Guziakiewicz E. BANITA

CZ??? PIERWSZA

Obudzi?em si? z wra?eniem, ?e bardzo d?ugo przebywa?em duchem gdzie? daleko i ?e teraz na powr?t ??cz? si? z moim dr?twym jak ko?ek cia?em. Ledwo mog?em porusza? okrytymi chityn? ko?czynami. To nie by?y przyjemne odczucia, ale i nie a? tak upiorne jak si? spodziewa?em. A tak mnie straszono przed odlotem. Zna?em pow?d, dla kt?rego bezduszna maszyna wyrwa?a mnie ze snu. Mo?na to by?o wyrazi? jednym pro?ciutkim zdaniem: nadchodzi?o przeznaczenie. Nic doda?, nic uj??. Z trudem wydosta?em si? z cicho szumi?cego hibernatora. Go?ci?em w przera?aj?co obcym uk?adzie solarnym, a szczerz?ca do mnie k?y zagadkowa planeta nie?piesznie ros?a na ekranach. Orbitowa?a wok?? ???tawej gwiazdy wraz z o?mioma innymi zagubionymi w przestrzeni globami, nie licz?c pasma asteroid?w. By?a pi?ta co do wielko?ci, a wyra?nie r??ni?a si? od pozosta?ych. Nale?a?a do unikalnych ze wzgl?du na bogat? w tlen i azot atmosfer? oraz niewyobra?alne ogromy wody. Spowija?a si? wstydliwie w k??by bia?ych chmur i wydawa?a si? by? pokryta wy??cznie b??kitnymi oceanami. Miejscami przeziera?y jednak kusz?ce l?dy, tworz?ce oko?o jednej czwartej jej powierzchni. Silnie kontrastowa?a z czerni? usianego kobiercami gwiazd nieba. Dosta?em si? do pok?adowego komputera, usi?uj?c czego? wi?cej si? o niej dowiedzie?. Ten ju? od d?u?szego czasu beznami?tnie j? bada?, gromadz?c dane i wyci?gaj?c wnioski. Ocenia? jej wiek na oko?o pi?? miliard?w aoria?skich lat. Pod cienk? skorup? i gor?cym p?aszczem kry? si? z?o?ony z ?elaza, niklu i krzemu zwarty rdze? o bardzo wysokiej temperaturze. Trzyma?a na grawitacyjnej uwi?zi naturalnego satelit?, tego jednak skalistego i bez atmosfery.
Ogl?daj?c j? na fluoryzuj?cych ekranach, to z cicha z?yma?em si?, po glotryme?sku cmokaj?c i staraj?c si? utrzyma? na wodzy rozszala?e po przebudzeniu nerwy, to znowu gwizda?em przez szczeliny w?chowe, ciesz?c si? jak m?okos. Inni nie mieli takiego szcz??cia. Komputer leczy? mnie jednak ze z?udze?. By?em bardzo daleko od bliskich memu sercu planet. Rzuci?o mnie w jedno ze spiralnych ramion macierzystej Galaktyki na jej odleg?e peryferia. ?aden z Aorian nie wsadzi?by tu nosa, chyba, ?e z kretesem postrada?by zmys?y. Dziwi?o mnie, ?e w takiej pustce pojawi?o si? ?ycie. Niezgorzej znios?em trwaj?c? ca?e wieki hibernacj?, a moja tu?aczka dobiega?a ko?ca. W niedorzecznej loterii, w kt?rej by?em zmuszony wzi?? udzia?, wodzony za nos przez rogatego demiurga z eonu ciemno?ci, nieoczekiwanie trafi?a mi si? g??wna wygrana. Los potrafi p?ata? figle!
Rzadko kiedy zes?a?com, wyrzuconym wbrew ich woli ku obrze?om Galaktyki i budz?cym si? ze stanu przymusowego u?pienia dopiero wtedy, kiedy ko?czy?o si? paliwo, udawa?o si? znale?? przyjazny skrawek gruntu, na kt?rym mogliby z ulg? postawi? stop?. Szukali go rozpaczliwie, ale z regu?y na pr??no. Najcz??ciej z przera?eniem ogl?dali bezbrze?ne mro?ne pustki, a od najbli?szych uk?ad?w solarnych dzieli?o ich wiele lat ?wietlnych. Nie mieli wi?c wyboru. Pozbawiony zapasu paliwa i zasilania kr??ownik stawa? si? zamarzaj?cym wrakiem, uniemo?liwiaj?cym przetrwanie. Jedynym rozwi?zaniem, branym pod uwag? przez rozbitk?w od pocz?tku pechowej podr??y by?o wi?c samob?jcze polecenie anihilacji. Szybka eksplozja, kr?tki jak mgnienie rozb?ysk ?wiat?a i po skaza?cu nie zostawa? ?aden ?lad. Zimna i mroczna pustka stawa?a si? jego grobem. Nikt im jednak nie wsp??czu?. W ten okrutny i wyrafinowany spos?b karano tylko najbardziej zdegenerowanych Aorian i mieszka?c?w innych planet uk?adu. Zes?anie w kosmos orzekano za wyj?tkowo ci??kie zbrodnie. Niestety, sam do takich zwyrodnialc?w nale?a?em.
Snu?a mi si? po g?owie niejasna my?l, ?e mimo wszystko g?rowa?em nad innymi skaza?cami imperium. Mia?em niewiarygodne szcz??cie. Nie da?em si? z?ama? psychicznie, nie chyli?em karku przed oprawcami, a jako stary spryciarz zdoby?em si? na maksimum inwencji, przemycaj?c przez labirynt wi?zienny w Oro ma?y zestaw afilogenny — rodzaj przetwornika, umo?liwiaj?cego uzupe?nienie paliwa. Kto wszed? w posiadanie tego ostatniego krzyku mody aoria?skiej techniki, stawa? si? w kosmosie panem sytuacji. Uda?o mi si? wykpi? stra?nik?w — i mog?em teraz ?mia? si? w duchu z feruj?cych wyroki ohydnych s?dzi?w z Aorii oraz ze sprawuj?cych rz?dy wrednych autokrat?w. Ci ostatni uwa?ali siebie za zbawc?w, jednak tacy jak ja byli zdania, i? s? tylko niewartymi spluni?cia renegatami. Idea przyspieszonego rozwoju, do kt?rej z fa?szyw? dum? si? odwo?ywali, wymaga?a rezygnacji z wielu szlachetnych przywilej?w, utrwalonych od stuleci na naszych planetach, zw?aszcza na Eaorii i Daorii, a w tym z polowa? na elaoploriony. Wspomniany przywilej utraci?a glotryme?ska rasa, kt?r? z dum? reprezentowa?em. Pomy?la?em z t?sknot? o mych pobratymcach, kt?rym zakazano my?liwskich wypraw na drug? planet? Archei, Faori?. Zapewne ocalili mnie w pami?ci jako prawdziwego bohatera, kt?ry odwa?nie przeciwstawi? si? zasadom dwunastej ksi?gi prawa uniwersalnego, by dochowa? wierno?ci kodeksowi moralnemu przodk?w. Polecia?em na Faori?, skrupulatnie omijaj?c wyznaczone szlaki komunikacyjne i dokona?em prawdziwego spustoszenia, wyrzynaj?c ogromne stada elaoplorion?w. Za to mnie wykl?to. Autokraci z Aorii wylewali ?zy w ca?ym uk?adzie s?onecznym, wsz?dzie si? ?al?c, ?e powa?nie przetrzebi?em pozostaj?cy pod ochron? gatunek, kt?ry mia? si? wkr?tce sta? zal??kiem nowej rasy rozumnej. Nazwano mnie najwi?kszym przest?pc? stulecia. Nie zas?ugiwa?em na ?ask? i wybaczenie. Nim mnie zatrza?ni?to we wn?trzu wahad?owca i u?piono, przeszed?em przez prawdziwe piek?o, a jego pami?? sprawia?a, ?e jeszcze teraz moim pokrytym chitynowym p?aszczem cia?em targa?y dreszcze.
Komputer dzieli? si? ze mn? wiedz? o planecie, na kt?rej wkr?tce mia?em si? znale??. Wyznacza? hipotetyczne miejsca l?dowania. Polecia?o multum sond, kt?re systematycznie przekazywa?y szczeg??owe informacje. Zarysy kontynent?w stawa?y si? czytelniejsze, a l?dy, g?ry, r?wniny i jeziora coraz wyra?niej przeziera?y zza k??bowisk chmur. Usadowi?em si? na orbicie stacjonarnej i zacz??em si? intensywnie uczy?. Zamieszkiwa?y ten glob istoty rozumne, jednak osi?gni?ty przez nie poziom rozwoju technologicznego nie by? wysoki i kojarzy? mi si? z epok? preancefaln? na Daorii. Trudzi?em si?, ale tylko do czasu. Nie by?o sensu d?u?ej czeka?.
— Priorytet d?ugofalowy: pe?na adaptacja i porozumienie z tubylcami! — rzuci?em w pewnej chwili do komputera jak ???todzi?b, wkraczaj?cy bez specjalistycznego treningu do bujnej d?ungli na Baorii, najbli?szej Archei planecie, gdzie kr?lowa?y drapie?ne mi?so?erne ro?liny, z ?atwo?ci? przemieszczaj?ce si? po bagnistym pod?o?u. Szarpn??em si? na to, jednak przestraszy?em si? nie na ?arty. Wiedzia?em bowiem a? nadto dobrze, co taka komenda znaczy. Wi?za?a si? ona — mi?dzy innymi — z utrat? solidnego, masywnego cia?a glotryme?skiego wojownika. Ale c??, by?em w gor?cej nurii k?pany i wszystkie wa?ne decyzje podejmowa?em bez namys?u, nie zastanawiaj?c si? chronicznie nad ich skutkami. To by?o zawsze ode mnie silniejsze.

Pieli?a grz?dki w ogr?dku, zbieraj?c wyrywane chwasty na podwini?ty fartuszek i zerkaj?c za siebie na poletko, z kt?rym musia?a si? upora?. Marzy?a o chwili, w kt?rej b?dzie ju? u zaufanej przyjaci??ki, Ma?gorzaty, mieszkaj?cej za Maciejow? G?rk?, a wraz z ni?, ?migaj?c bosymi stopami, pobiegnie na pola, by przyjrze? si? ?e?com z s?siedniej wioski, wynaj?tym do ?niw przez najbogatszego gospodarza. Ch?opcy byli pono? bardzo urodziwi i przez wie? sz?a fama, ?e niejedna z dziewcz?t mo?e sobie upatrzy? kandydata na m??a. Do p?otu by?o coraz bli?ej, chwast?w na kupce przybywa?o, a Agata, zaprz?tni?ta my?lami o m?odych kawalerach z kosami i ose?kami na polach, tak dalece sta?a si? nieobecna, ?e nie przyuwa?y?a obcego, kt?ry od las?w i ??k podchodzi? do domostwa.
Wzdrygn??a si? i poderwa?a, gdy stan?? przy p?ocie i zagada?.
— Panienka sama? — zapyta? ciekawie obcy, zdejmuj?c czapk? i witaj?c si? pobo?nie jak nakazywa? obyczaj.
Poprawi?a w?osy, kt?re zawi?za?a rankiem w du?y w?ze? i przytrzyma?a koszul?, kt?rej nie zapi??a pod szyj?, by jej nie przeszkadza?a w robocie. Wzi??a go za sp??nionego ?e?ca i serce mocniej jej zabi?o.
— Ano, sama — odrzek?a, skromnie spuszczaj?c oczy. — A wy?cie nie przy ?niwach?
Obcy by? urodziwy, nawet bardziej urodziwy od samego dziedzica, kt?ry niekiedy przeje?d?a? przez wie? konno lub w bryczce, zaprz??onej w dwie klacze. Czu?a to, nawet na niego nie patrz?c i przez to nieco si? rumieni?c. Mimo ?e by? zgrzebnie odziany, bi?o od niego jakim? dostoje?stwem i si??.
Roze?mia? si?, a usta mia? krasne, ?ywcem do ca?owania. Sta?, pewny siebie i wyprostowany.
— Jam z daleka, z odleg?ych stron, zza wielu las?w, g?r i rzek. W?druj? po ?wiecie, zagl?daj?c... to tu, to tam — odezwa? si?. — Podoba mi si? ta... planeta!
Przemog?a si? i spojrza?a na przybysza. Wydawa?o si? jej, ?e wpad?a w g??bok? to?. Resztki zmieszania i wstydu znik?y. Straci?a ochot? na to, by z najlepsz? przyjaci??k? biec na pola do ?e?c?w. Oczy jej zab?ys?y i co? z nieodpart? moc? poci?gn??o j? do stoj?cego za p?otem m??czyzny. ?cie?yn? mi?dzy zagonami podesz?a bli?ej, rozszerzonymi ?renicami ch?on?c jego posta?. Czas nagle si? zatrzyma?. Trwa?a tak d?ug? chwil?, prawie nie oddychaj?c, dop?ki obcy si? nie poruszy?. Zl?k?a si?, ?e odejdzie, a niespodziewane spotkanie sko?czy si? tak pr?dko jak si? zacz??o. Instynktownie dotkn??a d?oni? muskularnego ramienia. W?drowiec by? prawdziwy, z krwi i ko?ci.
— Wy?cie pewnie spragnieni? — zapyta?a, wskazuj?c na studni? z ?urawiem.
Obcy poj??, ?e nie jest intruzem. Obejrza? si? z mimowolnym zdziwieniem na studni?, jakby podobne urz?dzenie, zwyk?e przecie? w wiejskim gospodarstwie, ogl?da? pierwszy raz w ?yciu. Zawaha? si? nad odpowiedzi?.
— Czym spragniony? Ano, tak. Przeciem z drogi...
Skrzypn??a otwierana furtka. Agata ze skrywanym po?piechem otar?a si? o przybysza, jakby chc?c si? do ko?ca upewni?, ?e nie jest zjaw?, i ?e nie przy?ni? si? jej, gdy utrudzona przysn??a na g?stej trawie pod krzewami porzeczki.
Stan?li przy studni. Obcy wzdrygn?? si?, gdy bury kocur, goni?cy nocami po obej?ciu i stodole za myszami, prze?lizgn?? mu si? pieszczotliwie po nogach. Omal nie podskoczy? z wra?enia.
Bardzo j? to roz?mieszy?o, ale nie wypada?o chichota?, by nie zrazi? przybysza. Pog?aska?a go delikatnie po ramieniu, zdumiona czu?o?ci?, kt?r? ten gest w niej wyzwoli?. Tak zachowywa?a si? dziewczyna wobec kochanka, kt?rego od dawna zna?a, a nie wobec przypadkowego w?drowca.
— Co, kota si? boicie?!
Przybysz powoli si? uspokaja?.
— Ano, nie — sk?ama?. — Domowych zwierz?t si? nie l?kam. S? przecie? oswojone i nawyk?e do ludzi.
Agata wyci?gn??a wiadro wody. Pochylaj?c si? nad studni?, ods?oni?a przed m?odym m??czyzn? piersi, kryj?ce si? pod koszul?, kt?rej zapomnia?a z wra?enia zapi?? pod szyj?. W?osy ci??ko opada?y jej na kark.
Pi? wod? z metalowego kubka, powoli, nie spiesz?c si?, ?yk po ?yku, i nie taj?c tego, ?e wiejska dziewczyna, kt?r? pozna? przy pierwszej napotkanej chacie, budzi w nim niek?amane zainteresowanie. Trwali tak, twarz przy twarzy, spogl?daj?c ciekawie na siebie, dop?ki kogut nie wskoczy? na p?ot i nie zapia?.
— Ku-ku-ry-ku!..
Przybysz znowu si? przel?k?. Drgn?? tak silnie, ?e woda pola?a mu si? z kubka. ?renice mu si? zw?zi?y.
— Co to za dziwny sygna?? — zapyta? z g?upia frant. Wydawa?o si?, ?e rzuci? to pytanie nie do Agaty, ale do kogo? innego, kto by? gdzie? obok, ale zupe?nie niewidoczny. Wiejska dziewka nie mog?a wiedzie?, ?e po egzodermalnej obr?bce organizm Glotrymena zosta? wyposa?ony w mikroprocesory. Jeden z nich mie?ci? si? w uchu, pozwalaj?c na kontaktowanie si? z komputerem pok?adowym. Zaraz te? si? poprawi?: — A, to kur. Daje znak kurom...
Tym razem Agata nie mog?a si? powstrzyma?. Zachichota?a, przytrzymuj?c d?oni? d?ug? sp?dnic?.
— Dziwnie jako? gadacie — rzek?a ciep?o, odbieraj?c pusty kubek. Ich r?ce na kr?tk? chwil? si? spotka?y.
Omal nie wpad? w panik?. Wreszcie rzuci?, opanowuj?c wewn?trzne dr?enie.
— Jam nie st?d, ale z dalekiego miasta. A tam inaczej gadaj? i inaczej si? pozdrawiaj?; nie tak jak tu wo?aj? na ludzi.
Odchodzi? i odprowadza?a go pe?nym ?alu spojrzeniem do furtki. By?o jej przykro, ?e to niespodziewane spotkanie, dar losu, tak szybko si? ko?czy.
— Pozostaniecie w naszej wiosce? — zapyta?a.
Sta? ju? za p?otem. Obejrza? si? i wzruszy? ramionami. Zarzuci? podr??n? sakw?. Znowu zdawa? si? ws?uchiwa? w cicho szeptane s?owa, dyskretnie wypowiadane przez kogo?, kogo nie by?o s?ycha? i wida?.
— Tu nie ma gdzie. Nie ma noclegu, ?adnej karczmy ni gospody!
Nie zgodzi?a si?, podesz?a za obcym do furtki. Jej oczy wyra?a?y b?aganie. Zacisn??a a? do b?lu palce na sztachetach.
— U nas podr??ni zatrzymuj? si?, aby przenocowa?. Wszak go?? w dom, B?g w dom. Przecie jest du?a stodo?a, a w niej sporo siana i s?omy. Zajrzyjcie tu wieczorem, przed zmierzchem albo i p??niej, popro?cie ojc?w, gdy wr?c? z pola. Dostaniecie i straw?, i nocleg!
W g?osie dziewczyny zabrzmia?y nuty nie tylko ?alu, ale i gro?by. Gdyby obcy odm?wi?, ?ci?gn??by niechybnie na siebie zemst? niebios. Tamten chwil? si? jeszcze waha?, a potem odrzek?:
— Ano, dobrze. Zajrz? tu znowu, kiedy s?o?ce pochyli si? ku zachodowi.
Odszed?, a ?cie?yna poprowadzi?a go mi?dzy wyro?ni?tymi ?liwami i gruszami, lecz nie kierowa? si? ku wsi, tylko z powrotem ku lasom. Dziewka pozosta?a z rzucon? jej obietnic?. Wybieg?a potem za przybyszem na star? miedz?, aby go po?egna? wzrokiem, ale nigdzie go nie dostrzeg?a. Rozp?yn?? si? jak duch, mimo ?e nie by? duchem. Omiot?a spojrzeniem ??ki, przys?aniaj?c d?oni? oczy. Nast?pnie wr?ci?a do ogr?dka i zabra?a si? do pielenia.

