywek:

"...A kr?l Dawid zestarza? si? by? i mia? wiele dni wieku:
a gdy go odziewano szatami, nie zagrzewa? si?.
Rzekli mu tedy s?udzy jego: Poszukajmy kr?lowi, panu naszemu, m?odej panienki, niech stoi przed kr?lem i okrywa go i ?pi na ?onie jego a zagrzewa kr?la, pana naszego.
A tak szukali panienki pi?knej we wszystkich granicach izraelskich i nale?li Abizag Sunamitk? i przywiedli j? do kr?la.
A by?a panienka bardzo pi?kna i sypia?a z kr?lem i s?u?y?a mu..."

Przerwa?em, podnosz?c oczy na Sar?. Wymin??a spojrzenie.

- C??? Rozumiesz?

Wzruszy?a nerwowo ramionami:

- C?? mnie to obchodzi? W jakim zwi?zku pozostaje ten fragment z nami?

- Nie k?am, Saro! Ty rozumiesz wszystko. Ten s?dziwy egoista - to tw?j praojciec L mistrz.

- M?wisz jak szaleniec - odpar?a, zacinaj?c z pasj? wargi.

- K?amiesz, Saro! Lecz pos?uchaj innych wyj?tk?w z Ksi?gi Tobiasza, rozdzia??w 3. i 6. Te wyja?ni? sytuacj? zupe?nie.

- Z Ksi?gi Tobiasza? - wyj?ka?a jak przez sen.

- Tak, z dziej?w Tobiasza i Sary; dziwnym zrz?dzeniem przypadku jeste? wsp??imiennic? tej szata?skiej kobiety...

"...Tego? tedy dnia przyda?o si?, i? Sara c?rka Raguelowa w Rages, mie?cie Medskim, y ona us?ysza?a ur?ganie od iedney s?u?ebnice oyca swego, bo by?a wydana za siedm m???w a czart imieniem Asmodeusz pomordowa? je, skoro do niej weszli..."

Przerzuciwszy kartk?, czyta?em dalej z rozdzia?u 6.:

"I odpowiadaj?c, Anio? rzek?:
- Jest tu imieniem Raguel m??... a ten ma c?rk?... Sar?... Twoja ma by? wszystka maj?tno?? jej i masz j? poj?? za ?on?...
Odpowiedzia? tedy Tobiasz i rzek?: "S?ysz?, ?e by?a wydana za siedmiu m???w, a pomarli; alem i to s?ysza?, ?e je czart zamordowa?... Ot?? si? boj?, by snad? i mnie si? to nie sta?o..."
Rzek? mu tedy Anio? Rafael: "Pos?uchaj mnie a poka???, kt?rzy to s?, nad kt?rymi czart przemoc mo?e. Ci bowiem, kt?rzy w ma??e?stwo tak wst?puj?, ?e Boga od siebie... wyrzucaj?, a swej lubo?ci tak dosy? czyni?, jako ko? i mu?, kt?rzy rozumu nie maj?... nad tymi czart ma moc...
Ale gdy j? ty pojmiesz, wszed?szy do ?o?nicy, wstrzymuj?e si? od niej przez 3 dni, a niczym si? innym jedno modlitwami z ni? nie b?dziesz zabawia?".

Zamkn??em Bibli? i spojrza?em na Sar?.

Nigdy nie zapomn? jej w owym tragicznym momencie. Rozpacz i wstyd, w?ciek?o??, strach i ogromny, niepoj?ty b?l wype?z?y z otch?ani tej demonicznej duszy, by zagra? po raz ostatni na twarzy zm?conym akordem dysonans?w!

Jak pantera rzuci?a si? ku mnie z drapie?nie zakrzywionymi palcami:

- Ty ?otrze pod?y! Podszed?e? mnie, zniszczy?e?, zdepta?e? i teraz jeszcze chcesz si? pastwi? nade mn??

Chwyci?em mocno zwini?t? do ciosu pi??? i rozbroi?em:

- Uspok?j si?, wied?mo! Dzi? to nasza noc ostatnia - jutro opuszcz? ten dom na zawsze. Lecz. nie sp?dzisz wraz ze mn? tych paru godzin, kt?rych jeszcze nie dostaje do brzasku. Obmierz?o mi twe towarzystwo. Poniewa? zachowujesz si? jak megiera, zostawi? ci? sam? tam w salonie. Chc? odpocz?? tutaj sam nareszcie. . . Opieraj?c? si? zawlok?em niemal przemoc? w?r?d uporczywego szamotania si? do skrz?cej topiel? ?wiate? sali. Potem, zamkn?wszy za ni? drzwi, wr?ci?em do sypialni i z rozstrojonymi walk? nerwami opar?em si? ci??ko o framug? okna, wpatruj?c si? w kiry nocy...

Wtem rozpru? cisz? g?uchy, okropny, rozdzieraj?cy krzyk kobiety. By? tak przera?liwy, tak przejmuj?cy, ?e mimo wszystko wtargn??em z powrotem do salonu.

Tu by?o ciemno. Przed chwil? jeszcze pok?j zalany potokami ?wiat?a, teraz nurza? si? w grubej po?mie nocy: pogas?y nagle elektryczne lampiony, zmierzch?y fantastyczne ?yrandole. Krzyk usta? nagle i zapanowa?a g?ucha, duszna cisza.

Przej?ty nieokre?lonym l?kiem, przynios?em z sypialni p?on?c? lamp?. ?wiat?o pad?o na estrad? w g??bi... Na stopniach ostatnich le?a?a na wznak z rozkrzy?owanymi ramionami Sara. Z twarzy jej wykrzywionej okropnie uczuciem grozy patrzy?y na mnie zeszklone w bezruchu ?mierci oczy; zgin??a momentalnie pod wp?ywem jakiego? nieludzkiego przera?enia.