Obrzuci?em w my?lach komputer stekiem najgorszych wyzwisk. By?em rozj?trzony, wzburzony i w?ciek?y. Wprost pieni?em si? ze z?o?ci. Te perwersyjne aoria?skie maszyny zaskakiwa?y szalon? doskona?o?ci?, a przy tym wywi?zywa?y si? ze stawianych przed nimi zada? w spos?b, kt?ry szokowa? i zwala? z n?g ich posiadaczy. Szlag mnie trafia?, bo m?j pok?adowy pomagier nazbyt dos?ownie poj?? program adaptacji. Upodobni?em si? wizualnie do istot rozumnych na tej planecie i o to nie mog?em mie? do niego pretensji. Pal to licho! Znacznie gorsze by?o jednak to, ?e tuziemcem sta?em si? r?wnie? psychicznie. Pierwsze popieprzone kontakty z lud?mi prze?ywa?em jak tutejszy. A przecie? nie urodzi?em si? na tej g?wnianej planecie, odleg?ej o kilkaset lat ?wietlnych od centrum Galaktyki. W?adowa?em si? znowu przed translator, ?wiadomy tego, ?e operuj? lokalnym dialektem wci?? jeszcze na zbyt ubogim poziomie strukturalizacji, jednak po kilku chwilach zrezygnowa?em z tego nudnawego zaj?cia, czuj?c, ?e musz? natychmiast powa?nie si? rozm?wi? z moim elektronicznym kole?k?.
— Mam pewne obawy... — zacz??em bardzo ostro?nie. — Chodzi mi o silne nasycenie kontaktu erotyzmem — niesk?adnie wyra?a?em me w?tpliwo?ci. — Czy tak b?d? reagowa? na ka?dego tubylca odmiennej p?ci? — dopytywa?em si?. — Na ka?d? ?adniejsz?... samic??! — odkaszln??em i g?adko si? poprawi?em.
Pok?adowy perfekcjonista bez zaj?kni?cia odpowiedzia? na te wstydliwe pytania. By? wolny od bolesnych prze?y? i przykrych do?wiadcze?, b?d?cych udzia?em ?ywych istot rozumnych, dramatycznie zale?nych od biologicznej strony ich natury.
— Przed kilkoma milionami lat jaki? nieznany czynnik sprawi?, ?e prymitywny praprzodek cz?owieka raptem utraci? naturalne okrycie, maj?ce posta? sier?ci lub futra... — cichym g?osem obja?nia?, dziel?c si? skrupulatnie gromadzon? wiedz?. — By?o to bardzo silnym wstrz?sem, gro??cym zag?ad? ca?ego gatunku. Utrata ow?osienia! Mo?e zawini?y wirusy, a mo?e nie. Ewolucyjna reakcja obronna b?yskawicznie posz?a w dw?ch kierunkach. Nast?pi? szybki rozw?j p?at?w czo?owych, kt?ry spowodowa? wyrugowanie ma?o przydatnego w nowych warunkach instynktu zwierz?cego. A jednocze?nie gwa?townie wzm?g? si? pop?d gatunkowy, doprowadzaj?c do zniesienia ograniczenia w postaci okresowych rui. W obliczu totalnego zagro?enia nie by?o to niczym dziwnym — rozwodzi? si? komputer. — W rezultacie tego gatunek si? zachowa?. Cz?owiek nauczy? si? odziewa?, korzystaj?c ze sk?r zwierz?cych i ogrzewa? swoje cia?o przy ognisku. Nie uwierzysz, jak oryginalnymi metodami si? pos?ugiwa?, ?eby rozpali? ogie?. Krzesa? iskr?, uderzaj?c o siebie dwoma kamieniami, wyobra?asz sobie? — ci?gn??. — Wyra?aj?ca si? silnym przerostem pop?du rozrodczego anomalia jednak?e nie ust?pi?a mimo p??niejszych korzystnych zmian. Pozosta?a jako trwa?y przymiot tego gatunku. Oznacza to, ?e istoty rozumne z tej planety s? bezpowrotnie skazane na dojmuj?c? obsesj? na punkcie prze?ywania seksualnego. Pod tym wzgl?dem im ustawicznie odbija. — Zamilk?, a potem gada? dalej: — Co? podobnego przydarzy?o si? arrantom na Faorii po nieumiej?tnej interwencji pierwotnych Aorian oko?o tysi?ca lat przed lepsz? er?. Tam reakcja obronna gatunku by?a zbli?ona i posz?a r?wnie? w dwu wspomnianych kierunkach. Natura jednak nie zd??y?a...
Siedzia?em naburmuszony, ws?uchuj?c si? w niby to naukowy wyw?d maszyny. Narasta? we mnie gwa?towny bunt. Co to by?o? ?awa szkolna dla os??w, czy co?
— Musz? j? mie? tutaj — warkn??em ze z?o?ci?, nie panuj?c ju? nad sob?. — Musz? posi??? t? tubylcz? kobiet? — zniewoli? j? i zgwa?ci?, wbi? si? w jej cia?o i nim nasyci?... Posi???, rozumiesz?
Wyrzuci?em to pop?dliwie z siebie i natychmiast poczu?em nies?ychan? ulg?.
— Mniemam, ?e nie musisz stawa? na g?owie, ?eby osi?gn?? ten cel — z?owrogo wycedzi?a maszyna, dostosowuj?c si? do zmiany tematu. — Wystarczy jedna noc w stodole...
Mia?em ochot? przyla? w mord? aoria?skiemu dziwol?gowi, rzekomemu cudowi techniki, lecz moja pok?adowa kupa z?omu na szcz??cie dla siebie by?a pozbawiona fizys. Nie mo?na jej by?o wyrwa? i wyrzuci? ze statku.
— Bredzisz — odszczekn??em. — Nie s?dz?, ?eby to co? da?o.
Co mia?em w z?o?ci rzec, rzek?em, jednak w g??bi duszy poczu?em, ?e pomys? mego doradcy mi si? podoba. To by?o mi na r?k?. "W stodole?" — pomy?la?em. "He, he!" Bez s?owa wynios?em si? ze statku. Winda grawitacyjna mi?kko znios?a mnie na polan?, nad kt?r? nieruchomo tkwi? kr??ownik, wygl?daj?cy z do?u jak kapelusz gigantycznego grzyba. Opanowa? mnie sielski nastr?j. Omal nie zacz??em ta?czy?. Beztrosko brodzi?em mi?dzy paprociami, zrywa?em kwiaty, podziwiaj?c delikatne p?atki kielich?w i przygl?da?em si? motylom, pszczo?om i osom, kr???cym w prze?wietlonym s?o?cem powietrzu.
— Kogut pieje — powtarza?em sobie. — Kura gdacze, kot... r?y. Nie, kot miauczy, ko? r?y, krowa ryczy, ?winia kwiczy — mrucza?em pod nosem. Nie za?o?y?em but?w i trawy ?askota?y mi ?ydki. — Dziwnie jako? gadacie, te? co?! — obruszy?em si? w pewnej chwili. A potem doda?em, imaginuj?c dialog: — Ja za noclegiem, bom z daleka, dobry gospodarzu. B?d?cie dla w?drowca ?askawi...

Obcy wr?ci? przed zmierzchem. ?a?o?nie porykiwa?y krowy, kt?re przygnano z pastwiska. Oczekuj?ca niecierpliwie Agata dostrzeg?a go przez ozdobione pelargoniami okienko w kuchni. Wybieg?a przed pobielon? chat? niby to ponaglona obowi?zkiem. Pod ?cian? le?a?y r?wno u?o?one szczapy na opa?. Nabra?a ich, a potem zdj??a gliniany garniec, wisz?cy si? na p?ocie.
— Jeste?cie! — powita?a go jak swego. Oddycha?a szybko i z rado?ci?, a jej policzki si? zar??owi?y. W?osy mia?a starannie umyte, wysuszone i uczesane. Przewi?za?a je z ty?u czerwon? wst??k?. — Ojcowie s? w oborze — rzek?a prawie konspiracyjnie. — Dopiero co um?czeni wr?cili z pola.
Przybysz blado si? u?miechn?? i zdj?? sakw? z plec?w. By? spokojny i opanowany.
— Ano, jestem — powiedzia?. — Zm?czony i g?odny. A i wygl?daj?cy noclegu!
Dziewczyna nie wraca?a do cha?upy. Jej oczy wyra?a?y zachwyt i gdyby nie nar?cze szczap do pieca, pewnie ogarn??aby m?odego m??czyzn? ramionami. Syci?a si? jego blisko?ci?.
— Jako? wam by?o po drodze? — rzek?a z odrobin? wyrzutu w g?osie.
Obcy skwapliwie przytakn??. Zlustrowa? wzrokiem jej sylwetk?. Do bia?ej, czystej koszuli z haftowan? krajk? za?o?y?a suto marszczon?, kolorow? sp?dnic?, ?ci?gni?t? paskiem w w?skiej talii.
— M?wcie mi Antoni — rzuci?. — A wam jak dali na chrzcie?
Delikatnie pog?adzi? jej w?osy i dziewczyna si? zap?oni?a. Odwr?ci?a si?, aby poprowadzi? go do domostwa.
— Wo?aj? na mnie Agata — zdradzi?a w przelocie.
Z zaciekawieniem obejrza? nisk? kuchni?. Nier?wne ?ciany by?y pomazane na jasnoniebiesko i obwieszone obrazami ?wi?tych. Pod?og? zast?powa?a twardo uklepana i ubita ziemia. Sporo miejsca zajmowa? piec, w kt?rym pod rozgrzan? p?yt? weso?o buzowa? ogie?. W k?cie sta?o przykryte piernatami ???ko. Kr?ci?a si? tu m?odsza siostra Agaty, jednak przybysz nie zwr?ci? uwagi na urodziwego podlotka. Przysiad? przy drewnianym stole, ?akomie wodz?c wzrokiem za dziewczyn?, kt?ra go rado?nie powita?a, a teraz podsuwa?a mu pod nos wiejskie specja?y. Postawi?a przed nim mis? z jajecznic?, kubek mleka, a z okr?g?ego bochna chleba odkroi?a spor? pajd?. Przynios?a mu mas?a na spodeczku.
— Posilajcie si?! — zach?ci?a.
Nie jad?, lecz przygl?da? si? Agacie. Wygl?da?a o wiele pon?tniej ni? przed po?udniem, kiedy ujrza? j? w ogr?dku przy pieleniu. Na chwil? zostali sam na sam, bowiem kr?c?ca si? po kuchni pannica wybieg?a z cha?upy.
— ?liczna jeste?, tak urodziwa, ?e a? dech zapiera — wyzna?, gdy sta?a tak nad nim. — Widzia?em wiele miastowych, ale si? do ciebie nie umywaj? — wyrazi? sw?j podziw.
Roze?mia?a si?, uradowana. Uj?? j? za r?k? i przyci?gn?? do siebie. Nie broni?a si? i ch?tnie przysiad?a mu na kolanach. Poczu? kr?g?e biodra i j?drne piersi. Ich usta si? zetkn??y. Ogarn??o go nag?e podniecenie. Musn?? j? wargami, a potem go ponios?o i zacz?? j? nami?tnie ca?owa?. Zerwa?a mu si? z kolan i wyjrza?a z przestrachem przez kuchenne okno.
— Jeszcze nie czas na to — w zaufaniu mu zdradzi?a. Szybko oddycha?a. — Lada chwila ojcowie wejd? i b?d? wieczerza?. Trza, by?cie byli spokojni i niczego nie okazali!..
Potulnie si? zgodzi?, przysun?? si? do sto?u i wbi? wzrok w mis? z jajecznic?. Si?gn?? po drewnian? ?y?k?. Zn?w by? przybyszem — obcym, kt?ry zatrzyma? si? w napotkanej wiejskiej chacie, by pokornie prosi? o straw? i nocleg. Wielu takich w?drowa?o, dziel?c si? w podzi?ce za jad?o i napitek bajaniem o odleg?ych krainach i o dziwach, kt?re rzekomo ogl?dali. Agata pozostawi?a go samego w kuchni, smyrgaj?c do ogr?dka, sk?d przynios?a cebul?, g??wk? m?odej kapusty i kilka marchewek.
Starzy wkr?tce weszli, witaj?c go po chrze?cija?sku, a ruchy mieli powolne i ci??kie. Podesz?y wiek rysowa? si? na ich twarzach licznymi zmarszczkami. Posiwia?y ojciec Agaty przyj?? obecno?? obcego ze skrywanym zadowoleniem. Oczy mu zab?ys?y, bowiem lubi? wieczorami s?ucha? mro??cych krew w ?y?ach opowiastek o walecznych rycerzach i smokach, o wilko?akach, wampirach i demonach. Kiedy wi?c w cha?upie uprz?tni?to po wieczerzy, Antoni, chc?c nie chc?c, musia? rozpocz?? gaw?d?.
Do stodo?y poprowadzi?a go po zmroku matka Agaty, us?u?nie zapraszaj?c do przepastnego wn?trza i o?wietlaj?c drog?. Przystawi?a mu le??c? na klepisku drabin?, aby m?g? wspi?? si? na rzucone wysoko siano. Znalaz? tam derk? i wypchan? szmatami poduch?. Stodo?a ??czy?a si? ze stajni? i obor?, wi?c gdy si? ju? wygodnie u?o?y?, ko?ysa?y go do snu dobiegaj?ce z do?u ciche porykiwania kr?w i parskanie starej klaczy.

Agata d?ugo si? nie pojawia?a i doszed?em do przekonania, ?e stwarzaj?cy wra?enie nieomylnego pok?adowy komputer tym razem najzwyczajniej w ?wiecie co? popl?ta?. Nawet je?eli dzie? po dniu ?mudnie zbiera? dane o tej planecie, posi?kuj?c si? wyrzuconymi wcze?niej sondami, nie m?g? w tak kr?tkim czasie dowiedzie? si? wszystkiego o naturze i kulturze tubylc?w, a nadto o ich obyczajach, ?yciu spo?ecznym i psyche. Na rozgwie?d?onym niebie kr?lowa? ksi??yc, a w jego bladym ?wietle by?o co? niepokoj?cego i nieomal zmys?owego. Wydawa?o si?, ?e przyzywa kochank?w, m?cz?cych si? w samotno?ci na swych ?o?ach i a? do b?lu spragnionych pieszczot i poca?unk?w. Przez szpary w deskach stodo?y niefrasobliwie si? przygl?da?em skalistej i poznaczonej kraterami powierzchni, w my?lach wznosz?c na niej przyk?adn? baz? dla siebie i wybranych tubylc?w. M?g?bym tam faktycznie stworzy? niewielkie siedlisko i je wyposa?y?, bo przecie? takiej skali przedsi?wzi?cia mie?ci?y si? w granicach moich mo?liwo?ci technologicznych. Maj?c zestaw afilogenny, sprz??ony z komputerem i innymi urz?dzeniami pok?adowymi, by?em w stanie zaopatrzy? naturalnego satelit? nawet w zbli?on? do ziemskiej atmosfer? z du?? ilo?ci? ?yciodajnego tlenu.
Zbli?a?a si? p??noc. Kundle w wiosce przesta?y ujada? i zapad?a cisza. Usta? r?wnie? rechot ?ab. Wyjrza?em przez szczelin? w kiepskim dachu, ostro?nie rozsuwaj?c strzech?. Wspi??em si? wcze?niej na najwy?sz? kop? siana. Po?egna?em si? ju? z my?l? o tym, ?e tubylcza dziewka po kryjomu wyprawi si? do stodo?y. W cha?upach pogas?y ?wiat?a, a utrudzeni prac? na roli ch?opi posn?li. O?wietlano domostwa naft?, u?ywaj?c do tego celu zmy?lnych lamp z r?cznie przesuwanym knotem. Waha?em si?, nie wiedz?c, co pocz??, a pragnienie rozkoszy walczy?o we mnie ze zdrowym rozs?dkiem. Powinienem by? stukn?? si? w g?ow?. Mia?em ju? zamiar zrezygnowa? z noclegu i wr?ci? do mego kr??ownika, gdy wtem zabi?o mi znienacka serce. Od okalaj?cego ogr?dek p?otu oderwa?a si? niby duch bia?o odziana posta?.
— Idzie — szepn??em.
Rzuci?em si? ku drabinie, chc?c skwapliwie poda? ukochanej r?k?, gdy nadejdzie, co? mnie jednak powstrzyma?o. Pewnie wstyd. Niezgrabnie si? cofn??em, zapadaj?c si? w pachn?ce siano i przykry?em si? po szyj? derk?, udaj?c, ?e zmorzy? mnie sen.
Cichutko skrzypn??y wysokie wrota. Bia?a posta? w?lizgn??a si? po ciemku do stodo?y, nie potr?caj?c po drodze ?adnego z rozrzuconych tam sprz?t?w. Potem nocny go??, szczebel za szczeblem, zacz?? ostro?nie si? wspina? po drabinie. Podnios?em g?ow?, gdy zachrz??ci?o siano. Nie mia?em ju? ani cienia w?tpliwo?ci — nikt inny nie m?g? zaj?? do mnie o tak p??nej porze i na nikogo innego tak t?sknie nie czeka?em. To by?a moja wybranka. Agata nami?tnie przywar?a do mnie, obsypuj?c moj? twarz mn?stwem gor?cych poca?unk?w i budz?c we mnie s?odkie po??danie. Zdar?em z niej d?ug? lnian? koszul?, pod kt?r? kry?o si? nagie cia?o, pe?ne ol?niewaj?cych wypuk?o?ci i zakazanych zakamark?w, do niewyobra?alnych granic podniecaj?cych wyobra?ni? i do ?aru rozpalaj?cych zmys?y. Kochali?my si? raz, a potem drugi, syc?c si? rozkosz? upojnego ta?ca i doznaj?c g??bokiego ukojenia.
Kiedy przysn??em, moja luba niezauwa?enie odesz?a, cichaczem wracaj?c do cha?upy. L?ka?a si?, i? kto? przypadkiem przyuwa?y, ?e chy?kiem wymkn??a si? po nocy. Czego dziewka w jej latach mog?a szuka? po zmroku, je?li nie obj?? parobka? Wcze?niej d?ugo szepta?a mi do ucha, snuj?c ?mia?e plany i zdradzaj?c swoje marzenia. ?wi?cie wierzy?a, ?e z zagubionej w lasach wioski zabior? j? do wielkiego miasta, za? tam pojm? j? za ?on? i wyprawi? weselisko. I ?e b?dziemy ?yli d?ugo i szcz??liwie, nia?cz?c mn?stwo dzieci. Pragn??a mnie ca?ym sercem i tego nie kry?a, a jej niewinne oczy spogl?da?y ufnie w moje. Poj??em, ?e by?bym ostatni? szuj? w Galaktyce, niegodziwcem i niewartym spluni?cia ?ajdakiem, gdybym zawi?d? t? prostoduszn? istot? i gdybym j? oszuka?.

CZ??? DRUGA

Przywita? mnie spokojny ranek, chrypliwie pia?y koguty, a przez szczeliny w pod?ym dachu prze?wieca?y z?ote promyki s?o?ca. Wykopa?em si? z szeleszcz?cego siana, doprowadzaj?c do porz?dku zmierzwione w?osy i wrzuci?em na grzbiet ?achy. Przeci?gn??em si?, rozkosznie poziewuj?c i delektuj?c si? w?asnym szcz??ciem. Wyspa?em si? za wszystkie czasy. Przewrotny los okaza? si? dla mnie nadzwyczaj ?askawy — oprawcy z Aorii skazali mnie na poniewierk?, a tymczasem przypad?y mi w udziale przewyborne wywczasy, nie maj?ce si? tak szybko sko?czy?. Czu?em si? jak w raju. Pokryta biel? chmur planeta, kt?ra po niesko?czenie d?ugim locie niespodzianie wyros?a przed moim kr??ownikiem, da?a dow?d, i? jest nad wyraz ?yczliwa dla osamotnionego w?drowca. Nie k?sa?a go i nie straszy?a. Przyj??a go?cinnie banit?, bez kaprys?w i d?s?w, obdarowuj?c go ochoczo tym, co mia?a najlepszego. Zapowiada?o si? sielsko i anielsko, a w zwi?zku z tym mia?em prawo widzie? dot?d niejasn? przysz?o?? w ca?ej gamie ciep?ych barw.
Nie wszystko jednak posz?o po mojej my?li, o zgrozo. Z przykrymi niespodziankami nale?a?o si? liczy? w ka?dej sytuacji, gdzie by to nie by?o — a m?j poranny przedni humor nie na wiele si? zda?. Wrota stodo?y drgn??y, us?ysza?em rzewny p?acz, po czym kto? j?? w po?piechu wdrapywa? si? do mnie po uginaj?cej si? drabinie. Ledwo rozpozna?em moj? czu?? kochank?. W?osy mia?a w nie?adzie, koszul? brzydko rozdart?, podbite jedno oko, na jej policzkach rysowa?y si? zadrapania, a z nosa stru?k? sp?ywa?a jej krew.
— Uciekaj, mi?y, uciekaj, da B?g, jeszcze si? spotkamy... — z rozpacz? zawo?a?a. — Umykaj, bo chc? ci? zabi?, zat?uc na ?mier?! — zadar?a si? przez ?zy, ostrzegaj?c mnie przed z nag?a wyros?ym zagro?eniem.
Nie odwa?y?a si? wej?? na siano, cofn??a si? i zlaz?a z powrotem na klepisko.
Czar prys? jak ba?ka mydlana. Oto jak sko?czy?a si? upojna noc! Szloch skrzywdzonej dziewki dowodzi?, ?e dosz?o do czego? potwornego. To nie by?y przelewki. M?j koszmar nadal trwa?.
— Co si? sta?o?! — przera?ony krzykn??em za ni?, wychylaj?c si? w d?? i usi?uj?c pozbiera? rozpierzch?e my?li. — I za co ci? tak pokarano?!
Cicho ?ka?a, spogl?daj?c w g?r?.
— Za to, ?e?my si? w nocy ?ajdaczyli, za to. Moja siostra przyuwa?y?a, ?em wysz?a z cha?upy — spowiada?a si? ze ?ci?ni?tym gard?em — a po kryjomu przylaz?a tu za mn?. Sta?a na drabinie i wszystko widzia?a, zaraza. I wredna poskar?y?a. Ojcowie si? rozsierdzili i rzekli, ?e? mnie zha?bi?. I ?em sama siebie pokala?a. C?? ja teraz, nieszcz?sna, poczn?? — chlipa?a, usi?uj?c nieporadnie doprowadzi? si? do porz?dku.
Zamurowa?o mnie na amen, bowiem taka kolej rzeczy nie mie?ci?a si? w moich rachubach.
— Do diab?a! — j?kn??em, czuj?c, ?e nie pohamuj? narastaj?cej we mnie w?ciek?o?ci. Budzi? si? we mnie wojowniczy Glotrymen, szarpa? si? i rwa? do czynu. — Wszystko, tylko nie to...
Wyzwoli?y si? we mnie krwio?ercze instynkty. Mign?? mi przed oczyma obraz mojego kr??ownika, kt?ry majestatycznie p?ynie nad wiosk? i wznieca po?ary, obracaj?c dorobek tubylc?w w popi?? i pozostawiaj?c dymi?ce zgliszcza.
Wrota stodo?y szeroko si? rozwar?y, a do wn?trza wpad?o wi?cej ?wiat?a. Us?ysza?em z?owr??bne okrzyki. Odruchowo si? cofn??em, ulegaj?c na kr?tk? chwil? panice. Mia?em przeciw sobie wzburzon? tubylcz? spo?eczno??, kt?ra upomina?a si? gniewnie o odebran? jej w?asno??. Przed stodo?? przyci?gn?li rozw?cieczeni wie?niacy, chc?cy ujrze? sprawc? nieszcz??cia i od r?ki z nim si? rozprawi?. Porywczo szykowano si? do egzekucji. Z?e wie?ci rozchodzi?y si? lotem b?yskawicy. Przywr?ci? mi poczucie rzeczywisto?ci spazmatyczny p?acz Agaty. Trzasn?? bykowiec i poj??em, ?e moja luba jest u kresu wytrzyma?o?ci. Takiego upodlenia nie mog?em znie??.
Zeskoczy?em bez trudu z wysoko?ci. Ojciec Agaty wygl?da? jak szaleniec, oczy wychodzi?y mu z orbit, a z jego ust toczy?a si? piana. W amoku uni?s? bykowiec, przymierzaj?c si? do kolejnego razu. By?em szybszy, jednym ruchem wyrwa?em mu go z r?ki i odrzuci?em precz.
— Opami?taj si?, starcze! — w?ciekle warkn??em, szczerz?c k?y.
Zapomnia? na chwil? o swej latoro?li, kt?ra nieudolnie podnosi?a si? z klepiska. Rozdarta koszula ods?ania?a ?liczne plecy, na kt?rych znaczy?a si? ohydna czerwona pr?ga.
— Na powr?z z nim! — w szale wybe?kota?, nieudolnie wymachuj?c r?koma. Rzuci? si? na mnie, usi?owa? pochwyci? mnie za szyj? i dusi?. W niczym nie przypomina? tamtego spracowanego rolnika, kt?ry z zapartym tchem ws?uchiwa? si? w barwne historie o odleg?ych bagnach Baorii i ?ar?ocznych ro?linach, pe?zaj?cych po zdradliwym podmok?ym gruncie. — Na topol? ?ajdaka!
Agata zdoby?a si? na nadludzki wysi?ek. Nie my?la?a o sobie, ani o udr?kach i poni?eniach, kt?re j? jeszcze czeka?y.
— Uciekaj, mi?y — ostatkiem si? krzykn??a, pokazuj?c mi male?k? bramk? po drugiej stronie klepiska. — Tamt?dy!..
Pos?ucha?em jej, chocia? nie powinienem by? tego czyni?. W te p?dy wyrwa?em si? przez furtk?, szukaj?c panicznie otwartej przestrzeni, jakby to w niej kry? si? dla mnie ratunek. Pope?ni?em niewybaczalny b??d, kt?rego skutki natychmiast odczu?em.
Warowali ?ajdacy z cepami po obu stronach bramki. Wychyli?em si? i od razu zdzielili mnie w ?eb, omal nie zwalaj?c z n?g. Ujrza?em nagle wszystkie gwiazdy. Ciury by?y mocarne — i gdyby faktycznie tutejsi mieli do czynienia z prawdziwym ?ebrakiem p?dziwiatrem, a nie z upiornym przybyszem z czarnego nieba, ten by?by ju? ani chybi roz?o?ony na obie ?opatki.
Potworny b?l podzia?a? na mnie jak czerwona p?achta na byka.
— Poszed? won! — gro?nie wrzasn??em, otrz?saj?c si? i zrzucaj?c jednego z plec?w.
By?em lepszy ni? oni w te gierki. Z ca?ej si?y r?bn??em najbli?szego tward? pi??ci? w szcz?k?, a nast?pnemu wymierzy?em solidnego kopniaka w brzuch. Kutych na cztery nogi ch?opak?w by?o tam z sze?ciu. Nie bawi?c si? ju? w udawanie tubylca, uruchomi?em grawitrony i niby anio? lub czart w mig odp?yn??em na bezpieczn? odleg?o??, nieznacznie wznosz?c si? w g?r?. Chyba nie zd??yli sobie uzmys?owi?, z kim maj? do czynienia. W mojej osobie zawita?o do ich n?dznej wioski pos?pne aoria?skie z?o w najczystszej postaci. A mieli je w?a?nie odczu? na w?asnych sk?rach. Wykona?em raptowny zwrot w powietrzu i jak glotryme?ski bumerang spad?em na nich, nios?c zniszczenie. Skosi?em wszystkich z jednego niemal ?mierciono?nego ?lizgu.

Pokrzepiony pierwszymi sukcesami na polu walki, z dzikim okrucie?stwem w oczach zawr?ci?em przez bramk? do stodo?y. Rozsadza?a mnie w?ciek?o??. Zniewa?ono mnie i czu?em, ?e mam prawo do krwawej zemsty. Nie dostrzeg?em ju? tam Agaty, wi?c przeszy? moje serce bolesny skurcz. Ze z?o?ci? skoczy?em na drug? stron?, nie pozwalaj?c zaprze? wr?t. Pop?dzana przez ojca wchodzi?a do ogr?dka, przygarbiona, zrezygnowana i przegrana. Od tej pami?tnej nocy mia?a by? zaka?? wioski — person?, kt?r? przy akompaniamencie szyderczego ?miechu ur?gliwie wytyka si? palcami. Brzmia? mi w uszach ten ?miech. Dwaj parobcy, kt?rzy ogl?dali si? za poha?bion? dziewk? i drwi?co rechotali przy wrotach, legli na ziemi, skr?caj?c si? z b?lu. Moje pi??ci znowu posz?y w ruch. Wyrwa?em jednemu z nich z r?k kawa? ?a?cucha, wywijaj?c nim gro?nie w powietrzu. Trzej inni w te p?dy czmychn?li za r?g stodo?y, nie pal?c si? do bitki.
Oczy?ciwszy sobie teren, uda?em si? za poganian? przez starego bezbronn? anielsk? istot?. Opad?y mnie z?e my?li. Oczyma wyobra?ni ujrza?em jego ociekaj?c? krwi? ?epetyn?, stercz?c? jak garniec na sztachecie p?otu. Pok?adowy komputer wreszcie si? odezwa?, bo do tej pory milcza? jak zakl?ty.
— Wej?cie do domostwa ryzykowne — szepta? mi w uchu cichy g?os. — Nadu?y?e? go?cinno?ci. Jeste? intruzem i natr?tem, kt?ry zakpi? sobie ze szczodrobliwo?ci gospodarzy. Nie doceni?e? ich gest?w. Z punktu widzenia tutejszej moralno?ci, ukaranie ciebie jest naj?wi?tszym obowi?zkiem tubylczej spo?eczno?ci...
Nie mia?em nastroju do wys?uchiwania ja?owych poucze? — tym bardziej, ?e by?y mocno sp??nione. To nie ja, lecz pok?adowy doradca wpad? na krety?ski pomys?, ?ebym zanocowa? w stodole, aby odby? gody z Agat?. Sam zrobi?bym to zupe?nie inaczej.
— Dobrze wiesz, gdzie mam tutejsze prawa i obyczaje — warkn??em przez zaci?ni?te z?by, szarpi?c r?k? sztachet? p?otu. Skumulowana agresja szuka?a uj?cia i nabra?em nagle ochoty, by zostawi? t? cha?up?, w te p?dy zawr?ci? do kr??ownika i rozbi? cepem pieprz?cego androny psubrata.
Bezzw?ocznie si? dostosowa?. C??, by? maszyn? i mia? szybki refleks. Okaza? si? skory do pomocy i us?ysza?em w uchu us?u?n? podpowied?:
— U?yj ?rodka usypiaj?cego!..
Zamar?em z wra?enia, po chwili namys?u godz?c si? z t? sugesti?. Bacznie zlustrowa?em otoczenie. Tamci lizali rany i od strony wioski p?ki co nikt mi nie zagra?a?.
— To jest my?l — prychn??em. — Chyba tak odrobi? t? lekcj?. Nic na ?apu-capu. Szkoda, ?e wcze?niej na to nie wpad?em.
Obejrza?em z lekka zabrudzone d?onie, z uwag? lustruj?c ukryte pod paznokciami ledwo widoczne wyloty. Poturbowanych by?o ju? do?? na polu walki, mog?em zatem odwo?a? si? do bardziej humanitarnych metod. Poprawi?o mi si? samopoczucie. Dotar?o wreszcie do mnie, ?e w pe?ni panuj? nad rozwojem sytuacji.
— Co mi tam tubylcza wiocha — ponuro si? ?achn??em. — To ja w tej dziurze dyktuj? warunki. I ?adna gadzina mi nie podskoczy.
Jednym susem pokona?em p?ot, leniwym krokiem dochodz?c do skrzypi?cych drzwi chaty. Stary Agaty zawr?ci? na pr?g i z cynicznym u?mieszkiem na ustach zast?pi? mi drog?. Nie zdawa? sobie sprawy z tego, z kim si? mierzy i nie mia? zielonego poj?cia o mojej mocy. Nie skr?ci?em go o g?ow?, jak wcze?niej w z?o?ci zamierza?em. Odrzuci?em precz ?a?cuch i znienacka sykn??em mu w nos gazem. Nogi mu raptem zmi?k?y, oniemia? ze zdumienia i z b?aze?skim wyrazem twarzy osun?? si? do moich st?p, jakby rozpaczliwie b?aga? o przebaczenie.
Ze wzgard? go odsun??em, gdy? tarasowa? mi przej?cie. Ten bastion by? ju? zdobyty. Przez kr?tk? chwil? szuka?em w nim podobie?stwa do Agaty, ale go nie znalaz?em. Wszed?em do sieni, a nast?pnie do skrytej w p??mroku kuchni.
— Pochwalony! — rzek?em i zaraz ugryz?em si? w j?zyk. W zaistnia?ych okoliczno?ciach to u?wi?cone tradycj? powitanie nie mia?o sensu i zabrzmia?o ur?gliwie. Nikt mi zreszt? nie raczy? odpowiedzie?.
?wiadoma nadchodz?cej kary za pod?y wyst?pek siostrunia Agaty usi?owa?a l?kliwie skry? si? przede mn? pod za?o?onym piernatami ???kiem. Wystawa?y tylko jej ?ydki i stopy. U?miechn??em si? w duchu, skoczy?em tam za ni? i z?apa?em j? za kostki. Wi?a si? jak piskorz. Z trudem j? wyci?gn??em, podci?gaj?c mimochodem sp?dnic?, a tym samym wystawiaj?c na publiczny widok jej skarby. Szar?owa?a jak kogucik liliputek. Dosta?a ataku histerii, bo zdesperowana przyskoczy?a do pieca i z?apa?a ?eliwne ?elazko, pr?buj?c zdzieli? mnie nim w ?eb. Wydar?em jej z r?k t? przyci??kaw? zabawk?. Nie pomog?o. Z przera?liwym piskiem pu?ci?a si? po gar z wrz?tkiem, aby mi chlusn?? w oczy. By?em od niej szybszy. Porwa?em j? w p??, obr?ci?em i przygi??em do ziemi, wi???c j? mi?dzy udami jak w imadle i wykr?caj?c r?ce.
— Nie rzucaj si?, pajacyku, przecie? mi nie poradzisz! — ?achn??em si? poirytowany.
Zwiotcza?a i podda?a si?, gdy poczu?a moj? si??. Zaryzykowa?em i j? pu?ci?em. Z nad?san? min? poprawi?a odzienie. Przytrzyma?em j? za rami?, k?ad?c znacz?co palec na ustach. Kiwn??a g?ow?, daj?c do zrozumienia, ?e b?dzie cicho. Stan??a kornie przy drzwiach do komory, a potem potulnie przysiad?a na ???ku. Skierowa?em w jej stron? d?o?, chc?c j? u?pi?, aby mi nie przeszkadza?a, gdy b?d? zajmowa? si? Agat?, ale znowu si? wtr?ci? przem?drza?y komputer.
— Nauczy?bym j? moresu — wymamrota?. Mimo ch?odnego tonu zabrzmia?y w jego g?osie nutki oburzenia. Nie tylko mnie, ale i jemu ta ma?a pomiesza?a szyki. Przecie? gdyby nie ona, wszystko posz?oby g?adko.
Przez kr?tk? chwil? sta?em jak zblazowany, nie wiedz?c, co pocz??. Jak mo?na zaj?? za sk?r? dzierlatce, kt?rej wdzi?czne samicze kszta?ty jeszcze si? w pe?ni nie zarysowa?y? Przysz?a mi raptem do g?owy diabelska my?l. Powinienem by? wymierzy? jej ch?ost?, ale od bolesnych raz?w du?o dotkliwsza mog?a by? zupe?nie inna kara. Jednym ruchem zdar?em z niej koszul?, ods?aniaj?c rozkwitaj?ce piersi. O dziwo, m?ode piskl? si? nie broni?o, dziewka w lot poj??a me intencje, a ku memu os?upieniu sama zacz??a si? dalej rozdziewa?. Zrzuci?a sp?dnic? i ods?oni?a przede mn? g?adkie cia?o. Opu?ci?em j?, ostro?nie zagl?daj?c do s?siedniej izby. Stara matka przysiad?a na brzegu ma??e?skiego ?o?a, pochylaj?c si? nad cierpi?c? Agat?. Wsp??czu?a c?rce, ale nie mog?a jej pom?c, bo tutejsze surowe prawo nie dopuszcza?o mi?osierdzia. Prze?y?y straszliwe upokorzenie i nie zwr?ci?y na mnie uwagi, przej?te b?lem, kt?ry sta? si? ich udzia?em. U?pi?em je gazem i rzuci?em na ?o?e w??czony automat medyczny. Wiedzia?em, ?e gdy moja luba si? obudzi, nie ujrzy ju? na swym ciele ?lad?w bykowca.
Wr?ci?em do kuchni, podejrzliwie przygl?daj?c si? m?odszej, kt?ra nad wyraz ?mia?o sobie poczyna?a. P??mrok si? pog??bi?. Zapar?a drzwi drzewcem od siekiery i spu?ci?a ???te zas?onki na kuchenne okno. Tak bardzo chcia?a zosta? ukarana?
— Jak masz na imi?? — zapyta?em, bior?c to ludzkie piskl? w obj?cia. Zdar?em z ???ka pierzyn?, rzucaj?c j? na polep?. Ch?tna dziewczyna leg?a pode mn? i dosta?a, czego chcia?a. Oddawa?a mi si? w milczeniu, z lekka przygryzaj?c wargi. Dotyka?a mojej twarzy, g??boko oddycha?a i dopiero w ostatniej chwili, gdy ekstaza si?ga?a szczytu, a jej cia?o wygi??o si? w ?uk, wyrwa? si? z jej gard?a kr?tki j?k rozkoszy.
Kaza?em jej za?o?y? koszul? i sp?dnic?. Zlustrowa?em j? uwa?niej i przeszy? mnie ch??d. Odnios?em wra?enie, ?e pakuj? si? w co?, co sko?czy si? dla mnie tragicznie. Odziewa?a si? spokojniutko i bez po?piechu — jakby to, do czego w?a?nie dosz?o, by?o najzupe?niej na miejscu i odpowiada?o jej skrytym planom. Blado u?miechn??a si? do mnie, czyni?c to po raz pierwszy, a w jej oczach dostrzeg?em weselsze b?yski. Pr?bowa?em odwzajemni? u?miech, lecz mi to nie wysz?o. Dopad?o mnie wreszcie ol?nienie. Je?eli zamierza?em jej zaj?? za sk?r?, to dokumentnie rozmin??em si? z celem. Uzmys?owi?em sobie, co mi rzek?a Agata. Jej siostra by?a naocznym ?wiadkiem niepokoj?cej lekcji na sianie i widocznie zapragn??a podobnej. A mo?e chodzi?o jej o co? zupe?nie innego?
— No, wi?c jak masz na imi?? — znowu zapyta?em. Czu?em potrzeb? bli?szego poznania tej m?odej, zaskakuj?cej mnie istoty. Jaka? l?kliwsza cz??? mojego ja kaza?a widzie? w niej z?o?liwego demona i mie? si? na baczno?ci.
— Katarzyna — za?wiergota?a. — Wo?aj? na mnie Ka?ka.
Przygl?da?em si?, jak zapina rogowe guziczki przy r?kawach koszuli i zaci?ga parciany pasek przy d?ugiej sp?dnicy. Niespodzianie przysz?o mi do g?owy, ?e powinienem wkr?tce powt?rzy? z ni? ten numer, ale odepchn??em od siebie t? my?l jako niedorzeczn?. A je?li to by?y jakie? tutejsze czary? Do?wiadczony glotryme?ski wojownik radzi? sobie z wieloma przeszkodami, ale wobec magii by? bezsilny.
— A ile masz lat? — rzuci?em kolejne pytanie.
Poprawi?a w?osy. Mia?a je kr?tsze ni? starsza siostra i nieco ciemniejsze. Wzi??a do r?ki metalowy grzebie? i zacz??a je czesa?.
— Pi?tna?cie — odrzek?a, nieco przy tym si? rumieni?c. Wstydzi?a si? swego m?odego wieku, albo co gorsza jeszcze tyle nie mia?a, ile sobie przypisa?a.
Zrobi?o mi si? jej ?al. Nie chcia?em dzieli? ?o?a z wi?cej ni? jedn? tubylcz? kobiet?, przewiduj?c, ?e mo?e to poci?gn?? za sob? rozliczne komplikacje. Jak mi zdradzi? pok?adowy doradca, w tym regionie planety nie tolerowano wielo?e?stwa i srodze za nie karano. By?o dopuszczalne w innych jej stronach.
— Wr?c? po ciebie — mimo to szepn??em obiecuj?co. — Tylko: cicho, sza! — przy?o?y?em palec do ust. — Nikomu ani s?owa.
Nie wiem, czy mi uwierzy?a. Chyba nie, gdy? nie okaza?a szczeg?lnej rado?ci. Stan??a zamy?lona przy kuchennym piecu, zagl?daj?c do garnka, w kt?rym bulgota?a tubylcza strawa i pokazuj?c mi plecy.
Wykrad?em z domostwa u?pion? Agat?. Wzi??em j? na r?ce, z rozczuleniem wpatruj?c si? w jej poblad?? twarz. ?lady po razach powoli nik?y. Wytarga?em si? z ni? przed cha?up?, kt?r? w my?lach po?egna?em raz na zawsze: nie by?o tu miejsca dla mojej ukochanej — ani w zagrodzie, w kt?rej urodzi?a si? i wyros?a, ani w wiosce, w kt?rej zyska?a opini? rozpustnicy. W??czy?em grawitrony i pogna?em ze ?wistem w stron? lasu, unosz?c si? nad ??kami i tr?caj?c korony samotnych drzew. Niebawem dotar?em do kr??ownika, a winda grawitacyjna wnios?a mnie na g?r?. ?ci?gni?ty tu ?ywy skarb troskliwie u?o?y?em w hibernatorze.
— Zrobione — szczekn??em.
Komputer j? poogl?da? i zawyrokowa?, ?e nic jej nie jest. Obra?enia okaza?y powierzchowne. Stercza?em nad ni? roztrz?siony, a? wreszcie poj??em, ?e w nast?pnej kolejno?ci musz? zaj?? si? sob?, je?li chc? wr?ci? do stanu r?wnowagi, z kt?rego wytr?ci? mnie nat?ok nieprzewidzianych zdarze?. Nie czu?em ulgi i ?cina?y mnie z n?g rozdygotane nerwy. Pos?u?y?em si? pok?adowym korelatorem psychiki. Si?gn??em po to urz?dzenie pierwszy raz, bo nie mia?em za grosz zaufania do tych zwariowanych aoria?skich wynalazk?w. Miesza?y w g?owie. Jednak dobr? godzin? trwa?o, nim wr?ci? do mnie upragniony spok?j i nim zacz??y kr??y? nade mn? trze?we my?li.
Wpatruj?c si? w s?odkie oblicze ?pi?cej Agaty, oddawa?em si? gorzkim medytacjom nad nieprzewidywalnym losem, a przy tym co rusz ?ypa?em wzrokiem na bez przerwy trudz?cy si? komputer. Ruszy?o mnie sumienie. Maszyna tyra?a jak mog?a, na okr?g?o gromadzi?a i przetwarza?a dane, a sz?o jej przy tym ca?kiem nie?le. No, ale w tak kr?tkim czasie nie mog?a przebrn?? przez wszystko i opracowa? niezawodnej strategii.
— Da?em plam?! — zawyrokowa?em.
Decyduj?c si? raptem na zwi?zek z tutejsz? kobiet? i wdaj?c si? znienacka w b?jk? z wie?niakami, zaanga?owa?em si? w tutejsze sprawy tak g??boko, ?e w efekcie drogi mi dot?d obraz Daorii zaczyna? zatrwa?aj?co traci? barwy, gasn?? i rozmazywa? mi si? przed oczyma. Tar?em w zamy?leniu czo?o, nie wiedz?c, czy dobrze post?pi?em, przedwcze?nie ujawniaj?c si? na obcym globie i ingeruj?c w jego prawa.
— Za bardzo si? pospieszy?em — pisn??em.
Nie tak przecie? powinien by? wygl?da? pierwszy kontakt z nowo poznan? cywilizacj?. Pociesza?o mnie jedynie to, ?e nie przyb??ka?em si? w te strony kosmosu jako oficjalny reprezentant stoj?cej wy?ej na drabinie ewolucji rasy, ale jako wygnaniec, bezwzgl?dny z?oczy?ca i okrutny przest?pca. By?em por?bany i od dzieci?stwa mia?em nier?wno pod dachem. I nic ju? nie mog?o tego zmieni?.
Agata niespokojnie si? poruszy?a, wymamrota?a co? przez sen, ale nie uchyli?a powiek. Szeroko ziewn??em, dochodz?c do wniosku, ?e i mnie nale?y si? wypoczynek. Maszyna wykreowa?a dla mnie dostosowane do mych kszta?t?w prowizoryczne ?o?e i wygodnie si? na nim u?o?y?em. Jednak?e upragnione ukojenie nie nadchodzi?o. Zdecydowa?em si? wi?c na w??cz?g? po okolicy i zjecha?em wind? na d??, by zaj?? si? cichym podgl?daniem boru. Szczeg?lnie mnie intrygowa?y kryj?ce si? w koronach drzew ptaki. Odg?osy lasu dowodzi?y, ?e rozleg?a knieja t?tni ?yciem i wykoncypowa?em, ?e jest ona dla mnie nie mniejszym wyzwaniem ni? durnowaci tubylcy. Wytropi?em dwie sarny, potem lisa, wreszcie trafi?em na nied?wiedzia, wybieraj?cego mi?d z opuszczonej barci. Dalej ci?gn??y si? mokrad?a i ujrza?em kilka bocian?w, poluj?cych na ryby i ?aby. Nie zapuszcza?em si? jednak w tamt? stron?, nie chc?c nadmiernie zbli?a? si? do upiornej wioski. Wyczuwa?em p?yn?ce z niej gro?ne impulsy.

Moja kochanka jeszcze spa?a, wi?c nabra?em ochoty, by w mi?dzyczasie po?wi?ci? z kwadrans cichej pogaw?dce z pok?adowym doradc?. Przynios?em sobie z lasu niewielkiego borowika i sosnow? szyszk?. Leniwie przysiad?em przed ekranami, przez kt?re przep?ywa? usytuowany gdzie? w g??bi kontynentu rozleg?y masyw g?rski ze strzelaj?cymi w g?r? o?nie?onymi szczytami.
— I co dalej? — zapyta?em jak rozkapryszony aoria?ski brzd?c, znudzony dotychczasow? zabaw? i spragniony nowych podniet.
Komputer milcza?, a barwne obrazy si? zmienia?y. Ogl?da?em pokryte zielon? traw? hale, na kt?rych wypasano stada owiec. Potem ujrza?em wynios?? budowl? obronn?, wzniesion? na wysokich nadrzecznych ska?ach. Przemkn??o mi przez g?ow?, ?e m?g?bym tak? zdoby? i w niej zamieszka?.
— To zale?y od tego, co ci? kr?ci. Raz pragniesz tego, raz tamtego. Chcesz, ?eby ziszcza?y si? twoje marzenia, czy wolisz s?u?y? planom tej tubylczej kobiety? — uk?adnie zapyta?a maszyna, robi?c za speca od pomotanej psychiki.
Mign??a mi my?l, ?e m?j kompan jest najzwyczajniej w ?wiecie zazdrosny o tutejszych. Czy?by chcia? mnie ich pozbawi?? A mo?e si? myli?em?
— Moje marzenia? — niepewnie wyb?ka?em, robi?c dobr? min? do z?ej gry. Usi?owa?em sobie uzmys?owi?, co mi w?a?ciwie chodzi?o po g?owie, kiedy l?dowa?em na nieznanej planecie po 960 latach lotu. Z orbity stacjonarnej wygl?da?a raczej zach?caj?co, ale i dojmuj?co obco, gdy? nie kojarzy?a mi si? z niczym znanym. Teraz za? stwarza?a wra?enie nadzwyczaj bliskiej i poci?gaj?cej. W mig w ni? wros?em jak baoria?ska ro?lina w bagnist? gleb?. Poczu?em si? na niej jak u siebie.
— Nosi?e? si? z zamiarem powrotu do centrum Galaktyki — skwapliwie podpowiedzia?a maszyna. — T?skni?e? za wsp??bra?mi Glotrymenami i ciep?ym ?wiat?em Archei.
Powinienem by? si? wstydliwie zarumieni? i wydawa?o mi si?, ?e zaraz z za?enowaniem zachichocz?. Pohamowa?em si?, bo ba?em si?, ?e obudz? Agat?. Zreszt? w moim ?miechu zabrzmia?yby nieszczere nutki. Pod?y dra? mia? niew?tpliwie racj? — tyle tylko, ?e w ci?gu ostatniej doby sporo si? zmieni?o, a sprawy przybra?y nieoczekiwany obr?t. Nie zamierza?em skraca? mych wywczas?w na tym globie, bowiem zbyt wiele oferowa? atrakcji. Momentami ogarnia?a mnie euforia i przeczuwa?em, ?e b?d? tu cieszy? si? niewyobra?aln? w?adz?. Mia?bym si? tego naraz wyrzec?
— Moi wsp??bracia? Odeszli w niepami?? — rzek?em sm?tnie. — Od dawna nie ?yj?. C?? bym tam znalaz? po dwudziestu wiekach? Nikt by nie wiedzia?, kim jestem — skrzywi?em si? z niesmakiem. Wr?ci?em my?lami na Ziemi?. — A co z ni?? — zapyta?em, wskazuj?c na s?odko ?pi?c? dziewczyn?. Westchn??a g??boko przez sen, jakby czu?a, ?e o niej mowa.
— Agata pragnie wyj?? za ciebie i osiedli? si? w wielkim mie?cie, z dala od rodzinnej wioski, zm?czonych ?yciem rodzic?w i kawaler?w, po??dliwie ogl?daj?cych si? za ni?, lecz niewiele maj?cych do zaofiarowania. Szuka dr?g odmiany swego losu.
— Hm... — zaduma?em si?, tr?c r?k? brod?, na kt?rej znaczy? si? ju? twardy zarost. — To prawda. Czyni?a do tego aluzje.
Dziewka poruszy?a si? i znowu co? szepn??a. Z?o?y?em delikatny poca?unek na nabieraj?cym rumie?c?w policzku, ciesz?c si? z post?p?w procesu regeneracji.
— To jeszcze nie wszystko — tajemniczo dorzuci? m?j doradca.
— Nie wszystko? — zdziwi?em si?, dumaj?c nad projektami Agaty oraz medytuj?c nad tym, jak je urzeczywistni?.
— Jest jeszcze ta druga, m?odsza, jej siostra — kierowa? moj? uwag? na inny tor.
Omal nie hukn??em, by zamanifestowa? niezadowolenie. Nie chcia?em mie? dw?ch kobiet, co by?o dla mnie jasne jak s?o?ce. A poza tym tej drugiej troch? si? ba?em. Na Baorii samice negrod?w wysysa?y z samc?w moc w czasie kopulacji, czyni?c ich uleg?ymi niewolnikami. Przeszy? mnie ch??d.
— A co ona ma do tego? — wycedzi?em, z niech?ci? wzruszaj?c ramionami. Pomy?la?em, ?eby wok?? kr??ownika wyrysowa? stare glotryme?skie znaki, chroni?ce przed czarami, ale doszed?em do wniosku, ?e m?j doradca by mnie wy?mia?. Mia? za nic magi?.
Odnios?em wra?enie, ?e komputer si? waha. Wreszcie si? zdecydowa?.
— Katarzyna przejrza?a ci? na wylot. G?ruje inteligencj? nad starsz? siostr? i domy?la si?, ?e przyby?e? spoza Ziemi. Co wi?cej, pragnie tego, by? zbudowa? dla niej imperium. Kto? nak?ad? jej w dzieci?stwie do g?owy ba?ni i klechd, wi?c teraz skrycie marzy, by sta? si? prawdziw? kr?low?, by? u steru, mie? armi? i w?ada? poddanymi. To kwestia psychiki. Przypomina pod tym wzgl?dem znane na tym globie wybitne monarchinie — gl?dzi?. — Chocia?... W?a?ciwie, to nie... Mo?na rzec, ?e ta twoja ma?a ma w sobie co? zarazem z Marii Medycejskiej i z Kleopatry, kr?lowej staro?ytnego Egiptu — popisywa? si? skurczybyk zdobyt? wiedz? historyczn?. Musia? jedn? z ruchomych sond wrzuci? do ogromnej biblioteki z magazynem pe?nym zakurzonych ksi??ek.
— Czarno to widz? — miaukn??em. — A na choler? mi monarchini? — waha?em si?, nerwowo szarpi?c ucho. — Co, twoim zdaniem, powinienem uczyni?? Na co si? zda?? — zapyta?em, zniecierpliwiony tak zarysowanymi perspektywami. Chyba ich nie ogarnia?em.
— To zale?y wy??cznie od ciebie — kusi?a pod?a maszyna. — Ty tu rz?dzisz, a masz przed sob? wiele lat ?ycia. Mo?esz w tym czasie przyczyni? si? do rozkwitu tej planety, da? si? pozna? jako pot??ny kosmita i przekona? Ziemian, ?e przyby?e? do nich z kagankiem o?wiaty lub po?wi?ci? si? nieko?cz?cym si? przyjemno?ciom, pija?stwu, wy?erkom i zdobywaniem kobiet, b?d? te? uganianiem si? po lasach za zwierzyn? ?own?. Oczywi?cie, mo?esz wybra? rol? kata, je?li ci? ona poci?gnie i wyci?? w pie? ca?y ten gatunek. O ile si? orientuj?, nie ?pieszy ci si? z powrotem na Daori?...
Niegodziwiec si? nie myli?. Co tu du?o m?wi?, nie pali?o mi si? ju? do ledwo widocznych na niebie gwiazd, zreszt? do rodzinnego domu by?o za daleko, by nierozwa?nie wybiera? si? w drog?. Nale?a?o liczy? si?y na zamiary. Co nie znaczy, ?e komputer nie zasia? we mnie niepewno?ci. Zaczyna?em co? podejrzewa?. Komu zale?a?o na tym, by wybi? mi z g?owy my?l o powrocie? Przemkn??y mi przed oczyma niejasne obrazy z Oro. Czy?by moje wi?zienne sukcesy zosta?y przez kogo? zaaran?owane? A m?j kr??ownik celowo wystrzelono w stron? tego uk?adu solarnego? Kto to ukartowa?? Czu?em si? na tej planecie jak w uwitym gniazdeczku, ale my?l o tym, ?e z premedytacj? wrobiono mnie w te cztery k?ty, by?a nie do zniesienia. Niestety, na to jednak?e wygl?da?o.
Nie w smak mi by?a rola animatora prymitywnych kultur z obrze?y Galaktyki — i to w perfidny spos?b narzucona.
— S?dz?, ?e przede wszystkim powinienem pomy?le? o Agacie — ostro?nie wyduka?em. — O niej — pochyli?em si? nad moj? go??beczk?. — Nied?ugo si? biedaczka obudzi.
Komputer ochoczo zaproponowa?:
— Gdzie? tu w pobli?u na niewielkiej polanie zbuduj dla niej urocz? chatk?. I do niej j? przenie?!
Moje krzaczaste brwi pow?drowa?y wysoko w wyrazie zdumienia. Nie mog?em debilowi odm?wi? racji. Nie wiem, jak na?wietli?bym jej zawi?? kwesti? mojego pochodzenia. W ogromnej wi?kszo?ci tubylcy byli zacofani i mylnie s?dzili, ?e Ziemia jest jedyn? zaludnion? planet? we wszech?wiecie. Tego przes?du nie dawa?o im si? wybi? z g??w.
— ?wietny pomys? — pochwali?em go. — Zatem do dzie?a — z ukontentowaniem zatar?em r?ce. Nie cierpia?em bezczynno?ci. — Nareszcie przyda si? do czego? ten rewelacyjny zestaw afilogenny. Zobaczymy, czy jest tak dobry, jak m?wiono.
Zabra?em ostro?nie Agat? z hibernatora i wynios?em j? z kr??ownika na le?n? polan?. Nieopodal unosi?a si? i k??bi?a lekka srebrzysta mg?a — dow?d, ?e m?j komputer nie pr??nowa?. Pogna?em tam na grawitronach, ?cinaj?c czubki sosen i ?wierk?w. Chata by?a jak z bajki.
U?o?y?em przyjaci??k? na ???ku, medytuj?c nad tym, czym w nast?pnej kolejno?ci powinienem si? zaj??. Z tej odleg?o?ci nie by?o wida? kr??ownika, bowiem zas?ania?a go ?ciana lasu. Chodzi?a mi po g?owie my?l, ?e powinienem — mimo to — zastosowa? jakie? maskowanie. Licho nie spa?o i je?li nie Agata, to jaki? przypadkowy tubylec m?g?by si? natkn?? na moj? podniebn? warowni? i nie na ?arty przerazi?.
— Zio?a s? w kuchni obok pieca — us?ysza?em w uchu zapobiegliwy g?os. — Zajmij si? nimi!
— Odwal si?. Jakie znowu zio?a? — warkn??em, w pierwszej chwili nie pojmuj?c, czego mo?e chcie? pok?adowa maszyna.
— Wyleczy?e? j?, usuwaj?c ?lady po razach bykowcem — jak przyg?upowi t?umaczy? mi komputer. — Przecie? nie powiesz jej, ?e sta?o si? to dzi?ki aoria?skiemu automatowi medycznemu. Nie wie, co to takiego. Natomiast jak wszyscy tutejsi uwierzy w dzia?anie tajemnych le?nych ro?lin, zbieranych o p??nocy przy pe?ni ksi??yca.
Przynios?em z kuchni gar?? suszonych zi??. Cz??? z nich star?em na proch, rozsypuj?c obok jej g?owy i r?k, a cz??? podpali?em. Tli?y si?, rozsiewaj?c wok?? odurzaj?cy mocny zapach i szczypi?c oczy s?odkawym dymem.
— To wszystko — podsumowa?a udane dzie?o maszyna, wycofuj?c si? i rezygnuj?c z dalszych sugestii i podpowiedzi.
Zosta?em sam na sam z w?asnymi my?lami, kt?re leniwie kr??y?y wok?? spraw bez znaczenia. Automed wy??czy? si?, gdy? nie by? ju? potrzebny. Przysiad?em wi?c przy ?pi?cej kochance, delikatnie pieszcz?c j? i z czu?o?ci? ca?uj?c. Przeci?gn??a si? i rozkosznie westchn??a. Uchyli?a oczu — i w jednej chwili wr?ci?a do niej pami?? porannego koszmaru. Rozpaczliwie krzykn??a, poderwa?a si? i jak dziecko bezradnie rozejrza?a, ale gdy skupi?a uwag? na mnie, natychmiast ogarn?? j? spok?j.

CZ??? TRZECIA

Sta?a na wyniesionym przed wrota stodo?y starym chyboc?cym si? stole, wspieraj?c dumnie r?ce na biodrach i w?adczo lustruj?c zebrany t?um. Uderzy?a na trwog?, nie l?kaj?c si?, ?e si? o?mieszy. Zwo?a?a ludzi i w efekcie zbieg?o si? pewnie z p?? wioski. Ranni zostali jako tako opatrzeni i w zaciszach cha?up dochodzili do siebie, a dogl?da? ich m?ody medyk, sprowadzony a? ze dworu. Nawo?ywa?a do tego, ?eby ukara? winnego — wyst?pnego przyb??d?, kt?ry kry? si? w pobliskich lasach, kpi?c sobie z u?wi?conych zasad boskich i ludzkich. Raz dopuszczona do g?osu, nie da?a go ju? sobie odebra?. Z zadziwiaj?c? pewno?ci? siebie przekonywa?a, ??da?a i grozi?a. Umia?a m?drze gada?, mimo m?odego wieku. Przemawia?a jak stary dziedzic lub pleban na kazalnicy. Starannie budowa?a zdania, karmi?c nimi wiejsk? gawied?. Przetargowym argumentem by?o za? to, ?e si?gaj?cy po cudze nienasycony obcy nie tylko uprowadzi? jej starsz? siostr?, lecz tak?e j? zgwa?ci?. A by?a takim niewinnym anio?em. Zosta?a zniewolona i zha?biona, do czego otwarcie si? przyzna?a, a to jej dawa?o prawo do tego, by domaga? si? od ch?op?w ze wsi, ?eby z nawi?zk? odp?acili mu za jej straszn? krzywd?.
— Ha?ba, ha?ba! — co rusz pokrzykiwa? kto? z t?umu, wpadaj?c jej w s?owa i przerywaj?c barwny wyw?d. — Straci? gada. Pojma? i ukatrupi?. Przytroczy? kamie? m?y?ski do szyi i rzuci? do stawu!
Podsyca?a te nastroje, ?wiadoma tego, ?e strach zago?ci? ju? w wielu sercach. Obcy by? mocarny, mia? si?? nied?wiedzia, radzi? sobie z kilkoma parobkami wraz, wi?c nie ka?dy mia? ochot?, ?eby z nim si? mierzy?. A przecie? nie brakowa?o w ich sadybie bitnych m?okos?w, nie l?kaj?cych si? rozlewu krwi i gotowych do szalonych popis?w dla pozyskania wzgl?d?w urodziwych dziewek.
— Nie uszed? nikczemnik daleko — t?umaczy?a, jakie to ?atwe. — Siostra ?le si? czuje i s?abuje, wi?c musia? zatrzyma? si? w pobli?u. Nie ci?gn??by jej na koniec ?wiata — obja?nia?a ze swad?. — Bez trudu go znajdziecie, p?jdziecie z psami, wytropicie go i wyp?oszycie z kryj?wki. C?? to dla was, krzepkich ch?op?w? Uporacie si? z nim raz-dwa! Tam si? uda?, tam — wskazywa?a d?oni? kierunek. Spogl?dali ku ??kom, stawom i dalej, ku ciemnej linii lasu. — Stamt?d si? przywl?k? i tam umkn??. I przyczai? si? w jakiej? norze.
Napi?cie si?ga?o zenitu. Zapada? zmierzch, czerwona kula s?o?ca dotyka?a ju? linii horyzontu i by?o ?atwo odwo?a? si? do najni?szych instynkt?w. Jeden z m?odych ?e?c?w z s?siedniej wsi, pewnie licz?cy na to, ?e podczas ?niw przygrucha sobie ?adne dziewcz? z tych okolic, zdj?? kos? z drzewca i na?o?y? j? na sztorc.
— Zbere?nik otrzyma nale?n? kar? — wrzasn??a gruba baba w kraciastej chustce na g?owie. — Pom?cimy Kachn?, pom?cimy Agat?!
Okrzyk podchwycono. Iskra pad?a na such? ?ci??k? i lada chwila mia? buchn?? ogie?. Najbogatszy we wsi gospodarz podni?s? r?k? i na kr?tk? chwil? zapad?a cisza. Mia? tylko jedno do powiedzenia:
— Trzeba nam si? zbroi? — rzek? z powag? — i rusza? w las. Nawarzy? piwa, szubrawiec, to je wypije.
Czy nale?a?o czeka? na inn? komend?? Katarzyna, ?wiadoma tego, ?e dopi??a swego, zlaz?a ze sto?u.
— Wid?y i siekiery — wo?ano, wzajem si? przekrzykuj?c. — Co kto ma. Kosy, ?a?cuchy i sztylety!
M??czy?ni spluwali, zacierali r?ce i podwijali r?kawy u koszul. Zezowali z?owrogo w stron? puszczy, w kt?rej chowa? si? pod?y tu?acz, jak dzik wchodz?cy w szkody. Przybysz splami? honor wsi, a mo?na by?o zmy? t? brudn? plam? tylko w jeden spos?b — jego w?asn? posok?.
Kto jednak?e w tej chwili przenikliwie przyjrza?by si? Kachnie, m?g?by mie? w?tpliwo?ci, czy istotnie zale?y jej na zem?cie. Z dziwnym ch?odem lustrowa?a gromad? ch?op?w, sceptycznie oceniaj?c ich przygotowania. Zagna?a ich do nied?wiedziej przys?ugi. Nie wierzy?a, ?e pokonaj? obcego. Mia?a jednak cich? nadziej?, ?e ich chybiona wyprawa sprowokuje go do powrotu. Pragn??a przybysza a? do b?lu, o wiele bardziej ni? jej starsza siostra. Nie mog?a dopu?ci? do tego, ?eby podlec wykr?ci? si? sianem i znikn?? bez ?ladu.

Nie czekali?my z Agat? zmroku. Gdy na rozgwie?d?onym niebie pojawi? si? ksi??yc, byli?my ju? zm?czeni mi?o?ci?. Pozna?em ka?dy zakamarek cudownego cia?a mej ukochanej, wypie?ci?em jej pachn?ce zio?ami w?osy, zachwycaj?ce piersi i ramiona, i wys?ucha?em czarownych zakl??, kt?rych nie wymy?li?by m?j komputer pok?adowy, nawet gdyby dokumentowa? ?ycie tej planety przez sto lat.
Oko?o p??nocy znu?ona dziewczyna zasn??a, ja za? wyrwa?em si? przed cha?up?, by ch?on?? widok czarnego nieba. Moja Archea by?a st?d prawie niedostrzegalnym go?ym okiem ledwo widocznym jasnym punktem. Ch?odne powietrze wype?nia?y g?osy lasu. S?ucha?em cykad. St?pa?em bosymi stopami po zroszonej murawie, po mi?kkich mchach i po ostrym igliwiu. Ociera?em si? o paprocie i m?ode krzewy. Po omacku szuka?em szyszek i ciska?em nimi przed siebie. Cieszy?em si? jak sztubak, gdy uda?o mi si? trafi? w pie? drzewa lub w gruby wystaj?cy konar. G?uchy odg?os by? nagrod?. Oddali?em si? w g??b kniei, szukaj?c dla siebie natchnienia. Czu?em si? dziwnie zespolony z ciemnym borem i momentami odnosi?em wra?enie, ?e jestem jednym z drapie?nik?w, kt?re ruszaj? po zmierzchu na ?owy. Odzywa?y si? wypatruj?ce zdobyczy sowy. W oddali t?sknie zawy? wilk. Uczy?em si? nocnych krzyk?w i pr?bowa?em je na?ladowa?.
G?os w uchu zabrzmia? z?owieszczo, przerywaj?c moj? rozkoszn? nocn? w??cz?g?. Czar prys? w jednej chwili.
— Ch?opi z wioski kr??? w pobli?u chaty, w kt?rej ?pi Agata — pos?ysza?em ostrzegawczy szept. — Przybyli z cepami i kosami. Ani chybi, w?sz? tam za tob?. Lepiej, ?eby? wr?ci?.
Siarczy?cie zakl??em. Tego si? nie spodziewa?em. Nie mia?em szcz??cia do tej zabitej dechami wiochy. Poczu?em, ?e pogr??y?em si? po same uszy. Kretyni, idioci i imbecyle! Niczego si? nie nauczyli.
W??czy?em grawitrony, wznios?em si? ponad ?wierki i sosny — i pop?yn??em w stron? sielskiej polany, na kt?rej przycupn??a moja prze?liczna chata. Bezszelestnie osiad?em przed ukwieconym gankiem. Tamci byli nieopodal i dostrzeg?em ich na podczerwieni. Wy?apa?em wzrokiem wszystkich po kolei. By?o ich oko?o dwudziestu i wlekli ze sob? kilka wiejskich kundli.
T?umi?em w sobie w?ciek?o?? i bi?em si? z my?lami. Gor?czkowo szuka?em rozwi?zania. Najch?tniej z?apa?bym miotacz, taki jakim pos?u?y?em si? na Faorii, i co do jednego wyt?uk?bym ich od r?ki.
— Zabierz st?d t? cha?up? — warkn??em przez z?by. — Tylko tak, ?eby Agata si? nie obudzi?a. Ostro?nie. Przenie? j? na polan? pod kr??ownikiem!
Otuli?a mnie srebrzysta mg?a. Na zestaw afilogenny mog?em liczy? w ka?dej sytuacji, nawet najbardziej niezwyk?ej. Przez chwil? czu?em si? jak sparali?owany, zaraz jednak to przykre wra?enie min??o. G?ste opary znik?y, a na niebo znowu wype?z? blady ?wiec?cy kr??ek. Wsparty na sta?ym polu grawitacyjnym kr??ownik tworzy? spore sklepienie nad chat?.
— W??cz pole si?owe wok?? polany — rozkaza?em g?osem nie znosz?cym sprzeciwu. — I standardowe maskowanie!
Komputer w te p?dy dostosowa? si? do moich polece?. Nie pr?bowa? ich podwa?a?.
— Gotowe — po kilku sekundach us?ysza?em w uchu.
Teraz mog?em z ulg? odetchn??. Moja go??beczka by?a ju? bezpieczna, a zagro?enie min??o. Na paluszkach zajrza?em do chaty i z rozczuleniem pochyli?em si? nad ???kiem. Nie przebudzi?a si?, mocno spa?a, g??boko oddychaj?c.
Wyszed?em z domostwa i splun??em z odraz?. Z?owrogo zatar?em r?ce. Nale?a?o tym g?upcom natrze? uszu. To ja tu by?em ?owc?, nie oni. O?mielili si? wtargn?? na moje terytorium, wi?c musieli dosta? nauczk?. Pop?yn??em ku nieszcz?snym amatorom nocnych wypraw w knieje. Nie wiedz?c, co pocz??, sterczeli na polanie, na kt?rej nie tak dawno znajdowa?a si? moja chata. Gubili si? w mroku. Zacz??em kr??y? wok?? nich, prze?lizguj?c si? cichaczem mi?dzy okolicznymi drzewami. Rych?o te? przestrze? lasu wype?ni?y nawo?ywania wilk?w. Mo?na si? by?o naprawd? przestraszy?, bowiem wprawne ucho ?apa?o ze trzydzie?ci g?os?w. Psy podkuli?y ogony i zbi?y si? w kup?. Z tak? watah? ch?opi na pewno nie chcieli si? mierzy?. Jak si? okaza?o, mia?em racj?. Po kryjomu zawr?cili w stron? wioski, tch?rzliwie szepcz?c co? o gro?nym wilko?aku. Pogoni?em za nimi a? na skraj lasu, a potem da?em sobie z nimi spok?j.

Jak cie? snu?a si? rankiem po kuchni, nie pal?c si? do ?adnej roboty. Nawet nie chcia?o si? jej wrzuci? drew do pieca. Noc? nie zmru?y?a oka, bo czeka?a na powr?t ch?op?w. Ci wreszcie si? przywlekli — um?czeni, przemoczeni i zzi?bni?ci, a przy tym dziwnie przygn?bieni i przybici. Nie natrafili na ?lad obcego, za? wie?? o wilczym stadzie, kt?re pojawi?o si? w okolicy, zniech?ci?a ich do dalszych poszukiwa?.
— Jeste? m?j, by?e? i b?dziesz m?j! — markotnie szepta?a, powtarzaj?c w my?lach imi? mocarnego przyb??dy. Zapisa?a je grubym o??wkiem na wymi?tej kartce papieru i nosi?a przy sobie niby talizman.
Wie?niacy wprawdzie nie poradzili sobie z zadaniem, do kt?rego ich zach?ci?a, ale Katarzyna czu?a, ?e strace?cy s? w pobli?u. Si?? woli pr?bowa?a ich zatrzyma?. Szepta?a zakl?cia, kt?rych nauczy?a j? stara Zagoranka, maj?ca w pobliskich wioskach opini? czarownicy — wied?my, rzucaj?cej uroki i odbieraj?cej krowom mleko. Dziewczyna jej si? nie l?ka?a i po kryjomu zachodzi?a do jej podupad?ego domostwa za Czarci? Skarp?, gdy tamta jeszcze ?y?a. Skoro ch?opi zawiedli, musia?a sobie sama poradzi?. W jej ?licznych ciemnych oczach pojawia?y si? niebezpieczne b?yski, a w g?owie stopniowo si? krystalizowa? upiorny plan, kt?rego nie powstydzi?by si? sam ksi??? ciemno?ci. Nie w?tpi?a, ?e odnajdzie Antoniego i ?e owinie go sobie wok?? palca. Mimo, ?e by?a podlotkiem mia?a w sobie wi?cej kobiecego uroku i czaru ni? jej siostra.
— To za mn?, a nie za ni? ogl?daj? si? parobcy, gdy pod??amy przez wie? — szepta?a do kocura, kt?rego wzi??a na kolana. — I to ja umiem odczynia?, nie ona...
Kocur zdawa? si? przyznawa? jej racj?. Mrucza?, przymykaj?c ???te ?lepia i pr???c kark.
— Miau, miau! — s?ysza?a w odpowiedzi. Kto? postronny m?g?by odnie?? niepokoj?ce wra?enie, ?e czarownica zza Czarciej Skarpy wcieli?a si? po ?mierci w to niewinne zwierz?, dalej darz?c Katarzyn? ?yczliwo?ci? i atencj?, oraz asystuj?c jej poczynaniom. — Miau, miau!
Zdesperowana, by?a gotowa na wszystko. B??ka?a si? po chacie, a potem po ogr?dku i obej?ciu tak d?ugo, a? szalony zamiar dojrza? w jej g?owie do ko?ca. Potem zaj??a si? ponurymi przygotowaniami. Nie by?y skomplikowane. Z kuchennego kredensu wyj??a osadzony w kr?tkim drzewcu ostry szpikulec, ukrywaj?c to zbrodnicze narz?dzie w r?kawie. Zabra?a ze sob? pusty koszyk. Tak wyposa?ona, uda?a si? przez ??ki w stron? las?w, serce za? niby ig?a kompasu nieomylnie wskazywa?o jej kierunek. Nie l?ka?a si? ojc?w. Tych przekona?a z samego rana, ?e jest bardzo chora i ?e w zwi?zku z tym nie wyjdzie w pole. Bociany klekota?y nad stawami, poluj?c na ?aby. I j? czeka?y ?owy — tyle tylko, ?e na grubszego zwierza. Przeczuwa?a jednak, ?e sobie poradzi.

Moja nimfa z wdzi?kiem pl?sa?a po ??ce, okr?ca?a si? z roz?o?onymi r?kami, nuci?a pod nosem i zrywa?a kwiaty. Czy mog?em liczy? na bardziej sielski widok? Wylegiwa?em si? na skraju polany pod roz?o?ystym d?bem, z uznaniem oceniaj?c rezultaty pracy pok?adowego kompana, kt?ry wykreowa? dla mojego anio?a prze?liczn? letni? sukienk? z licznymi falbanami. Takie pono? nosi?y cnotliwe niewiasty z zamo?nych mieszcza?skich rodzin. W?osy zawi?za?a na karku, wpinaj?c kokard?. Modu? maskuj?cy gwarantowa?, ?e nikt z do?u nie dojrzy kr??ownika, wi?c g??wnym akcentem rozci?gaj?cego si? przede mn? pejza?u by?a malownicza wiejska chata z rzezanymi w drewnie zdobnymi okiennicami. Wspiera?em si? na ?okciu, mru??c oczy od s?o?ca i przygryzaj?c zerwan? trawk?. Do moich wczas?w ani troch? si? nie umywa?y seanse wirtualne na Aorii. Obezw?adnia?o mnie lenistwo, ale z tego powodu si? nie smuci?em, bowiem na tej rozkosznej planecie nie musia?em ju? walczy? o przetrwanie i martwi? si? o to, co przyniesie nast?pny dzie?.
Szcz??liwa podesz?a do mnie z drobnym bukiecikiem, by mnie nim obdarowa?. Wybra?em naj?adniejszy kwiat i wetkn??em go jej we w?osy. Podzi?kowa?a mi promiennym u?miechem. Nie przeszkadza?o jej, ?e nie mo?e nikn?? w cieniu lasu, ani rusza? na grzybobranie. Chroni?ce nas pole si?owe mia?o ograniczony zasi?g. P??g?bkiem jej wspomnia?em o nocnej wizycie zacietrzewionych parobk?w, tym t?umacz?c ?rodki ostro?no?ci.
Obserwowa?em harce mojego go??beczka. Agata znowu z wdzi?kiem ta?czy?a po ??ce, a w przerwach przemawia?a do kwiat?w i motyli. Roi?o si? tu od pasikonik?w i czerwonych kropkowanych biedronek. Niestety, idylla nie mog?a trwa? wiecznie.
— Macie nieoczekiwanego go?cia, gospodarzu — rubasznie odezwa? mi si? w uchu znajomy g?os. — Dotar? ju? do granicy pola si?owego.
Zerwa?em si? na r?wne nogi, mniemaj?c w pierwszej chwili, ?e znowu ruszyli w las zaperzeni ch?opi. Na szcz??cie to nie byli oni.
— Beznadzieja — wykrztusi?em. — Kogo chcesz zaanonsowa?, Janie? — uszczypliwie wyb?ka?em, rozgl?daj?c si? na wszystkie strony. To i owo ju? wiedzia?em o ?yciu w mie?cie. Szanuj?cy si? kamienicznicy miewali kamerdyner?w. Nic obcego nie rzuca?o mi si? w oczy.
— Pann? Katarzyn? z D?biak?w — z niejakim przek?sem odpar? komputer. Chyba nie by? rad z tego, ?e narzuca?em mu rol? lokaja. — Na dziewi?tej.
Zachowuj?c pow?ci?gliwo??, zbli?y?em si? do skraju ??ki — tak dalece, jak na to mi pozwala?a aoria?ska blokada. Bezradna Ka?ka utkn??a tu? przed wyrastaj?c? przed ni? niewidoczn?, ale wyczuwaln? ?cian?.
Zrobi?o mi si? ?al tego pajacyka. St?skniony kociak wybra? si? ?ladami zaginionego kochanka, nie l?kaj?c si? ani stada wilk?w, ani gro?nego wilko?aka, ani tego, ?e pob??dzi i ju? nie wr?ci. Dziewczyneczka mia?a na sobie wzorowan? w kwiaty sp?dnic?, a do niej bia?? bluzk? z d?ugimi r?kawami. Na szyi cieszy?y oczy czerwone korale. W r?ku trzyma?a kosz z malinami.
Rozczuli?em si? jej bezradno?ci? i infantylnym, nieomal dzieci?cym stosunkiem do ?ycia. Jak?e si? myli?em...
— Wpu?? j? na pokoje! — ?askawie si? zgodzi?em.
W tej samej chwili mnie ujrza?a, za? za mn? na pustej przedtem polanie dostrzeg?a wdzi?cz?c? si? ?liczn? wiejsk? chat?. Jednak ta raptowna zmiana jej nie zdziwi?a, ani nie zaskoczy?a. Uczyni?a kilka krok?w do przodu i delikatnie dotkn??a mego ramienia, niew?tpliwie chc?c si? upewni?, ?e nie jestem zjaw?, a potem z ulg? odetchn??a.
— Nie przyszed?e? po mnie, luby, cho? obieca?e? — wyszepta?a z niejakim wyrzutem w oczach. — A czeka?am — rozczulaj?co si? u?miechn??a, jakby pragn?c wyrazi?, ?e tak wiele nas ??czy, a niewiele dzieli. — Niemniej jednak ci? znalaz?am.
Musn??a moje usta swoimi i pozwoli?a mi si? obj?? w talii. Poczu?em przyp?yw rozkosznego podniecenia. By?a ju? inna ni? pami?tnego ranka w cha?upie. Rozkwit?a w okamgnieniu — niczym ba?niowy kwiat paproci w noc ?wi?toja?sk?. Przetar?em ze zdumienia oczy, a potem jeszcze raz na ni? spojrza?em.
— Femme fatale — ironicznie mrukn?? komputer, ale nie poj??em, o co mu chodzi. Nie zna?em przecie? wszystkich tubylczych j?zyk?w tej planety.
Katarzyna poda?a mi koszyk z malinami. Potem rozejrza?a si? niespokojnie po ??ce, ostro?nie zezuj?c w stron? chaty.
— A gdzie jest moja starsza siostra? — niewinnie zapyta?a. Odruchowo wskaza?em za siebie. Agata kr??y?a gdzie? za cha?up? i pewnie by?a na drugim kra?cu polany. ?wieci?o lipcowe s?o?ce, ?piewa?y le?ne ptaki i nie przeczuwa?em nieszcz??cia, kt?re w wyniku fatalnego splotu wydarze? musia?o nadej??. Sk?d mog?em wiedzie?, ?e ta ma?a ma tak bardzo przestawione pod dachem?
Opu?ci?a mnie bez s?owa i uda?a si? w tamt? stron?. Znik?a wkr?tce za domostwem i by?em ?wi?cie przekonany, ?e wpadnie w ramiona mojej mi?ej, a ta wielkodusznie wybaczy jej zdrad?. Gdyby nie jej d?ugi j?zyk, Agata nie popad?aby w tarapaty.
Nie dane mi by?o wyci?gn?? si? znowu do s?o?ca. Dotar? do mnie rozdzieraj?cy krzyk. Skoczy?em na r?wne nogi i w te p?dy pogna?em za dziewkami. Nie wiedzia?em, kt?ra wzywa?a pomocy, lecz mia?em nadziej?, ?e to nie moja go??beczka. Niestety, myli?em si? — i to srodze.
Dotar?em za p??no. By?o ju? po wszystkim. Ka?ka sta?a przygarbiona i przegrana, dzier??c w d?oni zakrwawiony zab?jczy szpikulec, za? jej siostra le?a?a na trawie z bezradnie rozrzuconymi r?kami.
Zatka?o mnie. W pierwszej chwili mia?em zamiar wyrwa? g?wniarze narz?dzie zbrodni i wbi? ostrze g??boko w jej piersi. Niechby poczu?a, jak to boli. Potem m?ciwie pomy?la?em o bardziej wyrafinowanej torturze — o dotkliwym b?lu, kt?ry trwa?by wiele godzin, czy dni lub tygodni, a mo?e nawet nigdy nie ustawa?.
— Ach, to tak si? maj? sprawy mi?dzy rodze?stwem! — warkn??em rozsierdzony. Nie wytrzyma?em i z rozmachem trzasn??em j? w pysk.
Chyba nie poczu?a wymierzonego jej policzka. Wypu?ci?a szpikulec z d?oni i z rozpacz? z?apa?a si? r?kami za g?ow?. Dopad?a j? histeria, ta najstarsza choroba, n?kaj?ca dusz?.
— Zabi?am j?, u?mierci?am, z zimn? krwi? zad?ga?am — podnios?a raptem lament, uciekaj?c w przera?liwy krzyk. — I co ja teraz poczn?, i jaki b?dzie m?j los? I kto si? nade mn? ulituje? Przekln? mnie wszyscy, wyrzekn? si? mnie i pot?pi? — zawodzi?a, dr?c sobie w?osy z g?owy. — Czeka mnie m?ka wieczna i spadn? na mnie kary piekielne!
Wydar?a si? tak jak wariatka i z nag?a ucich?a. Potem z jej oczu pociek?y ?zy. Upad?a na kolana przy siostrze i za?ka?a, pochylaj?c si? nad krwaw? plam?, znacz?c? si? na jej sukni.
Obejrza?em prymitywny szpikulec z r?koje?ci? z byle jakiego drewna i odrzuci?em go z powrotem na traw?. Ostro?nie podnios?em moj? lub? z murawy. Oczy mia?a przymkni?te, a twarzyczk? bia?? jak papier. Przy?o?y?em ucho do jej piersi, ale nie wyczu?em bicia serca ani oddechu. Ze zgroz? spojrza?em na dokumentnie za?aman? Katarzyn?. Przypuszcza?em, ?e b?dzie bardziej odporna na takie rzeczy.
— Nie wys?a?a? jej na tamten ?wiat — sykn??em ze z?o?ci?. — Nie uda?o ci si?. Czy s?dzisz, ?e przy mnie tak ?atwo kogo? zabi??..
Wyciera?a r?kawem ?zy i przypatrywa?a temu, co czyni?. By?em pot??nym czarownikiem. Zabra?em Agat? do windy grawitacyjnej — widzia?a wi?c, jak unosz? si? w g?r? niby duch, a potem znikam jej sprzed oczu.
— Jakie s? rokowania? — zapyta?em mego pok?adowego doradc?, gdy tylko z?o?y?em wiotkie cia?o w hibernatorze.
Ekran miga?, cz?stuj?c mnie kolumnami zb?dnych cyfr.
— Powr?ci do zdrowia za kilkana?cie godzin — odpar? wreszcie komputer. — Ma przebite serce. Nie gro?? jednak ?adne komplikacje.
Z ulg? odetchn??em. Przysiad?em, spozieraj?c na zamykaj?cy si? hibernator i przetar?em r?k? zroszone czo?o. Z tak z?o?onymi zabiegami sanacyjnymi aparatura medyczna radzi?a sobie w obni?onej temperaturze. Nic wi?cej nie mog?em wsk?ra?.
— W porz?dku — wyduka?em, ufnie zdaj?c si? na niezawodny sprz?t. Mog?em teraz zaj?? si? sprawczyni? nieszcz??cia. Pomy?la?em o zab?jczyni, zamkni?tej na dole w polu si?owym i zawarcza?em ze z?o?ci?. Drugi raz przez ni? moja ukochana wpad?a w tarapaty. — Ja ci poka??! — nienawistnie zgrzytn??em. Nale?a?o porz?dnie da? jej w ko??.

Nie ruszy?a si? nigdzie z miejsca zbrodni. Z poblad?? twarz? tkwi?a tam, gdzie j? zostawi?em i rozszerzonymi z przera?enia oczyma wpatrywa?a si? w le??c? na murawie z pozoru niewinn? acz gro?n? zabawk?. Mo?na by?o odnie?? wra?enie, ?e to zakrwawione ostre narz?dzie dzia?a na ni? jak magnes. Kiedy ponownie si? przed ni? zmaterializowa?em, bezradnie przygryz?a wargi. Zrobi?em surow? min?, najsurowsz?, na jak? by?o mnie sta?, ale gniew mi ju? min?? — i musia?em si? sporo natrudzi?, ?eby na jej widok nie za?mia? w ku?ak. Co za cholera! Wp?ywa?a na mnie rozbrajaj?co i nie umia?em temu zaradzi?.
— Czy s?dzisz, ?e przy mnie mo?na kogo? zabi?? — powt?rzy?em rzucone wcze?niej pytanie. Nie zabrzmia?y w nim jednak gro?ne nuty, jak si? spodziewa?em. — Twoja siostra b?dzie ?y? — oznajmi?em. — Nic powa?nego jej si? nie sta?o. Wr?ci do zdrowia i to ju? wkr?tce.
Spojrza?a w g?r? — ku wr?cz nierzeczywistemu miejscu, w kt?rym umie?ci?em Agat?, a na jej ?licznej buzi pojawi? si? wyraz ulgi. Wierzy?a, ?e m?wi? prawd?. Bezsprzecznie by?em zdolny przywr?ci? zmar?emu ?ycie, je?li potrafi?em nieomal jak ptak unosi? si? w przestworzach, a ponadto porywa? tubylc?w mi?dzy bia?e ob?oki. Jednak nie oczekiwa?a, sk?din?d trafnie, ?e jej post?pek puszcz? p?azem. Liczy?a si? z surowymi sankcjami.
— Co teraz ze mn? b?dzie? — z trwog? szepn??a, usi?uj?c z mej nieprzeniknionej twarzy odczyta? wyrok.
Uda?em g??boki namys?.
— Dobrze, ?e o to pytasz — odpowiedzia?em. Rzuci?em wzrokiem ponad korony sosen i ?wierk?w. — Ju? wiem — uderzy?o mnie. — My?l?, ?e b?dzie dla ciebie najlepiej, je?li sama sobie wybierzesz kar?.
Uwa?nie mnie otaksowa?a, pojmuj?c, ?e powoli odzyskuje w?adz?. Wyczu?a moj? chwiejno?? i ust?pliwo??. Zamiast objawi? sw? wol?, s?dzia zaczyna? wdawa? si? w pertraktacje.
Wzruszy?a ze wzgard? ramionami i nieznacznie si? skrzywi?a. Skoro siostra ?y?a i mia?a rych?o powr?ci? do zdrowia, nie musia?a si? l?ka? nale?nych jej bat?w.
Gwizdn??em przeci?gle, udaj?c ol?nienie.
— Wiem, co zrobi? — zawo?a?em. — Pospo?u z twoimi ojcami znajd? ci parobka ze wsi na m??a. Wydamy ci? za niego, b?dziesz dba? o jego dobytek i rodzi? mu dzieci.
Mia?a du?o wy?sze aspiracje. Post?pi?a do przodu i s?dzi?em, ?e zdzieli mnie zwini?t? pi?stk?. Nie spodoba? si? jej ten pomys?, by? gorszy od ch?osty i z?ej s?awy we wsi. Pr?bowa?a si? zr?cznie broni?.
— Nikt mnie nie zechce, bom zha?biona!
Roze?mia?em si?, wielce ubawiony.
— Nie ma obawy, zawsze znajdzie si? jaki? kulawy — strzeli?em na chybi? trafi?. Jak si? zaraz okaza?o, trafi?em w dziesi?tk?, by? bowiem taki w wiosce.
— Za kulasa nie wyjd? — j?kn??a bezradnie. — Nie chc? go.
By?em uszcz??liwiony, a moja rado?? si?ga?a zenitu.
— Ale? tak, kulas, kulas, kulas, idealna partia dla zha?bionej dziewki, pozbawionej cnoty przez przyb??d? z miasta. ?e te? od razu na to nie wpad?em. B?dzie weselisko jak si? patrzy — z uznaniem klasn??em w d?onie, przej?ty do ?ywego mym idiotycznym projektem.
Rzuci?a si? na mnie z pi?stkami, wali?a mnie nimi po piersi, krzycza?a jak dziecko, kt?re zmusza si? do czego?, na co nie ma najmniejszej ochoty.
— Nie, nie, nie. Nie wyjd? za kulasa!
Nie wytrzyma?em i trzasn??em j? znowu w twarz.
Spojrza?a na mnie jako? dziwnie, a? mnie zmrozi?o, po czym usiad?a na murawie, obci?gaj?c starannie sp?dnic?. Ostry szpikulec znalaz? si? znowu w zasi?gu jej r?ki. Chwil? milcza?a, a nast?pnie cicho rzek?a:
— Sama wymy?li?am sobie kar?. We? mnie i wykorzystaj, u?yj, jak to uczyni?e? w chacie, a potem u?mier?.
Waha?em si? nad domnieman? kwesti? jej ma??e?stwa.
— Parobek, nie. Kulas, nie — wylicza?em. — A mo?e w takim razie oddam ci? gro?nemu smokowi? — znalaz?em alternatywne rozwi?zanie.
Nie wierzy?a w takie bujdy. Je?eli nie przera?a?y jej wilki, a nawet wilko?ak, kt?ry pono? kr??y? po lasach, to dlaczego mia?aby si? ba? nierealnego stwora?
O dziwo, przewrotnie si? zgodzi?a.
— To oddaj mnie smokowi! — powiedzia?a.
Zatar?em r?ce, a w mych oczach pojawi?y si? weso?e b?yski. Czu?em, ?e zapowiada si? ?wietna zabawa. Robi?em za swata.
— No, wspaniale. Umowa stoi. Sama wybra?a?, wi?c nie miej potem do mnie pretensji. Chcia?a? za m??a smoka, tedy ten ci przypadnie w udziale. Ha, ha, jaszczur. Wobec tego do dzie?a! Przywo?amy tu narzeczonego — rzuci?em, zadzieraj?c ?eb do g?ry.
Poj??a, ?e to nie przelewki. Za gorliwie si? do tego zabiera?em, bym mia? tylko ?artowa?.
— Nie, nie chc? smoka — rzek?a z l?kiem. Czu?a, ?e czego? nie uwzgl?dni?a w swych kalkulacjach. — Od razu mnie zad?gaj!
Podszed?em do windy grawitacyjnej. Mia?em zamiar na poczekaniu zaprojektowa? smoka, ale wywnioskowa?em, ?e za d?ugo by to trwa?o — wi?c ostatecznie zleci?em to zadanie komputerowi.
— Dawaj tu smoka, m?j nadworny magiku! — zakrzykn??em z podnieceniem.
Utajony mi?dzy ob?okami i niedost?pny ?miertelnikom sekretny ?wiat z nag?a o?y?, objawiaj?c swoj? nieziemsk? moc. Zapad?a ciemno??, b?ysn??o, zagrzmia?o, spad?a oblepiaj?ca trawy wilgoci? brudna mg?a, a z jej wn?trza wynurzy? si? ziej?cy ogniem wstr?tny pysk z wij?cym si? j?zorem. By?bym potwornie przera?ony i z trwog? pad?bym na twarz, by odda? ho?d ?ywio?om tej planety, gdybym nie rozumia? tego, co si? tu naprawd? dzia?o. Oto jak si? ujawnia?y mo?liwo?ci seansu wirtualnego. Kino jak si? patrzy.
Mg?a ociupink? ust?pi?a i oboje ujrzeli?my w pe?nej okaza?o?ci cudacznego stwora. Wierzcie mi, sam bym bardziej zwariowanego nie wymy?li? — i przyznam szczerze, ?e wola?bym go nikomu nie opisywa?, gdy? musia?bym rumieni? si? przy tym ze wstydu. M?j iluzjonista wykreowa? pokryt? wstr?tnym ?luzem besti? o wyolbrzymionych cechach seksualnych. Wystaj?cy i napi?ty jak struna ogromny dygoc?cy penis wydawa? si? gor?czkowo szuka? miejsca, w kt?re m?g?by si? wbi?, by znale?? ulg?. Stw?r by? chodz?cym narz?dziem gwa?tu i do niczego innego si? nie nadawa?.
Spojrza?em na dziewk?. My?la?em ?e da nogi za pas, uciekaj?c, gdzie pieprz ro?nie, ale tego nie zrobi?a. Zamurowa?o j?. Sta?a jak sparali?owana i ca?a dr?a?a.
Ulegaj?c nastrojowi chwili, szepn??em ?ami?cym si? g?osem:
— Widzisz? Oto smok. Chce ciebie i b?dzie ci? mie?. Na zawsze. Zobacz, jaki ma na ciebie apetyt i jak bardzo ci? pragnie.
Bestia niespiesznie si? zbli?a?a, ca?a uwag? skupiaj?c na Katarzynie, a jej intencje by?y a? nadto czytelne.
— Nieee! — dziewczyna wrzasn??a w niebog?osy, wreszcie pojmuj?c, co si? ?wi?ci. Usi?owa?a skry? si? za moimi plecami, ale przezornie odskoczy?em, nie chc?c wchodzi? chimerze w drog?. Upad?a i rozpaczliwie uchwyci?a si? moich n?g, paznokciami rozdzieraj?c mi sk?r?. ?adna si?a nie by?a w stanie oderwa? jej ode mnie. — Nieee — dar?a si? jak op?tana. — Nie!
Lubie?ny potw?r bra? j? w posiadanie. Chwil? si? szarpa?a, czuj?c na sobie mokre macki, oble?nie w?lizguj?ce si? pod sp?dnic? i bluzk?, a potem pu?ci?a mnie i zwiotcza?a.
— Biedaczka zemdla?a — us?ysza?em w uchu g?os komputera. — Nie znios?a tej pr?by. To granice jej wytrzyma?o?ci psychicznej — pr?bowa? wbi? mi do g?owy, bior?c wyrodn? siostr? w obron?. — A tym samym zosta?a dotkliwie ukarana. Ju? jej wystarczy.
Ramiona bezsilnie mi opad?y. Smok znieruchomia?, cofn?? si?, rezygnuj?c z ?atwej zdobyczy, a potem rozp?yn?? si? w powietrzu bez ?ladu. Nad polan? ?wieci?o z?ote s?o?ce. Odzywa?y si? le?ne ptaki. Mi?dzy kwiatami kr??y?y motyle, trzmiele, osy i pszczo?y.
— To co, do diaska, mam z ni? zrobi?? — zazgrzyta?em z?bami. — Doprowadza mnie do sza?u.
Pochyli?em si? nad nieprzytomn? m??dk? i ostro?nie poklepa?em j? po policzkach, usi?uj?c j? docuci?. Powoli wraca?y jej na twarz rumie?ce.
Komputer nie mia? k?opotu z udzieleniem mi odpowiedzi.
— Pozw?l jej tu przychodzi?, kiedy tylko zechce. Bo o to niebo??tku chodzi — wredny typ rozczula? si? nad Ka?k? jakby j? wyda? na ?wiat i wynia?czy?. — A potem... — g?os w uchu na chwil? si? zawaha?.
— A potem? — podejrzliwie zapyta?em, przeczuwaj?c, ?e dra? wr?ci do tematu, kt?ry wcze?niej zacz?? dr??y?. Nie omyli?em si?.
— Potem mo?esz postara? si? dla niej o kr?lestwo — m?ci?a mi w g?owie maszyna. — Nie, nie tu, raczej w s?siednim uk?adzie solarnym, o kilka lat ?wietlnych st?d. Jest tam pi?kna, t?tni?ca ?yciem planeta, w sam raz do zagospodarowania.
— Gadasz od rzeczy — obruszy?em si?. — A na choler? mi inny uk?ad s?oneczny?
Katarzyna wreszcie si? ockn??a. Otworzy?a oczy i zatrzepota?a powiekami. Unios?a si? na ?okciu, niepewnie rozgl?daj?c si? po sielskiej polanie. Ujrza?a nad sob? moj? zatroskan? twarz, a na jej obliczu zago?ci? blady u?miech. Ufnie ogarn??a mnie ramionami.
— Nie jeste? strasznym smokiem, Antoni — z ulg? wyszepta?a, wieszaj?c mi si? na szyi. Z wdzi?kiem mnie uca?owa?a, a potem chwil? milcza?a, usilnie nad czym? medytuj?c. Wreszcie ni st?d ni zow?d zapyta?a ze s?odycz? w g?osie: — Czy mo?esz mi, kochany, sprawi? tak? sukni? jak Agacie?
Ju? wiedzia?em, co mnie w niej niepokoi?o. By?a bardziej por?bana ni? ja.

Obraca?em w palcach przypadkiem znalezion? na brzegu lasu b?yskaj?c? w s?o?cu srebrn? monet?, a potem zacz??em ni? zgrabnie podrzuca?. Zgubi? j? ani chybi najbogatszy we wsi gospodarz, kiedy wyprawia? si? przeciw mnie z gromad? nadgorliwych parobk?w. Pami?ta?em, ?e potkn?? si? i przewr?ci? na wystaj?cym korzeniu. Jaki? czas bi?em si? z my?lami. Nigdy dot?d nie zastanawia?em si? nad tutejszymi ?rodkami p?atniczymi. Bo i po co? Wreszcie dozna?em zbawiennego ol?nienia.
— Ile jest warta? Co za ni? mo?na kupi?? — zapyta?em Agaty, dok?adaj?cej drew do kuchennego pieca. Gospodarzy?a w chacie, czuj?c si? jak u siebie.
Z ogniem w oku obejrza?a ten male?ki skarb z obu stron.
— Ma?o kto we wiosce ma takie — rzek?a z namys?em. — Na targu w miasteczku dostanie za ni? konia lub dwie krowy, albo kilka ?wi?.
Wiedzia?em ju?, co uczyni?. Musia?em wyj?? ze ?lepego zau?ka. Wyj??em jej z r?ki to cudo i w te p?dy pogna?em do kr??ownika, by wyda? pilne polecenie mojemu kompanowi. W godzin? p??niej by?em ju? we wiosce i z dusz? na ramieniu zatrzyma?em si? przed dobrze znan? mi cha?up?. Krowy przygnano z pastwiska, a s?o?ce chyli?o si? ku zachodowi. Ka?ki nie dostrzeg?em, pewnie by?a w kuchni lub w oborze. Jej stary siedzia? na ?aweczce i wystawia? zm?czon? twarz do resztek z?otych promieni. Jeszcze nie wydobrza? po zaj?ciach sprzed kilku dni.
Chrapliwie krzykn??em do niego zza p?otka, gestem r?ki przyzywaj?c go do siebie. Nie spodziewa? si? mnie i chyba si? nieco przerazi?. Mimo to wsta? i podpieraj?c si? kosturem przyku?tyka? do furtki. Zatrzyma? si? z ponur? min?, a jego przekrwione oczy przewierci?y mnie podejrzliwie.
Nie wdawa?em si? z nim w pertraktacje, chocia? wcze?niej bra?em je pod uwag?. Pewnie zabrak?o mi ?mia?o?ci. Rzuci?em mu do st?p poka?n? sk?rzan? sakw?, wype?nion? srebrnymi monetami, a potem spanikowa?em. Tch?rzliwie si? odwr?ci?em i jak p?tak da?em dyla.
Nast?pnego dnia znowu tam si? pofatygowa?em. Wybra?em wcze?niejsz? por?, nie czekaj?c wieczora, a moja niezdrowa ciekawo?? okaza?a si? silniejsza ni? t?umiony l?k. Stary znowu siedzia? kamieniem na ?aweczce. Tym razem dostrzeg? mnie ju? z daleka i bez wahania wysadzi? si? przed furtk?. By? jaki? zdrowszy, czerstwiejszy i pewniejszy siebie. ?ci?gn?? z g?owy czapk?, a gdy si? zbli?y?em, kornie uk?oni? si? mi w pas, zamiataj?c ni? ziemi?.
— Wejd?cie, wielgachny panie, mo?ci dobrodzieju — z uwielbieniem wychrypia?, usilnie mnie zapraszaj?c do ?rodka. — Wejd?cie w moje niskie progi. Nie pogard?cie. Go?? w dom, B?g w dom!
Zach?cony wlaz?em do ogr?dka, podejrzliwie ?ypi?c dooko?a. Poj??em, ?e mamon? odp?aci?em za wyrz?dzone tu szkody, a w moim oku raptem zakr?ci?a si? ?za. Stary po?kn?? haczyk. Przysz?o mi do g?owy, ?e powinienem nauczy? si? respektowa? tutejsze prawa. Do diaska, nie mia?em innego wyj?cia.